Pewien zaprzyjaźniony filozof, a zresztą, zdekonspirujmy go, to Dariusz Karłowicz, wybrał bardzo rozsądnie. Otóż ogłosił swoim dzieciom oraz wszem i wobec, że był idiotą. Zwyczajnym debilem, pospolitym osłem po prostu. Na dowód przytacza swoje losy z prestiżowego liceum Batorego, do którego dostał się, bo mówił „dzień dobry”, „proszę” i „dziękuję”, za co w jego podstawówce dawali czerwony pasek, by jakoś odróżnić go od kolegów, którzy zaznali radości polskiego systemu penitencjarnego, kiedy tylko osiągnęli pełnoletność. Karłowicz się wykoleił i zamiast do mamra trafił do liceum, gdzie już kindersztuba nie starczała. Wyrzucano go z klasy do klasy i ostatecznie pozbyto by się, jako nierokującego, gdyby nie otwarcie specjalnej klasy – dla debili, a jakże – która pozwoliła mu skończyć szkołę, a nawet bardzo dobrze zdać maturę. Wtedy błyskawicznie zmądrzał i zrobił karierę intelektualisty.

Ale sposób, w jaki opowiada o sobie, zwolnił go z obowiązku odrabiania za dzieci zadań domowych. Sami państwo rozumieją, synowie nie mogli prosić o pomoc cymbała. Moja osoba wybrała wariant na zapracowanie, jednak od czasu do czasu dobiegają mnie odgłosy nierównych batalii, jakie toczą polskie szkoły z moimi dziećmi. Walka to, jak powiedziałem, nierówna – szkoły nie mają żadnych szans. Jak się miało okazać ja również, ale o tym za chwilę.

Jak dziś pamiętam, gdy kilka dobrych lat temu wezwano nas pilnie na spotkanie z panią dyrektor w sprawie córki mojej osoby, naówczas uczennicy klasy V C. Spotkanie wyznaczono na 7.20. Matko, pomyślałem, co ona narobiła, skoro zrywają nas skoro świt? Bierze narkotyki? Albo jeszcze gorzej – nie bierze, tylko nimi handluje i nie odpala działki wuefiście? Na granicy zawału stawiliśmy się o tej pogańskiej porze. Nie my jedni, bo jak się okazało, było to zebranie wszystkich rodziców. Sprawa była – czujecie państwo rangę – wagi państwowej. Okazało się, że gówniarze gadają na lekcjach. Serio. Reszta kontaktów ze szkołami wszelkich szczebli i trybów była równie owocna, choć mam obawy, iż mój syn nie tylko nie powiedział ostatniego słowa, ale wręcz dopiero się rozkręca.

To na jego przykładzie uznałem, że nie tylko nie zdałbym matury z matmy – bo chociażem olimpijczyk, to ja tylko te pociągi rozkminiałem – ale również z polskiego. Ba, nie przeszedłbym przez pierwszą klasę liceum. Smarkacz dostał 18 punktów z rozprawki. Jak to – wrzasnąłem – to za rozprawki też dają punkty?! Ano tak, osobno wyceniany jest język, styl, ortografia, argumentacja i inne takie. Ciekawe, na ile punktów wyceniliby „Potop”? Młody, jak się domyślam, skoczył daleko, ale miał kłopoty z telemarkiem, stąd dwa punkty od ideału. To o niebo lepiej niż moja córka, ta od „Dżumy” (wspominałem o tym w felietonie niedawno) i handlu narkotykami. Złośliwa ta latorośl nie potrafiła w sposób satysfakcjonujący profesora wyjaśnić, dlaczego przeniósł się na tamten świat jeden z bohaterów literackich. Znała, owszem, okoliczności, ale niewłaściwie to zinterpretowała.

Już po mnie, szanowni państwo. Dołączyłbym – pochlebiam sobie – do zacnego grona poetów i pisarzy, których co roku odpytują gazety z zadań maturalnych, i okazuje się, że nie tylko nie zinterpretowaliby prawidłowo swojego wiersza, ale również nie mają zielonego pojęcia, co autor miał na myśli. O debilizmach szkolnej humanistyki napisano już całe tomy i nie marnowałbym papieru, gdyby nie to, że mieli się ich pozbyć. Te punkty, „Dżuma” i śmierć jakiegoś pajaca z książki to wszak przykłady ze szkoły jak najbardziej dobrozmianowej, odzyskanej i spolonizowanej. One są jak zatrudnianie swojaków w spółkach – za PiS-u też miały zniknąć. Ale przecież oduczające myślenia zadania zniknąć nie mogą, bo nic by się w szkołach nie ostało. No, może poza woźnymi.