Od razu zastrzegam – ten felieton to nie jest ocena wartości konkretnej osoby, jest oceną wartości konkretnego słowa. Zdarzył się wypadek. Nie będę komentować stopnia winy czy odpowiedzialności osoby publicznej, mojego kolegi po fachu. Cała sprawa rozsadza internet i jest z tego jeden plus – przez siłę, z jaką to zdarzenie się odbija w przestrzeni publicznej, niejeden sięgający po wino przed jazdą samochodem zahamuje swoją beztroskę. Paradoksalnie więc można mieć nadzieję, że poprzez to zdarzenie zmniejszy się liczba wypadków po alkoholu.
Czytaj więcej
Rzeźba złotej waginy nie obraża moich uczuć religijnych, obraża natomiast mnie jako kobietę, obraża moje ciało.
Uderza mnie jedno pojęcie, które przewija się w komentarzach – „autorytet”. Jak wiele innych wzniosłych słów, rzucane jest w przestrzeń bez oporów i coraz częściej uwiera mnie jak kawałek lodu w oku Kaja z „Królowej śniegu”. Bo co to jest autorytet? To najwyższa ranga, jaką można nadać człowiekowi jako jednostce społecznej. Wyżej jest już tylko geniusz, choć, jak wiadomo, geniusze mogą być aspołeczni. Tymczasem określenie autorytet przypisywane jest od lat właściwie wszystkim, których media zapraszają do wyrażania swoich poglądów.
Mamy więc nieskończoną liczbę autorytetów, co oczywiście skutkuje wieloma rozczarowaniami. Słowo to hula bez granic przypisane i tym, którzy z wdziękiem składają zdania i zyskali popularność, oraz prawdziwym erudytom.
Sięgnęłam do specjalistycznych sondaży. Większość badanych jako autorytet wymienia Jana Pawła II, na kolejnych miejscach plasują się Lech Wałęsa i... Józef Piłsudski. Trudno jednak uwierzyć w to, że badani, chcąc czerpać z autorytetów, sięgają po encykliki czy po przemówienia przywódców. Wygląda na to, że badanie jest traktowane raczej jak test z prawidłowymi odpowiedziami. W innym badaniu wskazywani są sportowcy – Robert Lewandowski czy Iga Świątek. Znaczy to po prostu, że pojęcie autorytetu mylone jest z podziwem.