Strach, głód i śmierć

Podczas ucieczki dogoniły nas sowieckie czołgi. Jechali nimi tacy mali żołnierze. Nogi mieli okręcone szmatami i bardzo śmierdzieli. Wtedy jeszcze nie rozumiałam, dlaczego tak strasznie krzyczały kobiety na drodze, kiedy dopadli je Sowieci.

Publikacja: 07.10.2022 17:00

Pojmani oficerowie Wehrmachtu na ulicach Königsbergu (Królewca), 12 kwietnia 1945 r.

Pojmani oficerowie Wehrmachtu na ulicach Königsbergu (Królewca), 12 kwietnia 1945 r.

Foto: BUNDESARCHIV

Nazywasz się Luise Quitsch…

Te słowa usłyszała od swojej ciotki pięcioletnia dziewczynka zimą 1945 roku, kiedy z ciotką i kuzynką ewakuowała się z rejonu Königsbergu, uciekając przed Armią Czerwoną. Chwilę później Luise została sama, zagubiona w wielkim exodusie ludzi na zachód. Jednak słowa ciotki utkwiły w niej głęboko. Zapamiętała swoją prawdziwą tożsamość, choć przez kolejne dziesięciolecia posługiwała się przybraną.

Na spotkanie z panią Luise, właściwie Alfredą, pojechałam do Wilna. Nie znam litewskiego, więc towarzyszył mi tłumacz, niezwykle życzliwy wilnianin Zbigniew Tomaszewski, który znacząco dopomógł mi, by moje spotkanie z „wilczym dzieckiem” doszło do skutku. Tymczasem okazało się, że pani Luise włada kilkoma językami, rozumie także polski i czyta polskie książki.

– Chciałam poznać Hemingwaya i inną dobrą literaturę, a za komuny dobre książki nie były dostępne w Związku Radzieckim, czyli również na Litwie, kupowałam więc polskie książki i nauczyłam się czytać po polsku, tylko z mówieniem w waszym języku mam pewien problem – tłumaczy pogodna, elegancka i pełna werwy kobieta, gdy witamy się w jej mieszkaniu.

Tuż przed moją wizytą pani Luise zdjęto gips z nogi, lecz mimo to uwija się zręcznie, podając do stołu poczęstunek. Czuję się jak w wieży Babel, gdyż rozmawiamy mieszaniną języków litewskiego, niemieckiego, polskiego, rosyjskiego, nawet angielskiego, lecz w niczym to nie przeszkadza. Od pierwszego spojrzenia łapiemy dobry kontakt. (…)

Czytaj więcej

Królewiec? To będzie Rosja!

Po chwili cofamy się w czasie do Prus Wschodnich, gdy zdobywała je Armia Czerwona.

Luise Quitsch miała wtedy pięć lat. O większości wydarzeń, jakie się wówczas rozgrywały i jakie je poprzedzały, dowiedziała się kilka dekad później. Sama zachowała urywki wspomnień. Szczególnie mocno utkwiły w niej te związane z ucieczką przed nadciągającą Armią Czerwoną.

Luise urodziła się w 1940 roku we wsi Schmesternhoff, powiat Labiau (dzisiejszy Polessk w obwodzie kaliningradzkim) nad Zalewem Kurońskim, dwadzieścia kilometrów od Königsbergu. W domu, który nadal tam stoi, było ich sześcioro. Luise przyszła na świat jako piąta z rodzeństwa. Po niej był jeszcze tylko brat Günter. Ojciec dzieci zmarł w 1943 roku i zostały z matką.

Do czasu, gdy do Prus weszli Sowieci, ludzie w ich wiosce nie znali wojny i żyli spokojnie. O okrucieństwach czerwonoarmistów wobec cywilów dowiedzieli się od uciekinierów z Kłajpedy, którzy na przełomie 1944/1945 dotarli do ich miejscowości i opowiadali, czego doświadczyli od krasnoarmiejców.

Wystraszeni mieszkańcy spakowali dobytek i chcieli uciekać na zachód, lecz na ewakuację nie było zgody gauleitera Kocha.

– Ludziom zabronił się ratować, a sam uciekł pierwszy przed wszystkimi – ironizuje pani Luise. – Tak więc czekaliśmy na to pozwolenie gotowi do drogi, niepewni jutra. Zimą w 1945 przyjechała do nas siostra mojej mamy ze swoją córeczką, żeby się z nami pożegnać, bo uciekały na zachód. My wciąż nie mieliśmy pozwolenia, ale mama poprosiła, żeby ciocia zabrała ze sobą też nas, dzieci. Ciocia zabrała tylko mnie.

Uciekaliśmy lasami, bocznymi dróżkami, bo na głównych drogach trwały bombardowania. Pamiętam, że wszędzie walały się pozostawione bagaże, zabawki. Leżało pełno padłych koni i zabitych ludzi. Miałam wtedy pięć lat, moja kuzynka tyle samo. Nie rozumiałyś- my, co się dzieje.

Ciocia cały czas nam mówiła, żebyśmy pamiętały, kim jesteśmy. Wiedziałam, jak mam na imię, ale z nazwiskiem było gorzej. Byłam tylko małym dzieckiem.

Mogłam przecież jeszcze nie znać swojego nazwiska, więc mi przypominała: „Nazywasz się Luise Quitsch, nazywasz się Luise Quitsch, zapamiętaj”.

Powtarzałam to zdanie i miałam je mówić każdemu, kogo spotkam, jeślibyśmy się gdzieś zagubiły po drodze. Bardzo to we mnie utkwiło. Dzięki temu wiem, kim naprawdę jestem.

Podczas ucieczki dogoniły nas sowieckie czołgi. Jechali nimi tacy mali żołnierze. Nogi mieli okręcone szmatami i bardzo śmierdzieli. Wtedy jeszcze nie rozumiałam, dlaczego tak strasznie krzyczały kobiety na drodze, kiedy dopadli je Sowieci. Tam musiał być jakiś pożar, bo przy tej drodze płonęły resztki drzew. Takie osmolone, żarzące się kikuty. Między te drzewa żołnierze zaciągali kobiety. Dopiero gdy dorosłam, zrozumiałam, że je gwałcili, dlatego tak krzyczały. Później zaczęło się straszne bombardowanie. Wokół leżało pełno martwych ludzi, a ja stałam między nimi zupełnie sama. Rozglądałam się, szukałam wszędzie cioci i kuzynki, ale nigdzie ich nie widziałam. I nigdy więcej już ich nie spotkałam. Musiały wtedy zginąć.

– Wyobrażam sobie pani strach, samotnego dziecka pośród zabitych – wtrącam.

– Dziwne, ale pamiętam, że się wtedy nie bałam. Może byłam w szoku? – zastanawia się wpatrzona gdzieś w przestrzeń pokoju. Jestem niemal pewna, że myślami wróciła w tamto miejsce, gdzie zaczęła się jej samotna wędrówka. – Bardziej od strachu chyba ciekawiłam się, co się dzieje. Ot, jak to małe dziecko – uśmiecha się lekko i ciągnie zwierzenia. – Nie pamiętam natomiast, co wydarzyło się później. Wiem tylko, że zostałam zamknięta w jakimś domu, gdzie było dużo innych dzieci. Bardzo płakały, wołały jeść i pić, a nie było wody ani nic do jedzenia. Dopiero po latach dowiedziałam się, że Rosjanie zbierali pruskie dzieci i wywozili w głąb ZSRR. Mnie zabrała stamtąd jakaś grupa żołnierzy. Był z nimi kucharz, który chyba mnie polubił, bo dawał mi jeść i pić. Z tymi żołnierzami dojechaliśmy do Kowna i razem z nimi trafiłam do wojskowych baraków za drucianym płotem.

W tym nieszczęściu małej Luise trafiło się trochę szczęścia. Jeden z sowieckich żołnierzy z baraków miał miejscową dziewczynę. Pochwalił się jej, że trzymają u siebie dziecko. Dziewczyna poszła to sprawdzić, a następnie opowiedziała o tym swoim rodzicom. A że ci własne dzieci mieli już dorosłe, postanowili więc przygarnąć małą.

– Któregoś razu, gdy bawiłam się przy tym płocie, podeszła do mnie litewska dziewczyna. Zagadnęła mnie po niemiecku, a kilka dni później wróciła z młodym mężczyzną i mnie stamtąd ukradli.

– Ukradli?

– Zwabili cukierkami do dziury w płocie. Przeczołgałam się przez nią i tak mnie „ukradli”. Z początku nowi rodzice ukrywali mnie na wsi u znajomych. Byłam przecież niebezpieczną dla Związku Radzieckiego „faszystką”. – To zdanie wypowiada z sarkazmem. – Po jakimś czasie zabrali mnie do siebie do Kowna. Niczego nie rozumiałam po litewsku, więc rozmawiali ze mną po niemiecku, ale tylko trochę. Później tego zabronili i musiałam się prędko nauczyć litewskiego. Jeśli wymsknęło mi się przypadkiem niemieckie słowo, klęczałam za karę na grochu. Mimo wszystko było mi dobrze w nowej rodzinie. Dbali o mnie, miałam co jeść, czyste łóżko, więc prędko poczułam się jak w domu.

Czytaj więcej

Kaliningrad czy Königsberg? Bursztynowy separatyzm niepokoi Moskwę

Litewska matka Luise była nauczycielką, zadbała więc także o edukację podopiecznej i wysłała ją do szkoły. Za kawałek jedwabiu załatwiła też w urzędzie przysposobionej córce litewskie świadectwo urodzenia. Choć ze względu na trudności z opanowaniem litewskiego Luise, a właściwie wtedy już Alfreda, powtarzała pierwszą klasę, prędko zasymilowała się w nowej ojczyźnie i domu.

Rodzoną matkę pamięta bardzo słabo. Najbardziej zapamiętała, jak mama czesała przy oknie swoje długie, jasne włosy. O tym, co się stało z nią i z rodzeństwem, pani Luise dowiedziała się dopiero po prawie pół wieku…

– Kiedy weszli do nas krasnoarmiejcy, zabrali kobiety i dzieci do wioski oddalonej od naszej o jakieś osiem kilometrów. Tam dniem i nocą, na oczach dzieci, gwałcili wszystkie kobiety. Moją mamę też. Gdy przyszli po nią kolejny raz i powiedzieli Frau komm, mama nie poszła. Nie miała już siły, więc ją rozstrzelali na miejscu, a trzymała wtedy na kolanach mojego młodszego brata, Güntera. On przeżył.

Po zamordowaniu matki rodzeństwo rozproszyło się, jak tysiące innych osieroconych dzieci w Prusach Wschodnich. Dwoje młodszych trafiło do Polski, skąd w 1958 roku mogli wyjechać do NRD. Najstarszy brat dostał się do sowieckiej niewoli. Po uwolnieniu także pojechał do Niemiec. Drugi brat zaginął, zaś starsza siostra Hilda podzieliła los „wilczych dzieci”.

– Żyła w ruinach, chowała się po lasach, żebrała, odmroziła nogi, była wiele razy gwałcona. Ostatnim transportem z Kaliningradu deportowano ją do NRD. Nie mogła już przywyknąć do normalnego życia. I tak to było – wzdycha ciężko. – Mogę coś jeszcze opowiedzieć pani o mojej nieżyjącej przyjaciółce z Kaliningradu. Tam w czterdziestym szóstym i siódmym roku panował straszny głód, a ona miała zachowany pierścionek z konfirmacji. Bardzo chciała jeść, więc poszła na targ wymienić go na kawalątek kiełbasy. Zjadła ją i dostała potwornej wysypki. Wtedy w Kaliningradzie byli jeszcze niemieccy lekarze. Poszła więc do jednego, a on od razu spytał, czy jadła jakieś mięso. Przyznała, że kupiła na targu kiełbasę. Lekarz powiedział, że ta kiełbasa była zrobiona z ludzkiego mięsa, dlatego dostała wysypki… Eryka za każdym razem, gdy mi o tym mówiła, płakała…

Luise Quitsch może mówić o szczęściu z dwóch powodów. Choć została sierotą i na wiele dziesięcioleci straciła kontakt z rodzeństwem, trafiła do dobrej rodziny. I jako jedna z nielicznych „wilcząt” zdobyła wykształcenie i została inżynierem. Inne miały znacznie mniej szczęścia.

Moje dzieciństwo umarło z głodu

Byłem za mały, by zdać sobie sprawę, że przede mną tylko nieznana droga, głód i tęsknota. Za matką, siostrą, ojcem i naszym domem. Wtedy umarło moje dzieciństwo. Z głodu” (Ta i kolejne wypowiedzi pochodzą z kopii rękopisu wspomnień Olafa Pasenaua, który otrzymałam do publikacji za pośrednictwem przewodniczącego Związku Stowarzyszeń Niemieckich na Warmii i Mazurach, Henryka Hocha – przyp. autorki).

Tak zaczyna swoją opowieść „wilczego dziecka” Olaf Pasenau na kilkunastu stronach rękopisu, którego kopię otrzymałam. Poniekąd mój krajan, gdyż urodził się w Allenstein, dzisiejszym Olsztynie, gdzie mieszkam, ale znacznie wcześniej niż ja, bo w 1934 roku. Wspomnę, iż wtedy Allenstein był drugim po Königsbergu najnowocześniejszym miastem Prus Wschodnich.

Kilka lat wcześniej przyszła na świat siostra Olafa. Gdy dzieci podrosły, rodzina przeprowadziła się do stolicy pruskiej prowincji. Wraz z wybuchem II wojny światowej ojciec pojechał na front. Matka została sama z dziećmi. Kiedy do Prus zbliżali się Sowieci, wysłała córkę do swoich rodziców do Ostródy, żeby ją ochronić, gdyż wieść, jak Rosjanie traktują młode dziewczęta, budziła powszechny strach.

„Babcia z Ostródy, mama mojej mamy, była dla nas bardzo dobra. Kiedyś zrobiła mi na drutach wełniane skarpetki. Cieplutkie, choć strasznie drapały. Dziadkowie mieszkali w małym domku na starówce w Ostródzie. Przypominam sobie piękne jezioro w pobliżu. Moja mama też była bardzo dobra. Miała długi warkocz i blond włosy. Nigdy nas nie biła, ale w domu wisiała dyscyplina”.

Po wyjeździe córki matka z synem pozostała w Königsbergu, aby czekać na wieści od męża. Pod koniec 1944 roku przyszła informacja, że zaginął.

„Bardzo kochałem tatę i chciałem, żeby wrócił. Mieliśmy nadzieję, że jest w drodze do domu, więc czekaliśmy na niego do ostatniej chwili. Gdy w styczniu 1945 roku przyszedł rozkaz ewakuacji, ludzie uciekali z tobołami, małymi dziećmi, ledwo poruszającymi się staruszkami. Wszyscy płakali. Königsberg płonął. Mama i ja jako jedyni pozostaliśmy w naszym domu”.

W końcu także i oni zdecydowali się ewakuować, ale z okrążonego przez Sowietów miasta ucieczka nie była już możliwa. Matka z synem zostali z powrotem zapędzeni do Königsbergu. Razem z innymi mieszkańcami trafili do baraków, które były rodzajem obozu.

Od razu wyjaśnię, iż na zajmowanych przez siebie terenach wojska radzieckie wydzielały specjalne strefy koncentracji dla ludności, która nie zdążyła się ewakuować: Niemców, Warmiaków i Mazurów, a także w pierwszym okresie prawdopodobnie i dla Polaków, którzy przebywali na zdobywanych obszarach jako robotnicy przymusowi bądź jeńcy wojenni.

Do wybranej w tym celu dzielnicy czy majątku ziemskiego spędzano ludność z całej okolicy. Takie obozy infiltracyjne, jak dziś określają je historycy, powstawały we wszystkich miastach Prus Wschodnich. Zwykle były to strefy zamknięte, pilnowane przez wojska NKWD.

Olaf Pasenau tak wspomina wielomiesięczny pobyt w obozie:

„Ludzie umierali jak muchy. Chowano ich w lejach po bombach, bez trumien, bez modlitwy, bez łez. Dokoła panował tylko strach, głód i wszechobecna śmierć. Mama zbierała każdy okruch, każdą łupinę. Nie było już psów i kotów…”.

W obozie przetrwali pierwszą zimę głodu. Kolejnej matka Olafa nie przeżyła. Zmarła w styczniu 1946 roku. Olaf chorował wtedy na tyfus.

„Pewnego poranka obudziłem się w przerażającej ciszy. Mama nie płakała i nie żaliła się już więcej. Leżała bez ruchu, zupełnie cicho, strasznie blada. Byłem wówczas bardzo chory, tak że z trudem dogrzebałem się do mamy. Jej ręce były zimne, chciałem je ogrzać. Wtedy zrozumiałem, że zostałem sam i sam muszę czekać teraz na tatę. Później przyszedł do nas stary mężczyzna z taczką, którego zadaniem było zbieranie ciał, i zabrał mamę.

Następnego dnia znów przyszedł. Prawdopodobnie oszacował mnie jako następnego kandydata do wywiezienia, ale ja jeszcze trochę żyłem. Poprosiłem go, żeby zabrał mnie i pokazał, gdzie jest pogrzebana mama. Ponieważ byłem bardzo lekki, wsadził mnie do swojej taczki i tam zawiózł. Nigdy nie zapomnę tego strasznego obrazu. Dół z ciałami kobiet, dzieci, starców. Zwłoki ze śladami tortur…

Zostałem zupełnie sam w totalnie zniszczonym mieście, pełnym wrogich twarzy, które na nas wrzeszczały: »Faszyści! Pozabijać ich!«. Wróciłem do swojej zimnej nory i uświadomiłem sobie, że pozostaje mi tylko jedno – umrzeć”.

Olaf uciekł z obozu i przedostał się na dworzec kolejowy, gdzie wcześniej jego matka sprzątała wagony w pociągu relacji Moskwa–Königsberg i czasem przynosiła stamtąd coś do jedzenia. Na stacji odnalazł parę starszych konduktorów z Białorusi, którzy pamiętali jego matkę.

„To byli dobrzy ludzie, współczuli mi i wzięli ze sobą. Mieszkali trzydzieści kilometrów od Mińska. Czasem przychodzili do nich niemieccy więźniowie wojenni. Zawsze dostawali coś do jedzenia. Pytałem każdego z nich, czy czegoś nie słyszeli o moim tacie, ale nikt o nim nie słyszał. U tych Białorusinów zostałem trzy miesiące. Tęskniłem za Königsbergiem. Wróciłem do miasta jako dwunastoletni chłopak, którego nikt nie potrzebował. Pozostało mi życie w niepewności, zimnie, głodzie i niedającej się zaspokoić tęsknocie za moimi rodzicami, siostrą i wszystkim, co straciłem”.

W Königsbergu Olaf sypiał w rowach albo w ruinach i próbował zdobyć cokolwiek, co nadawało się do jedzenia. Takich bezdomnych, osieroconych dzieci było w mieście znacznie więcej. Te, które wyłapali radzieccy żołnierze, zostały zapakowane do pociągu towarowego. Olaf Pasenau także.

„W pociągu znajdowało się dużo starszych i młodszych dzieci. Jakiś mężczyzna powiedział nam, że zostaniemy deportowani do Niemiec, ale zorientowałem się, że jedziemy w przeciwnym kierunku – na wschód. Już kiedyś jechałem tą drogą do Mińska. Udało mi się uciec z pociągu i tak znalazłem się na Litwie.

To była wczesna, zimna i mokra wiosna, obcy kraj, niezrozumiały język. Spałem w lasach, pod mostami, żebrałem. Niektórzy ludzie dawali mi coś do jedzenia, inni pokazywali drzwi. Wędrowałem od wsi do wsi.

W nocy przywiązywałem się do drzewa, żeby nie osunąć się do kałuży, i tak drzemałem. Często śniłem o mojej mamie i kolejce elektrycznej, jaką miałem w dzieciństwie. W moich snach ten pociąg rósł powoli, robił się coraz większy i wyglądał jak prawdziwy. Mama kiwała mi przez okno i uśmiechała się.

Biegłem, płacząc, za pociągiem mojego dzieciństwa i budziłem się na twardej, obcej ziemi.

Zaraz po przyjeździe na Litwę, gdy uzbierałem pełen worek chleba, postanowiłem jeszcze raz pojechać do rodzinnego Königsbergu, ale w pociągu jakiś mężczyzna ukradł mi mój worek, więc musiałem wrócić na Litwę. Tym razem na zawsze”.

W ciągu czterech lat pobytu na Litwie Olaf Pasenau nauczył się mówić po litewsku. Dwa lata więcej zajęła mu nauka czytania i pisania. Opiekunowie, u których znalazł schronienie, nie myśleli jednak o wysłaniu chłopca do szkoły, choć chciał się uczyć. Był dla nich tylko siłą roboczą.

„Za moją ciężką pracę, między innymi przy karczowaniu lasu czy na torfowisku, dostawałem najtańsze utrzymanie. Nikomu nie mogłem powiedzieć, kim jestem. W 1956 roku udało mi się wyrobić litewski paszport i tak zostałem Jonasem Balysem”.

Fragment książki Wioletty Sawickiej „Wilcze dzieci”, która ukazuje się właśnie nakładem Wydawnictwa Prószyński i S-ka, Warszawa 2022

Tytuł pochodzi od redakcji

Wioletta Sawicka po pięciu latach emigracji w Szwecji wróciła do rodzinnego Olsztyna. Jest z wykształcenia pedagogiem, pracuje jako dziennikarka – najpierw radiowa, potem prasowa. Doświadczenie zdobywała w Polskim Radiu Olsztyn. Później pracowała w „Gazecie Wyborczej” i pisała reportaże historyczne dla „Gazety Olsztyńskiej”. Zadebiutowała w 2014 roku powieścią „Wyjdziesz za mnie, kotku?”. Jest autorką m.in. bestselerowej sagi kresowej „Wiek miłości, wiek nienawiści”, inspirowanej losami kresowej rodziny autorki

Nazywasz się Luise Quitsch…

Te słowa usłyszała od swojej ciotki pięcioletnia dziewczynka zimą 1945 roku, kiedy z ciotką i kuzynką ewakuowała się z rejonu Königsbergu, uciekając przed Armią Czerwoną. Chwilę później Luise została sama, zagubiona w wielkim exodusie ludzi na zachód. Jednak słowa ciotki utkwiły w niej głęboko. Zapamiętała swoją prawdziwą tożsamość, choć przez kolejne dziesięciolecia posługiwała się przybraną.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Taki pejzaż
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku