Widmo rozbiorów nad Polską. Jak nie powtórzyć roku 1772

Mija 250 lat od pierwszego rozbioru Polski. Z tej historii warto wyciągnąć naukę, budując sprawne państwo, służby, strategię długoterminową i siatki sojuszy. I to już dziś, bo niebezpieczeństwo upadku naszej państwowości wcale nie zniknęło.

Publikacja: 16.09.2022 10:00

Widmo rozbiorów nad Polską. Jak nie powtórzyć roku 1772

Foto: mirosław owczarek

Jacek Kaczmarski, bard Solidarności, bardzo przeżywał rozbiory Polski. W pieśni „Requiem rozbiorowe” opisywał ucztę zaborców: „Uczta w imię Trójcy Świętej oświeconych autokratów/ Potwierdzona dokumentem co posiada moc traktatu/ Nie ma to, jak pełna miska do dyplomatycznej gry/ Choć wątpliwy na niej przysmak: kapuściane polskie łby”. Dla poety rozbiory to wynik gniewu bożego – Bóg każe nas za polityczną głupotę. W języku współczesnej politologii: za brak adaptacji do zmiennych warunków geopolitycznych.

Czytaj więcej

Putin chciał rozbić NATO. Czego nie przewidział?

Decydenci globalnej sieci

W historii Polski mieliśmy trzy rozbiory – w 1772, 1793 i 1795 roku. Właśnie przypada 250. rocznica pierwszego. Czy jednak mówienie dziś o groźbie kolejnego rozbioru, gdy jesteśmy relatywnie bezpieczni jako członkowie Unii Europejskiej i sojusznicy USA, jest w ogóle uzasadnione? Niestety, tak. I nie chodzi tylko o to, że na Wschodzie trwa rosyjska inwazja. Chodzi także o to, że w XXI w. państwa, które będą źle zarządzane, zapadną się jak stara, wyjałowiona kopalnia. Inaczej mówiąc: stracą dotychczasowe funkcje, nie zyskując w zamian nowych.

Oczywiście, nie mam tu na myśli takiego rozbioru Polski, o jakim mówi skrajna prorosyjska prawica: rzekomo wynikającego z naszego członkostwa w strukturach Zachodu. Mam na myśli raczej rozbiór funkcji państwa wynikający z XXI-wiecznych trendów cywilizacyjnych, które oprócz Polski mogą „rozebrać” także wiele innych państw.

Zacznijmy od tego, że żyjemy w czasach rosnącej współzależności, czyli usieciowienia – i słabnięcia klasycznie rozumianych państw. To znak rozpoznawczy wiązki trendów, które gdzie indziej określam jako nowe średniowiecze. Objawia się ono m.in. wzrostem poziomu wzajemnego splątania państw, ale też zaplątania instytucji państwowych w wielopoziomowe – i nieraz niejawne – struktury władzy pozapaństwowej. Dziś państwo musi liczyć także z podmiotami biznesowymi, koteriami, stronnictwami, grupami interesu czy dostawcami technologii, bo jest od nich – mniej lub bardziej – zależne.

Wchodząc w takie piętrowe relacje, władza krajowa sama próbuje stać się siecią operującą równolegle na wielu nowych poziomach. Z tym jednak wiąże się ryzyko – w procesie sieciowania państwo może niepostrzeżenie ulec rozsieciowaniu – czyli rozkładowi na niewspółgrające części zarządzane lub kontrolowane przez siły trzecie. Rozsieciowienie państwa sieciowego to jego faktyczny upadek jako centrum sterującego, choć na papierze taki twór może istnieć sobie dalej. Natomiast dobre usieciowienie zapewnia dziś triumf i przewagę.

Żeby nie było, że przesadnie straszę – kilka zdań teorii. W książce „The Uses and Abuses of Weaponized Interdependence” (2021) amerykański politolog Daniel W. Drezner ze współpracownikami analizują zjawisko tytułowej „zinstrumentalizowanej współzależności”. Książka stosuje logikę sieci do stosunków międzynarodowych: opisuje jak technologie, instytucje i organizacje multilateralne de facto stają się narzędziami gry o wpływy. Główna teza: współzależność państw po II wojnie światowej, która miała stworzyć bardziej egalitarny system globalny, długoterminowo prowadzi mimo wszystko do większych nierówności.

Inaczej mówiąc – gra we współzależność kreuje nie tylko wygranych, ale i przegranych. Dlaczego? Bo sieci tworzone przez nowe relacje są asymetryczne, czyli takie, w których kontrola nad kluczowymi węzłami daje jednym przewagę, a drugim pole manewru zawęża. Kto kontroluje procedury i infrastrukturę, ten ma ulotną, ale realną przewagę.

Przykład? Jeśli na twoim terytorium znajduje się instytucja ICANN kontrolująca domeny internetowe (USA), to zyskujesz – choćby tylko potencjalną – kontrolę nad pewnymi poziomami całego globalnego internetu; jeśli jesteś kluczowym hubem transportowym dla pomocy Ukrainie i głównie na ciebie wywierana jest presja migracyjna ze Wschodu (Polska), to twoje zdanie na tematy geopolityczne i demograficzne nagle na świecie zaczyna liczyć się bardziej; jeśli twój obywatel jest szefem Komisji Europejskiej (Niemcy), to twój autorytet i władza arbitralnej interpretacji procedur unijnych gwałtownie rośnie. Jeśli największe państwa Europy są zależne od ciebie energetycznie (Rosja), to w razie potrzeby możesz zmrozić ich elity perspektywą lodowatej zimy.

Aby liczyć się w świecie, państwa muszą mieć decyzyjność w globalnych sieciach. Inaczej nic od nich nie zależy. A w zasadzie: wszystko od nich współzależy, co jednak w praktyce oznacza, że o niczym nie decydują one bardziej niż inni i na nic za granicą nie mają realnego wpływu, bo nie mają lewarów o zasięgu ponadnarodowym. Równocześnie jednak tracą kontrolę nad tym, co dzieje się u nich, bo w większości sieci na ich terytorium karty rozdaje kto inny. Taka była mniej więcej właśnie Polska przedrozbiorowa w XVIII wieku – gdy monarchie absolutne nabierały apetytu na ekspansję i centralizowały władzę, w Polsce trend był odwrotny: król był coraz słabszy i musiał liczyć się ze szlachtą i magnaterią. Brak podmiotowości i siły centralnego rządu skończył się upadkiem nowożytnego mocarstwa.

Ilustruje to mem internetowy przedstawiający rozmowę dwóch królów z poddanymi. Jeden nakazuje im paść na kolana, na co otrzymuje odpowiedzi: „Tak, panie”, „Tak, wasza wysokość” i „Tak, królu”. Ten drugi, polski, prosi poddanych po prostu o wysłuchanie go, na co w odpowiedzi słyszy: „LOL, nie!”, „Liberum veto!”, „To daj więcej przywilejów”.

Od Sasa do Lasa

W takim impasie decyzyjnym grupy szlachty i magnackie rody niczym „kapuściane łby” z piosenki Kaczmarskiego były łatwo rozgrywane przez europejskie dwory. W tle pozostawało dyskryminowane chłopstwo; nie istniał też jeszcze zalążek klasy mieszczańskiej. Poza tym nie było licznej armii, a kolejne koronacje w dużej mierze zależały od tego, kto ile wojska może ustawić na jakim miejscu na mapie, aby kogoś pobić lub zastraszyć.

Nic dziwnego, że w takich warunkach w Polsce w latach 1715–1717 trwała wojna domowa króla ze szlachtą. Szlachta była wściekła na króla za to, że trzyma w kraju obce wojska (z Saksonii) i dlatego sama ściągnęła inne obce wojska (rosyjskie) na pomoc. Skończyło się sejmem niemym, w którym posłom nie wolno było zabierać głosu, aby nie zerwali obrad.

Podobny cyrk odbywał się w czasie wyborów króla. Jak pisze Jerzy Topolski w „Historii Polski”, gdy w 1733 roku kilkunastotysięczna grupa szlachty wybrała na króla Stanisława Leszczyńskiego, teścia króla Francji, nie spodobało się to Austrii oraz Rosji. Postanowiły zaprotestować przy pomocy armii, co dało początek „wojnie o sukcesję polską”: liczące około 80 tys. żołnierzy wojska rosyjskie przez nikogo nie niepokojone weszły sobie z trzech stron do Polski, idąc na Warszawę. Polskie siły, wynoszące w sumie co najwyżej kilkanaście tysięcy głów, nie interweniowały. Gdy Rosjanie doszli do Pragi, stronnictwo austriacko-rosyjskie wybrało sobie tam innego króla Polski, Stanisława Augusta (III Sasa). Wtedy „francuski” król Leszczyński uciekł z Warszawy do Gdańska, gdzie zaczęła gonić go armia dążąca do koronacji króla „rosyjskiego”. Po znacznie słabszej stronie polskiej walczyli wtedy m.in. górale, pospolite ruszenie szlachty i piechota chłopska złożona z Kurpiów. Ostatecznie królem został kandydat rosyjsko-austriacko-pruski August III, który nie był w stanie zwołać żadnego sejmu. Jak pisze Topolski, „bezwład machiny sejmowej zmuszał Augusta do rządów pozasejmowych typu ministerialnego”, na przekór aparatowi politycznemu, który wszystko blokował.

Widzimy zatem brak armii, słabość króla, niesprawne państwo niezdolne do prowadzenia biurokracji, działalności fiskalnej i bieżącej redystrybucji zasobów. Nie było też spójnej polityki zagranicznej. Choć August III chciał zwiększyć sterowność kraju i rozbudowywać własną armię, jedna z rodzina magnackich – propruscy Potoccy – mu tu uniemożliwiała, samodzielnie prowadząc „swoją” politykę zagraniczną. Druga zaś familia – Czartoryscy – prowadziła króla w dalszą zależność od Rosji. W efekcie nie dał rady stworzyć niezależnej od rodów magnackich sieci urzędniczej i oparł się na Czartoryskich. Udało mu się jednak zreformować system urzędniczy i doprowadzić do wzrostu gospodarczego oraz pozytywnych zmian w edukacji.

Nowa władczyni Rosji – Katarzyna II (1762–1796) – nie zamierzała pozwolić na wzmocnienie Rzeczypospolitej. Rekomendowany przez nią na polskiego króla Stanisław August Poniatowski (1764–1795) znalazł się w sytuacji patowej: z jednej strony widział ten cały cyrk i konieczność reform, z drugiej musiały być one na tyle niedrażniące Rosji, aby nie prowokować kolejnych inwazji. Musiał też współpracować z polityczną elitą nierozumiejącą brutalnych praw ówczesnej geopolityki. Wybór Poniatowskiego na króla (1764) odbył się pod czujnym okiem stojących pod Warszawą wojsk rosyjskich – wspieranych przez prywatne wojska familii Czartoryskich, którzy mieli konsumować jego rządy politycznie.

Rosnące wpływy Rosji w Polsce nie podobały się Prusom. Poligonem testowym dla zagarniania ziem polskich uczyniły one epidemię: na kilka lat przed rozbiorem Austria rozpoczęła okupację polskiego Spisza, a Prusy odgrodziły „kordonem sanitarnym” Pomorze Gdańskie i część Wielkopolski od reszty ziem polskich. Oficjalnie pod pretekstem ochrony przed dżumą. Ostatecznie Prusy wymusiły na Rosji „podzielenie się” wpływami w Polsce na stałe przez zagarnięcie części jej ziem.

Czytaj więcej

Osiem cywilizacji, trzy internety

Folwark za wszelką cenę

Pierwszy rozbiór był triumfem przede wszystkim Prus. A kto stracił? Według Topolskiego rozbiór wcale nie był zwycięstwem Rosji, bo mimo nabytków terytorialnych pomniejszała swój obszar wpływu na zachodzie o dwa zabory, które oddała. Straciły też Francja, Wielka Brytania i – częściowo – Austro-Węgry. Bez samosterownej Polski nie miały bowiem już sojusznika w powstrzymywaniu Prus i studzeniu imperialnych zapędów Rosji.

Wielka Brytania właśnie z obawy przed ekspansją Prus i Rosji próbowała zapobiec drugiemu rozbiorowi. Brytyjski premier William Pitt Młodszy chciał nawet wysłać okręty przeciw Rosji w obronie Polski, a długofalowo zastąpić rosyjskie zboże polskim. Jednak gdy ogłosił mobilizację, rosyjski ambasador Siemion Woroncow rozpoczął dezinformacyjny przekręt uznany przez historyka Roberta Howarda Lorda za jeden z największych majstersztyków w historii dyplomacji. Przekupił 20 gazet, influencerów i brytyjską opozycję, aby zaczęły bić w premiera, strasząc szalonym planem wojny z „chrześcijańską Rosją”. Woroncowowi udało się napuścić opinię publiczną na rząd brytyjski na tyle, że Pitt musiał ze łzami w oczach ratować się przed upadkiem, a niedoszły sojusz polsko-brytyjski upadł.

Niemal 250 lat później historia powtórzy się w nowych szatach: rodzący się polsko-brytyjski sojusz w Unii Europejskiej upadnie w 2016 roku przez brexit, za którego podsycaniem – co wiemy choćby z akt afery Cambridge Analytica – stała Rosja.

Największymi przegranymi rozbioru byli jednak Polacy. Upadł projekt wielokulturowej, niekolonialnej Rzeczypospolitej, promieniującej kulturowo na wschód. Zabrakło kultury politycznej – szlachta przywilejami zdemontowała model prorozwojowego państwa z silną władzą królewską za Jagiellonów, ale nie stworzyła alternatywnego, sterowalnego projektu. Choć jeszcze na 100 lat przed rozbiorem, po potopie szwedzkim w XVII wieku, były próby reformowania państwa, to reformy obozu królewskiego zablokował bunt Lubomirskiego (1665) i brak masowego poparcia szlachty dla programu Jana Kazimierza.

Dużą rolę w upadku odgrywała też struktura gospodarki – nakierowanej na konserwację starego, a nie na kreowanie nowego. W raporcie Polskiego Instytutu Ekonomicznego (PIE) „Rzeczpospolita Obojga Narodów jako obszar gospodarczy” (2019) Michał Kopczyński i Mikołaj Malinowski stawiają tezę, że na słabość gospodarczą I Rzeczypospolitej składały się trzy czynniki: niedowład instytucji politycznych oparty na przywilejach szlacheckich, o którym już mówiliśmy; zależność handlowa od Zachodu i nastawienie na rolnictwo, czyli gospodarka oparta na folwarku, prowadząca do ignorowania pozostałych sektorów; zakonserwowanie poddaństwa ludności chłopskiej, blokujące włączenie tej klasy społecznej w krwiobieg państwowości.

Szlachta i możni utrzymywali system folwarczno-pańszczyźniany za wszelką cenę, powstrzymując rozwój klasy mieszczańskiej. Mityczne folwarki szlachty nie były dla niej willami, miejscem krótkotrwałego wytchnienia po powrocie z miasta – były raczej miejscem całorocznego pobytu pozwalającym odizolować się od przytłaczającego i coraz bardziej niespokojnego świata. Taka postawa prowadziła do fragmentacji tego „minispołeczeństwa obywatelskiego”, którym była ówczesna szlachta. Stan mentalny tej grupy oddał Kaczmarski w pieśni „Dobre rady Pana Ojca”, gdzie stary szlachcic poucza syna: „Twoja sprawa – strzec ojczyzny, czyli własnej ojcowizny/ Nie wiesz, gdzie się czai zdrada – uczyń zajazd na sąsiada/ Na elekcjach dawaj kreskę, nie za słowa, a za kieskę”.

W latach 1572–1760 odsetek sejmów zerwanych lub bez uchwał rósł od 24 proc., przez 60, aż po 100 proc. w czasach przedrozbiorowych. Władza ustawodawcza popełniała samobójstwo, a przy tym niepodlewane podatkami państwo nie mogło prowadzić reform. W wyniku osobistych przywilejów, zaniedbań i korupcji do skarbu trafiało zamiast 80 proc. dochodów z dóbr ziemskich ledwie 10 proc. A skoro te dochody i cła nie wystarczały, monarchia żądała uchwał podatkowych – jednak machinacje szlachty zaniżały należne królowi daniny, nie mówiąc już o ich ściągalności. Nie było też banku centralnego, podczas gdy podobna instytucja powstała np. w 1668 roku w Szwecji. Według PIE ogółem państwo ściągało zaledwie 10–30 proc. należnych mu podatków.

Prometeizm jak z bajki

Jak to się ma do współczesności? Dziś Polska buduje nową wielokulturowość, częściowo odmienną od modelu zachodnioeuropejskiego, bo akcentującą potrzebę spoistości kulturowej. Buduje też armię, uszczelnia podatki, ale wyzwaniem pozostaje wciąż transformacja systemu gospodarczego i polityka zagraniczna. W 2014 roku w magazynie „Res Publica Nowa” ostrzegałem przed scenariuszem gospodarczej marginalizacji zakładającym, że za 20–30 lat Polacy obudzą się w kraju „codziennej orki inżynierów na cudzym garnuszku. Bez prawa do decydowania o losach Europy, ale za to z pakietem socjalnym, karnetem na basen i darmową opieką medyczną”. W takim scenariuszu nasz kraj staje się farmą talentów dla gigantów technologicznych, ale bez istotnego wkładu w globalne łańcuchy produkcji i w globalną lub choćby europejską politykę. Taka Polska jest współzależna od wszystkich i w sumie nieciekawa dla świata, bo nie ma wyróżnika gospodarczego ani instytucjonalnego. Dlatego współzależność ją rozsieciowuje, zamiast usieciowiać. Podobną prowincjonalność i ekonomiczną stagnację w przeszłości zafundowały nam właśnie szlacheckie elity. Nie można powtarzać tych błędów.

Paradoksalnie, wojna u bram UE umożliwia korektę trajektorii rozwojowej. Zagrożenie wojną resetuje bowiem wiele geopolitycznych stałych i może spowodować cywilizacyjnie korzystną reorientację projektu politycznego. Może być bodźcem do stworzenia nowego, adaptacyjnego modelu polityczności Polski w Europie.

O takim trzeźwiącym skutku zagrożenia ze strony sąsiada pisał brytyjski historiozof Arnold Toynbee. Według niego budzi to pokłady kreatywności w regionach granicznych danej cywilizacji. Dziś region Trójmorza wraz z Polską jest granicą Unii, NATO i Zachodu. Miejscem, gdzie lepiej – jak się okazało – rozumie się mechanikę Wschodu niż na zachodzie Europy. Budowanie Polski w oparciu o logikę państwa frontowego (jakim jest także np. Izrael) może przynieść istotne korzyści. Takie państwo inwestujące w sektor militarny i innowacje równocześnie może zwiększać swe promieniowanie kulturowe, uzyskując globalną rozpoznawalność.

Wymyślone po inwazji Rosji na Ukrainę hasło i hashtag #PolandFirstToHelp (Polska pierwsza do pomocy) doskonale streszcza ten projekt. Niesie ze sobą same pozytywne wartości, a długofalowo jest też atrakcyjne dla migrantów, którzy w przyszłości mogą zamarzyć o życiu na terenach Rzeczypospolitej. Nieprzypadkowo każdy odcinek bajki dla dzieci „Psi patrol” o pieskach pomagającym światu musi zawierać okrzyk „Śpieszę z pomocą!”. Ten okrzyk definiuje ramy dla opowieści o otwartości, empatii, ale też poczuciu obowiązku i wierności zasadom. Jak tu nie lubić tego, kto pomaga?

Podobną „pomocową” narrację da się znaleźć w polskim prometeizmie – czyli projekcie wspierania ludów cierpiących dotychczas pod batogiem Rosji. Ten projekt przeżywa dziś kolejną młodość, a wręcz posiada – ze względu na kontekst geopolityczny – największe w historii szanse na sukces. Z uwagi na przyszłą demokratyzację Białorusi, odbudowę Ukrainy i potrzeby wsparcia geopolitycznego sygnalizowane przez państwa bałtyckie idea polskiej pomocniczości będzie nośna przez długie dekady.

Aby jednak projekt „Pomocna Polska” nabrał kolorów, potrzebne są działania strategiczne. Po pierwsze, gospodarka, która stanowi rusztowanie dla pozostałych działań, musi mieć zagwarantowaną stabilność. Nie stać więc nas na błąd, jaki popełniła Polska przedrozbiorowa, umacniająca folwark jako filar gospodarki. Po drugie, polityka zagraniczna: w upadającej Rzeczypospolitej to koterie magnackie i szlachta prowadziły swoją politykę zagraniczną, często wzajemnie sprzecznie, a w efekcie państwo miotało się – nomen omen – od Sasa do Lasa. Jeśli patrzy się na obecne spory rządu z opozycją w kwestii polityki zagranicznej i eskalacje tych sporów w Brukseli – zapala się światło ostrzegawcze. Spór jest naturą demokracji, ale polska elita musi zrozumieć, że dobre usieciowienie z Brukselą i stolicami państw UE stanowi rację stanu, a ona jest rzeczą nadrzędną wobec partiokracji. To warunek konieczny dla globalnego sukcesu, którego owoce będą mogli konsumować wszyscy.

Czytaj więcej

Ludzkość we władzy algorytmów. Czy da się poprawić internet?

Stawka wielka jak życie

Potencjał sukcesu zaniknie, jeśli nie wdrożymy polityki opartej na projekcie „Pomocna Polska” w ciągu pięciu lat. Za te pięć lat trendy narracyjne mogą bowiem formować się inaczej. Prometejska Polska ma historyczny moment teraz, bo teraz fajnie być Polakiem. Dlatego należy rozważyć nadawanie obywatelstwa potomkom migrantów z terenów dawnej Rzeczypospolitej m.in. do obu Ameryk i Australii. Umożliwi to dalszą promocję #PolandFirstToHelp i usieciowienie polskiej gospodarki – np. polonofile w sektorze małych i średnich firm eksportowych mogliby stać się propolskim lobby nawet bez obywatelstwa.

Należałoby to ułatwiać, inwestując w Domy Polonii, które umożliwią poznanie przez ludzi sympatyzujących z Polską naszej historii. Jest bowiem ona niestety często zakłamywana, albo po prostu nieznana. Aby ktoś mógł związać się z Polską sercem, musi mieć możliwość tutaj najpierw przyjechać, jednakże choćby milion Francuzów polskiego pochodzenia nie ma obecnie ku temu bodźców.

Bułgarski badacz kultury Plamen Akaliyski w publikacji „On nationology” (2021) twierdzi, że każda kultura narodowa ma mierzalną siłę grawitacyjną, wciągającą ludzi w pole oddziaływania własnych wartości. Podobną siłę posiadają strefy kulturowe, czyli cywilizacje. Siły te, jeśli są spójne, się łączą. Dzięki temu Polska dziś nie tylko zwiększa swoją siłę grawitacyjną, ale przyciąga Wschód polem grawitacyjnym Zachodu. To wielka korzyść dla Brukseli, co powoli zaczynają widzieć nawet Niemcy czy Francuzi.

Aby Polskę w tej roli zakorzenić, należy ją dyplomatycznie wzmocnić, dokonując nowego otwarcia relacji z Francją lub Włochami jako sojusznikami w Europie Południowej oraz Skandynawią w Europie Północnej. Wzmacnianie pola grawitacyjnego naszego kraju wymaga przy tym nowego programu rewitalizacji i zwiększenia wydatków na promocję polskiej kultury za granicą.

Umożliwi to usieciowienie Polski bez jej rozsieciowania. W strategii „Pomocnej Polski” stawka jest więc wielka jak życie: jest nią odrzucenie widma rozbiorów i przetrącenie łba hydrze historii. To właśnie cel dla Rzeczypospolitej, której źródłosłów tkwi przecież w „rzeczy pospolitej”, czyli we „wspólnej sprawie”, jaką mamy z sojusznikami. W tym sensie głęboką prawdę geopolityki wyraża Mateusz Nagórski, śpiewając słowami Michała Zabłockiego o walczącej Ukrainie: „Tam kilometrów stąd naprawdę cała kopa. Odległy Chersoń, w szczerym polu wieś zabita. O nie, kochani! Może to i nie Europa, może nie Polska, ale już – Rzeczpospolita!”.

Grzegorz Lewicki

Futurolog, specjalista od stosunków międzynarodowych. Doktor filozofii Uniwersytetu Jagiellońskiego, absolwent m.in. London School of Economics i Maastricht University. Doradza korporacjom i sektorowi publicznemu

Jacek Kaczmarski, bard Solidarności, bardzo przeżywał rozbiory Polski. W pieśni „Requiem rozbiorowe” opisywał ucztę zaborców: „Uczta w imię Trójcy Świętej oświeconych autokratów/ Potwierdzona dokumentem co posiada moc traktatu/ Nie ma to, jak pełna miska do dyplomatycznej gry/ Choć wątpliwy na niej przysmak: kapuściane polskie łby”. Dla poety rozbiory to wynik gniewu bożego – Bóg każe nas za polityczną głupotę. W języku współczesnej politologii: za brak adaptacji do zmiennych warunków geopolitycznych.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi