Najpierw na Zachodzie
Reformę myślenia zacznijmy od przyznania, że świata nie zbawimy. A przynajmniej nie od razu. Na terytorium Chin czy Rosji autorytarne technologie cyfrowe wrastają już w społeczeństwo. Z punktu widzenia apostołów reformy kapitalizmu to są na razie tereny stracone. Niczym autorytarny władca z „Państwa" Platona, nadzorca w Moskwie czy Pekinie nie ograniczy własnej władzy dla wolności jednostki. Ta bowiem wydaje się mu przereklamowana, a po drugie jest ideologicznym narzędziem zachodniego imperializmu. Projektując reformę kapitalizmu nadzoru, należy raczej założyć, że najpierw będzie wdrażana w obrębie cywilizacji zachodniej, islamskiej, latynoamerykańskiej, afrykańskiej czy tych częściach konfucjańskiej, gdzie totalitaryzm jest kwestionowany.
Druga rzecz, którą musimy odsiać, to bezowocne slogany tech-optymistów powtarzających, że „straszenie algorytmami jest głupie". Niestety, w dyskusjach na tematy sztucznej inteligencji czy globalnego nadzoru w mediach ten argument pojawia się do znudzenia. Jedna z jego wersji: „Nie straszmy algorytmami, bo przecież tworzą je ludzie, a same w sobie algorytmy nie mają żadnej władzy". Otóż niestety mają. Algorytmy mają władzę nad ludźmi, nad całym spektrum ich doświadczeń, a w coraz większym stopniu – nad całym ich życiem. Co więcej, algorytmy nie muszą wcale być świadome (jak w filmach s.f.), żeby mieć sprawczość, lub żeby kierować się wewnętrzną logiką. Powtórzmy raz jeszcze, tym razem językiem filozofii: algorytmy nie muszą wykazywać intencjonalności (umiejętności świadomego działania), aby mieć agencyjność (sprawczość, podmiotowość) i wewnętrzną dynamikę strukturalną. Wielu intelektualistów zupełnie o tym zapomina. Oczywiście, obecne algorytmy są często tworzone przez ludzi, ale po pierwsze – ich poziom komplikacji będzie coraz częściej utrudniał twórcom przewidzenie społecznych konsekwencji ich globalnego zastosowania; a po drugie – ludzie tworzący algorytm lub jego ewoluujący zalążek nie muszą mieć wcale interesów spójnych z twoim interesem. Im szybciej przyjmiemy te rzeczy jako oczywiste, tym owocniejsza będzie debata.
Po trzecie, należy założyć, że refleksja nad big tech jest kluczowa dla przyszłości. Nawet miliarder George Soros krytykował Google'a i Facebooka, piętnując w Davos (2018) te firmy jako „przeszkody dla innowacji"; jako firmy, które wykorzystały efekt sieciowy do błyskawicznego, niezrównoważonego wzrostu i nadużywania swojej pozycji. Według Sorosa, choć Facebook i Google ściągają ponad połowę zysków z globalnych reklam w internecie dzięki dystrybucji cudzych treści, to równocześnie nie biorą odpowiedzialności za te treści i nie pozwalają na udział w zyskach ich dostawcom. Ponadto manipulują użytkownikami ze względów reklamowych i chcą wyrobić w nich zgubny automatyzm zachowań. – Właściciele big tech myślą o sobie jak o władcach świata, a tak naprawdę są niewolnikami własnej walki o dominację na rynku – mówił Soros. – A przecież tylko kwestią czasu jest utrata przez USA globalnego monopolu w dziedzinie IT – dodał. Co wtedy? Kto będzie ustalał reguły, jeśli Zachód wypadnie z gry? Kapitaliści roju?
Jeszcze dalej idzie amerykański inwestor Roger McNamee, który wspierał Facebook w początkowej fazie działalności. Teraz napisał książkę „Zucked", której tytuł stanowi połączenie nazwiska założyciela Facebooka Marka Zuckerberga i słowa „sucked" oznaczającego wciągnięcie kogoś w coś mimo woli. McNamee nazywa Facebooka, Twittera i Google'a „zagrożeniem dla demokracji". Oskarża te firmy m.in. o obniżenie dochodowości rzetelnego dziennikarstwa i utopienie go pod nawałą dezinformacji. „Dziś każdy ma swoją sprofilowaną tablicę i traktuje ją jako swój własny zestaw »faktów«" – pisze McNamee o bańce informacyjnej, która tworzy się wokół użytkowników. I oskarża big tech o dezinformację dla zysku: algorytmy promują bzdury i propagandę, bo te są bardziej klikalne, a przez to bardziej dochodowe. Co więcej, platformy big tech wyzyskują twórców (muzyki, filmów) i świadomie obniżają komercyjne zyski startupom lub niszczą ich potencjał przez bezproduktywne przejęcia. Z tego względu, twierdzi McNamee, mogłyby być uznane za zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego i podzielone na części, co zmniejszy ryzyko zmowy biznesowej. Tymczasem linia obrony big tech głosi, że firma dostarcza jedynie platformę wymiany informacji, a dbanie o inne rzeczy powinno być domeną rządu
Prawo – skuteczne narzędzie słabych
Co ciekawe, zarówno Soros, jak i McNamee skłaniają się do tezy, że reforma cyfrowego kapitalizmu może zacząć się w Europie, gdzie inaczej niż w USA definiuje się kwestie prywatności. Obaj z uznaniem mówią o Margrethe Vestager, europejskiej komisarz ds. konkurencji, znanej m.in. z nałożenia na firmy big tech kar za nadużywanie pozycji rynkowej i nielegalne działania (13 mld euro dla Apple'a czy kary dla Facebooka, Microsoftu, Google'a). Vestager dała się niektórym we znaki do tego stopnia, że prezydent USA Donald Trump oskarżył ją o nienawiść do Ameryki. Tymczasem Soros i McNamee twierdzą, że wobec niezdolności big tech do samoregulacji tylko masowe działania konsumentów i prawo mogą być narzędziem zmiany.