Włodzimierz Lubański. Liczyło się tylko to, że ograliśmy ruskich

Na śniadanie szliśmy w otoczeniu policjantów. Wtedy dowiedzieliśmy się o ataku na wioskę olimpijską, ale czy ktoś zginął – nie wiedzieliśmy. Do tych tragicznych wydarzeń doszło w bloku znajdującym się jakieś sto metrów od naszego Rozmowa z Włodzimierzem Lubańskim, kapitanem piłkarskiej reprezentacji polski, w 50 lat po tragedii w Monachium

Publikacja: 02.09.2022 17:00

Włodzimierz Lubański. Liczyło się tylko to, że ograliśmy ruskich

Foto: PAP/CAF-ARCH

Plus Minus: Co najlepiej pan zapamiętał z tamtych igrzysk? Mecz ze Związkiem Radzieckim, finał z Węgrami czy atak terrorystów palestyńskich?

Tego nie można od siebie oddzielić. Więc najprościej byłoby powiedzieć, że najlepiej zapamiętałem emocje. Tyle że w przypadku naszej reprezentacji one nie zaczęły się na igrzyskach, tylko znacznie wcześniej.

Tak, słyszałem, że Jacek Gmoch oraz dwaj młodzi prominentni działacze partyjni z otwartymi głowami – Jan Maj i Witold Dłużniak – opracowali raport o stanie polskiego futbolu i dali go panu z prośbą o przekazanie Edwardowi Gierkowi. On zobaczył, zapalił zielone światło dla piłki i dzięki temu zaczęły się sukcesy.

Bzdura. Nic mi o tym nie wiadomo. Z Gierkiem widzieliśmy się raz jako piłkarze Górnika, kiedy pokonaliśmy w Chorzowie Dynamo Kijów. A potem dopiero po igrzyskach, kiedy dekorował nas orderami. Kiedy zaczęliśmy wygrywać, staliśmy się dla władzy bardzo użyteczni, bo wielu polityków uważało, że dzięki nam ocieplą swój wizerunek. Chcieli pokazać, że są tacy sami jak wszyscy. Skoro Polacy kibicują, to my też. Faktem jest, że wśród przedstawicieli władzy było wielu prawdziwych kibiców i sporo takich, którzy w tym rzekomym kibicowaniu widzieli interes.

Reprezentacja złożona z dobrych zawodników w latach 60. przegrywała, a z tymi samymi kilka lat później zaczęła zwyciężać. Gomułka nie miał pojęcia o sporcie, a Gierek był kibicem.

To wszystko ma znaczenie drugorzędne. Zmiany polityczne w kraju po dojściu Gierka do władzy nie miały większego wpływu na nasze wyniki. Podstawową przyczyną były zwycięstwa Górnika Zabrze i Legii w rozgrywkach pucharowych. My dobrze wiedzieliśmy, że skoro jako drużyny klubowe jesteśmy równorzędnym przeciwnikiem dla czołowych klubów europejskich, to jesteśmy w stanie powtórzyć te sukcesy, grając wspólnie w reprezentacji.

Jak to? Kiedy Legia walczyła z Górnikiem, to na boiskach w Warszawie i Zabrzu leciały wióry, a na trybunach łacina...

Bo może kibice i dziennikarze zbyt mało wiedzieli. Na boisku każdy z nas chciał pokazać, że jest lepszy. To oczywiste. Ale poza boiskiem byliśmy kolegami, a w wielu przypadkach nawet przyjaciółmi. Chodziliśmy razem na imprezy, bywaliśmy na naszych ślubach. Godzinami na zgrupowaniach i w podróżach przesiadywaliśmy przy stole i rozmawialiśmy o piłce. Legia grała w pucharach i Górnik też. Mieliśmy doświadczenia, nabieraliśmy pewności siebie. W dodatku niejeden z nas dostawał już propozycje gry w zachodnim klubie. Tyle że długo nie było szans na takie transfery, bo blokowały je władze.

Pan już wtedy miał propozycję gry w Realu Madryt?

Tak, złożono mi ją jeszcze przed igrzyskami. Grałem kiedyś w drużynie Europy przeciw Ameryce Południowej, razem z dwoma piłkarzami Realu – Amaro Amancio i Manuelem Velasquezem. I na bankiecie po meczu w Bazylei nie tylko zaproponowali mi grę w Realu, ale też sprawili, że do Polski przyjechał w tej sprawie któryś z prezesów klubu. Podobno proponował milion dolarów, co na tamte czasy było fortuną. Nie tylko odrzucono tę ofertę, ale nawet uniemożliwiono mu spotkanie ze mną. Kilka lat później, w pisemnej zgodzie Górnika na wyjazd do Lokeren znalazło się zdanie: „ze względu na nieodwracalne schorzenie kolana”.

Czytaj więcej

Górski, Piechniczek, Sousa. Polskiej szkoły futbolu nigdy nie było

Nieodwracalne? Przecież grał pan jeszcze kilka lat.

Musieli coś napisać, żeby uzasadnić wyjazd 28-letniego zawodnika. A ja grałem jeszcze dziesięć lat w Lokeren, Valenciennes i Quimper. Kiedy w tym ostatnim klubie przechodziłem badania i lekarz zobaczył zdjęcie rentgenowskie mojego kolana, wyszedł przed gabinet, szukając oczami starca, który nie może się ruszać. Kiedy zorientował się, że to ja, powiedział tylko, że moje kolano jest znacznie starsze ode mnie.

W roku 1972, podczas igrzysk, ma pan 25 lat i jest pan okazem zdrowia.

Co nie znaczy, że byłem niezniszczalny. Oczywiście, że szybkością i techniką przewyższałem obrońców, jednak czasami nie udało się uciec. Tak właśnie było na igrzyskach, w meczu ze Związkiem Radzieckim. Dostałem podanie od Leszka Ćmikiewicza, wpadłem w pole karne, a tam czekał już taki bardzo dobry gruziński obrońca Murtaz Churciława. On wiedział, że jeśli mnie nie sfauluje, to jego drużyna może stracić bramkę. No i tak mi przejechał korkami po łydkach, że nie mogłem się podnieść. Na szczęście norweski sędzia był blisko i odgwizdał karnego.

To prawda, że powiedział pan Kazimierzowi Deynie, żeby to on strzelał?

Ja nie byłem w stanie. Od razu to czułem. Kiedy koledzy otoczyli mnie wianuszkiem, a doktor Garlicki opatrywał, powiedziałem Kaziowi: ty będziesz strzelał. Ja w takich sytuacjach nie pękałem. Dwa lata wcześniej, w meczu z AS Roma wykonywałem w ostatniej minucie jedenastkę, od której wszystko zależało. Ale teraz ledwie stanąłem na nogi. A Kazio nie miał nerwów i strzelał świetnie.

Opowiadał mi, że jednak trochę zwątpił, kiedy zobaczył z bliska bramkarza Rudakowa. Wydawało mu się, że kiedy rozkładał ręce, to prawie dotykał słupków. Nie było gdzie zmieścić piłki...

Zgadza się. A w rękawicach jego ręce wydawały się jeszcze dłuższe. Do tego cały na czarno. Robił upiorne wrażenie. Ale Kazik strzelił przy samym słupku i wróciliśmy do gry.

Nie wydaje się panu, że mecz z ZSRR na igrzyskach był jednym z tych, które zbudowały reprezentację?

Był jednym z takich meczów, bo nie pierwszym i nie ostatnim. Wiele i słusznie mówi się o geniuszu Kazimierza Górskiego, ale my, piłkarze, też nie byliśmy najsłabsi. Do każdego przeciwnika solidnie się przygotowywaliśmy. Jednak być może inne cechy były najważniejsze i to one w decydujący sposób wpływały na to, jak graliśmy: wiara w siebie, wola zwycięstwa i atmosfera w drużynie. Dobra atmosfera to połowa sukcesu. To wszystko nie narodziło się podczas igrzysk, tylko kilka miesięcy wcześniej.

No tak, ale niewiele brakowało, a reprezentacja w ogóle nie wzięłaby udziału w igrzyskach. Porażka z Bułgarią w Starej Zagorze bardzo ograniczyła wasze szanse na awans.

Okoliczności tej porażki pan pamięta. Delikatnie mówiąc, rumuński sędzia robił wszystko, żebyśmy nie wygrali. Zrobiliśmy to wyraźnie w rewanżu. Kiedy okazało się, że Hiszpanie w ostatnim meczu eliminacji urwali sensacyjnie punkt Bułgarom i na igrzyska jedzie Polska, wstąpiły w nas nowe siły.

O tym, że jedziecie, dowiedzieliście się niecałe trzy miesiące przed startem. Bardzo mało czasu na przygotowania.

Nikt już nie pamiętał o Starej Zagorze, bo ona tak naprawdę nam nie przeszkodziła. Poza stratą punktów oczywiście. Ale pamiętam atmosferę na zgrupowaniu w Zakopanem. Wszyscy wiedzieliśmy, że jedziemy na igrzyska nie po to, aby zaznaczyć swoją obecność i móc o sobie powiedzieć: jesteśmy olimpijczykami. To już byłoby coś, bo polscy piłkarze awansowali do turnieju olimpijskiego pierwszy raz od 12 lat. Ale my chcieliśmy ten turniej wygrać i wierzyliśmy, że nam się powiedzie. Znaliśmy przeciwników, wiedzieliśmy, jak grają i co zrobić, żeby ich pokonać.

No i zaczęliście tak, że lepiej nie można. Od zwycięstw 5:1 nad Kolumbią i 4:0 nad Ghaną. To była rozgrzewka.

Łatwo powiedzieć. Żadna rozgrzewka. Trzeba było dobrze wejść w turniej, zobaczyć, czego nam brakuje i iść do przodu. A przed nami było NRD. Bardzo trudna drużyna do grania.

Kazimierz Górski wpuścił na boisko debiutanta Zbigniewa Guta, którego Niemcy nie znali i nie mogli się zorientować, do jakiej pozycji jest przypisany.

Nie przywiązujmy szczególnej wagi do taktyki. To zwycięstwo trzeba było wyszarpać. A tworzyliśmy już zespół, jeden za drugiego poszedłby w ogień. Dobrze się znaliśmy, wiedzieliśmy, jakie kto ma możliwości. Niemcy pilnowali mnie, Roberta Gadochę i Kazia Deynę, to dwie bramki wbił im Jurek Gorgoń z pozycji środkowego obrońcy. Wszystko nam wychodziło. A pamiętajmy, że na kilka minut przed końcem mieliśmy jeszcze rzut karny, którego Robert nie wykorzystał.

Kiedy wygrywasz trzy mecze, strzelasz jedenaście bramek, a tracisz dwie, to masz prawo czuć się jak zwycięzca. Czy nie za bardzo się rozluźniliście po meczu z NRD?

Inaczej bym ten stan nazwał. Taki turniej to ciągłe napięcie. Te trzy mecze rozegraliśmy w ciągu pięciu dni. Kiedy pokonaliśmy najgroźniejszego przeciwnika, to nieco odetchnęliśmy. I w kolejnym spotkaniu, z Danią, zagraliśmy słabiej.

Mówiło się o syndromie czwartego meczu, który zwykle na turniejach jest słabszy.

Jak zwał, tak zwał. Może rzeczywiście jest to reguła, może nie. Faktem jest, że byliśmy ospali, zagraliśmy po prostu słabo. Duńczycy pierwsi strzelili bramkę. Szczęśliwie Kazio wyrównał. Na przerwę schodziliśmy z remisem, ale źli. W szatni ostro się pokłóciliśmy, jeden do drugiego miał pretensje. Czegoś takiego wcześniej nie było.

A co trener na to?

Pan Kazimierz wszedł do szatni, kiedy już latały w niej buty i słowa. Byliśmy zajęci sobą i go nie zauważyliśmy. On wszedł do kabiny prysznicowej i tylko słuchał. Kiedy już trzeba było wrócić na boisko, odsunął kotarę i powiedział: – Widzę, że już sobie wszystko wyjaśniliście. To teraz wyjdziecie na boisko i macie wygrać. Nic więcej nie musiał mówić. Kazio zawsze miał logiczne, krótkie uwagi, które nas mobilizowały. To zrozumienie działało w dwie strony. Po meczu z Danią to my powiedzieliśmy: panie trenerze, byliśmy ospali, pobiegajmy więcej na treningu. Zespół sam wyszedł z taką propozycją, bo wszyscy byliśmy świadomi, po co do Monachium przyjechaliśmy i co trzeba zrobić, żeby osiągnąć cel.

Ostatecznie mecz z Danią, w której grał Alan Simonsen, późniejszy zdobywca Złotej Piłki, zakończył się remisem. Związek Radziecki wygrał z Marokiem, więc żeby myśleć o walce o złoty medal, należało pokonać Rosjan.

Zdawaliśmy sobie sprawę, że tak może być, bo pięć ostatnich turniejów olimpijskich wygrywały drużyny z Europy Wschodniej. Nie wzięliśmy tylko jednej sprawy pod uwagę. W noc przed meczem z ZSRR słyszeliśmy jakieś nietypowe hałasy w wiosce olimpijskiej, ale nie wiedzieliśmy, o co chodzi. Obudziliśmy się rano i zobaczyliśmy przez okna wojsko i policję. Na śniadanie szliśmy w otoczeniu policjantów. Wtedy dowiedzieliśmy się o ataku na wioskę olimpijską, ale czy ktoś zginął – na razie nie wiedzieliśmy. Okazało się, że do tych tragicznych wydarzeń doszło w bloku znajdującym się jakieś sto metrów od naszego.

Ktoś wam powiedział co dalej?

Podczas śniadania usłyszeliśmy, że igrzyska są przerwane, ale zgodnie z planem mamy jechać pociągiem do Augsburga na mecz. Nie wiedzieliśmy tylko, czy on się odbędzie.

Czytaj więcej

„Przegląd Sportowy”. Sto lat emocji na papierze

Chcieliście grać?

Bardzo, bo czuliśmy, że medal jest blisko. Ale sportowców nikt nie pytał o zdanie. Proszę pamiętać, że w tym samym czasie toczyły się negocjacje z porywaczami, potem były ofiary na lotnisku. My żadnych szczegółów nie znaliśmy. Trzy razy się rozgrzewaliśmy i trzy razy wracaliśmy do szatni. Rosjanie też. Napięcie było niesamowite. W końcu ktoś podjął decyzję o grze, tłumacząc to w ten sposób, że zawody są wprawdzie przerwane, ale te, które już się rozpoczęły, mają być kontynuowane. Ja już wymieniłem proporzec z kapitanem ZSRR Churciławą, więc uznano, że mecz się rozpoczął. A naprawdę zaczęliśmy go z opóźnieniem.

Pamiętam, że Rosjanie grali, jakby nic się nie stało.

Więcej, oni grali tak, że my piłkę zobaczyliśmy, kiedy sędzia gwizdnął na przerwę. Byliśmy całkowicie rozbici. Oni mieli bardzo dobrych zawodników – Olega Błochina w ataku, Wiktora Kołotowa i Josefa Sabo w pomocy. Osiągnęli przewagę, a my musieliśmy biegać za piłką, żeby ją zabrać, więc bardzo się przy tym męczyliśmy. Błochin strzelił bramkę, w kilku sytuacjach ratował nas Hubert Kostka. Kiepsko to wyglądało. Nie wiem, dlaczego Rosjanie byli lepiej rozgrzani i tak dobrze weszli w mecz, a my nie.

Co wpłynęło na radykalną zmianę sytuacji – rozmowy w przerwie czy wejście Zygfryda Szołtysika?

Jedno i drugie. Przerwa to było coś takiego jak wzięcie czasu w sytuacji, kiedy nic nie idzie po twojej myśli. Na pewno pomogła. Ale gra zmieniła się po wejściu Zygi. Teraz to my zaczęliśmy „klepać” piłkę. Role się odwróciły. My złapaliśmy wiatr w żagle, a oni biegali. Kiedy Kazik Deyna wykorzystał jedenastkę, nabraliśmy pewności, a Rosjanie ją stracili. Gol Zygi na trzy minuty przed końcem dał nam zwycięstwo. Cenne jak rzadko które.

Jak powszechnie wiadomo, Kazimierz Górski chciał wpuścić na boisko napastnika Andrzeja Jarosika, ale ten ujął się honorem, bo uważał, że powinien grać od początku. Trener był tak zaskoczony, że kazał się rozbierać temu, który siedział obok, czyli Szołtysikowi. A jak ta sytuacja wpłynęła na was?

Myśmy o tym w ogóle nie wiedzieli. Wchodzi Zyga, to wchodzi. Trener wie, co robi. O całej sytuacji dowiedzieliśmy się później. W panu Kazimierzu musiało się wszystko gotować, ale on to rozegrał po mistrzowsku dla dobra reprezentacji. Po prostu wyciszył sprawę. Mógł zrobić aferę, wskazać palcem zawodnika, który obraża się, nosząc koszulkę z orłem. Ale wtedy by się o tym mówiło. Turniej trwał i liczyło się przede wszystkim to, że ograliśmy Ruskich, a w perspektywie czeka nas mecz o złoty medal.

A sami rozmawialiście z Jarosikiem na ten temat?

Nie przypominam sobie. My podczas igrzysk bardzo dużo i często ze sobą rozmawialiśmy z jednego powodu. Nie słyszałem, żeby ktoś z dziennikarzy lub historyków wspominał o tym, jaką rolę w naszym sukcesie odegrały pociągi. Igrzyska odbywały się w Monachium, ale my w tym mieście spotkaliśmy się dopiero na finale z Węgrami. Po dwa mecze rozegraliśmy w Ratyzbonie i Norymberdze, po jednym w Ingolstadt i Augsburgu. Podróże pociągiem w wagonach restauracyjnych były znakomitą okazją do integracji, ale przede wszystkim analizy gry. Mówiliśmy sobie szczerze, co kto zrobił źle lub dobrze i nikt się nie obrażał. Nim wróciliśmy do wioski, to już w pociągu przeanalizowaliśmy cały mecz.

Czytaj więcej

„Mecze Polskich spraw” Stefana Szczepłka. Bieg przez historię z piłką u nogi

To były rozmowy przy kawie i oranżadzie?

Też. Po zwycięstwie nad Związkiem Radzieckim Jacek Gmoch, który był asystentem Górskiego, chciał nas zamknąć, odizolować od życia, pozbawić wszelkich radości. Chłopcom to się nie podobało, bo przesadna asceza może przynieść skutek odwrotny do zamierzonego. Spytałem więc w imieniu kolegów pana Kazimierza, czy możemy się napić po piwku. Przypominam, że wracamy pociągiem po zwycięstwie nad Związkiem Socjalistycznych Republik Radzieckich, którego właśnie pozbawiliśmy szansy zdobycia tytułu mistrza olimpijskiego. „Włodziu, możecie, tylko przypilnuj, żeby było jedno. No, góra dwa”. Dzięki temu nie wypiliśmy więcej po cichu, a nazajutrz wypociliśmy wszystko na treningu. Niecały tydzień później odbieraliśmy złote medale. Kazimierz Górski był najlepszym lepiszczem, jakie mogło się przytrafić polskiej piłce.

Złoty medal zapoczątkował wspaniałą serię. Niestety, już bez pana, bo na mistrzostwa świata nie udało się wyleczyć kontuzji. Ale pan cały czas był z drużyną.

Fizycznie i mentalnie. Bo to byli przyjaciele, a ja w nich wierzyłem. Nawet nie grając, czułem się wciąż częścią zespołu. Dlatego pojechałem w roli kibica na Wembley i cieszyłem się, kiedy tak dobrze chłopakom szło na mundialu.

Czym jest dla pana złoty medal?

Dumą, honorem, spełnieniem marzeń. I czymś, co trwa, mimo upływu 50 lat. Często spotykam się z dziećmi, w miarę możliwości pokazuję im jeszcze jakieś triki i zagrania. A kiedy opowiadam, używam zwrotu, może nieco patetycznego, ale potrzebnego: „Mówię do was jako mistrz olimpijski”. Te dzieci wiedzą, co to znaczy. A ich dziadkowie, babcie, pamiętający mnie z boiska, przychodzą ze łzami w oczach i mówią: „Dziękujemy, panie Włodku”. I wie pan co – to jest właśnie ten medal. Nagroda, która trwa.

PAP/Piotr Polak

PAP/Piotr Polak

Foto: PIOTR POLAK

Plus Minus: Co najlepiej pan zapamiętał z tamtych igrzysk? Mecz ze Związkiem Radzieckim, finał z Węgrami czy atak terrorystów palestyńskich?

Tego nie można od siebie oddzielić. Więc najprościej byłoby powiedzieć, że najlepiej zapamiętałem emocje. Tyle że w przypadku naszej reprezentacji one nie zaczęły się na igrzyskach, tylko znacznie wcześniej.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich