Jak zwał, tak zwał. Może rzeczywiście jest to reguła, może nie. Faktem jest, że byliśmy ospali, zagraliśmy po prostu słabo. Duńczycy pierwsi strzelili bramkę. Szczęśliwie Kazio wyrównał. Na przerwę schodziliśmy z remisem, ale źli. W szatni ostro się pokłóciliśmy, jeden do drugiego miał pretensje. Czegoś takiego wcześniej nie było.
A co trener na to?
Pan Kazimierz wszedł do szatni, kiedy już latały w niej buty i słowa. Byliśmy zajęci sobą i go nie zauważyliśmy. On wszedł do kabiny prysznicowej i tylko słuchał. Kiedy już trzeba było wrócić na boisko, odsunął kotarę i powiedział: – Widzę, że już sobie wszystko wyjaśniliście. To teraz wyjdziecie na boisko i macie wygrać. Nic więcej nie musiał mówić. Kazio zawsze miał logiczne, krótkie uwagi, które nas mobilizowały. To zrozumienie działało w dwie strony. Po meczu z Danią to my powiedzieliśmy: panie trenerze, byliśmy ospali, pobiegajmy więcej na treningu. Zespół sam wyszedł z taką propozycją, bo wszyscy byliśmy świadomi, po co do Monachium przyjechaliśmy i co trzeba zrobić, żeby osiągnąć cel.
Ostatecznie mecz z Danią, w której grał Alan Simonsen, późniejszy zdobywca Złotej Piłki, zakończył się remisem. Związek Radziecki wygrał z Marokiem, więc żeby myśleć o walce o złoty medal, należało pokonać Rosjan.
Zdawaliśmy sobie sprawę, że tak może być, bo pięć ostatnich turniejów olimpijskich wygrywały drużyny z Europy Wschodniej. Nie wzięliśmy tylko jednej sprawy pod uwagę. W noc przed meczem z ZSRR słyszeliśmy jakieś nietypowe hałasy w wiosce olimpijskiej, ale nie wiedzieliśmy, o co chodzi. Obudziliśmy się rano i zobaczyliśmy przez okna wojsko i policję. Na śniadanie szliśmy w otoczeniu policjantów. Wtedy dowiedzieliśmy się o ataku na wioskę olimpijską, ale czy ktoś zginął – na razie nie wiedzieliśmy. Okazało się, że do tych tragicznych wydarzeń doszło w bloku znajdującym się jakieś sto metrów od naszego.
Ktoś wam powiedział co dalej?
Podczas śniadania usłyszeliśmy, że igrzyska są przerwane, ale zgodnie z planem mamy jechać pociągiem do Augsburga na mecz. Nie wiedzieliśmy tylko, czy on się odbędzie.
Chcieliście grać?
Bardzo, bo czuliśmy, że medal jest blisko. Ale sportowców nikt nie pytał o zdanie. Proszę pamiętać, że w tym samym czasie toczyły się negocjacje z porywaczami, potem były ofiary na lotnisku. My żadnych szczegółów nie znaliśmy. Trzy razy się rozgrzewaliśmy i trzy razy wracaliśmy do szatni. Rosjanie też. Napięcie było niesamowite. W końcu ktoś podjął decyzję o grze, tłumacząc to w ten sposób, że zawody są wprawdzie przerwane, ale te, które już się rozpoczęły, mają być kontynuowane. Ja już wymieniłem proporzec z kapitanem ZSRR Churciławą, więc uznano, że mecz się rozpoczął. A naprawdę zaczęliśmy go z opóźnieniem.
Pamiętam, że Rosjanie grali, jakby nic się nie stało.
Więcej, oni grali tak, że my piłkę zobaczyliśmy, kiedy sędzia gwizdnął na przerwę. Byliśmy całkowicie rozbici. Oni mieli bardzo dobrych zawodników – Olega Błochina w ataku, Wiktora Kołotowa i Josefa Sabo w pomocy. Osiągnęli przewagę, a my musieliśmy biegać za piłką, żeby ją zabrać, więc bardzo się przy tym męczyliśmy. Błochin strzelił bramkę, w kilku sytuacjach ratował nas Hubert Kostka. Kiepsko to wyglądało. Nie wiem, dlaczego Rosjanie byli lepiej rozgrzani i tak dobrze weszli w mecz, a my nie.
Co wpłynęło na radykalną zmianę sytuacji – rozmowy w przerwie czy wejście Zygfryda Szołtysika?
Jedno i drugie. Przerwa to było coś takiego jak wzięcie czasu w sytuacji, kiedy nic nie idzie po twojej myśli. Na pewno pomogła. Ale gra zmieniła się po wejściu Zygi. Teraz to my zaczęliśmy „klepać” piłkę. Role się odwróciły. My złapaliśmy wiatr w żagle, a oni biegali. Kiedy Kazik Deyna wykorzystał jedenastkę, nabraliśmy pewności, a Rosjanie ją stracili. Gol Zygi na trzy minuty przed końcem dał nam zwycięstwo. Cenne jak rzadko które.
Jak powszechnie wiadomo, Kazimierz Górski chciał wpuścić na boisko napastnika Andrzeja Jarosika, ale ten ujął się honorem, bo uważał, że powinien grać od początku. Trener był tak zaskoczony, że kazał się rozbierać temu, który siedział obok, czyli Szołtysikowi. A jak ta sytuacja wpłynęła na was?
Myśmy o tym w ogóle nie wiedzieli. Wchodzi Zyga, to wchodzi. Trener wie, co robi. O całej sytuacji dowiedzieliśmy się później. W panu Kazimierzu musiało się wszystko gotować, ale on to rozegrał po mistrzowsku dla dobra reprezentacji. Po prostu wyciszył sprawę. Mógł zrobić aferę, wskazać palcem zawodnika, który obraża się, nosząc koszulkę z orłem. Ale wtedy by się o tym mówiło. Turniej trwał i liczyło się przede wszystkim to, że ograliśmy Ruskich, a w perspektywie czeka nas mecz o złoty medal.
A sami rozmawialiście z Jarosikiem na ten temat?
Nie przypominam sobie. My podczas igrzysk bardzo dużo i często ze sobą rozmawialiśmy z jednego powodu. Nie słyszałem, żeby ktoś z dziennikarzy lub historyków wspominał o tym, jaką rolę w naszym sukcesie odegrały pociągi. Igrzyska odbywały się w Monachium, ale my w tym mieście spotkaliśmy się dopiero na finale z Węgrami. Po dwa mecze rozegraliśmy w Ratyzbonie i Norymberdze, po jednym w Ingolstadt i Augsburgu. Podróże pociągiem w wagonach restauracyjnych były znakomitą okazją do integracji, ale przede wszystkim analizy gry. Mówiliśmy sobie szczerze, co kto zrobił źle lub dobrze i nikt się nie obrażał. Nim wróciliśmy do wioski, to już w pociągu przeanalizowaliśmy cały mecz.
To były rozmowy przy kawie i oranżadzie?
Też. Po zwycięstwie nad Związkiem Radzieckim Jacek Gmoch, który był asystentem Górskiego, chciał nas zamknąć, odizolować od życia, pozbawić wszelkich radości. Chłopcom to się nie podobało, bo przesadna asceza może przynieść skutek odwrotny do zamierzonego. Spytałem więc w imieniu kolegów pana Kazimierza, czy możemy się napić po piwku. Przypominam, że wracamy pociągiem po zwycięstwie nad Związkiem Socjalistycznych Republik Radzieckich, którego właśnie pozbawiliśmy szansy zdobycia tytułu mistrza olimpijskiego. „Włodziu, możecie, tylko przypilnuj, żeby było jedno. No, góra dwa”. Dzięki temu nie wypiliśmy więcej po cichu, a nazajutrz wypociliśmy wszystko na treningu. Niecały tydzień później odbieraliśmy złote medale. Kazimierz Górski był najlepszym lepiszczem, jakie mogło się przytrafić polskiej piłce.
Złoty medal zapoczątkował wspaniałą serię. Niestety, już bez pana, bo na mistrzostwa świata nie udało się wyleczyć kontuzji. Ale pan cały czas był z drużyną.
Fizycznie i mentalnie. Bo to byli przyjaciele, a ja w nich wierzyłem. Nawet nie grając, czułem się wciąż częścią zespołu. Dlatego pojechałem w roli kibica na Wembley i cieszyłem się, kiedy tak dobrze chłopakom szło na mundialu.
Czym jest dla pana złoty medal?
Dumą, honorem, spełnieniem marzeń. I czymś, co trwa, mimo upływu 50 lat. Często spotykam się z dziećmi, w miarę możliwości pokazuję im jeszcze jakieś triki i zagrania. A kiedy opowiadam, używam zwrotu, może nieco patetycznego, ale potrzebnego: „Mówię do was jako mistrz olimpijski”. Te dzieci wiedzą, co to znaczy. A ich dziadkowie, babcie, pamiętający mnie z boiska, przychodzą ze łzami w oczach i mówią: „Dziękujemy, panie Włodku”. I wie pan co – to jest właśnie ten medal. Nagroda, która trwa.
PAP/Piotr Polak
Foto: PIOTR POLAK