Zmiana dokonuje się na naszych oczach. Kościół wielkich liczb, w którym religijność była dziedziczona i wysysana z mlekiem matki, a instytucje kościelne były potęgą, odchodzi w przeszłość. Seminaria świecą pustkami, powoli zaczyna się proces ich łączenia (choć jeszcze całkiem niedawno w każdej, najmniejszej nawet diecezji wydawano gigantyczne pieniądze, by wybudować potężny budynek, który je pomieści); postulaty i nowicjaty zgromadzeń żeńskich opustoszały już jakiś czas temu.
Spada odsetek młodych uczęszczających na religię. W roku 2010 r. udział w lekcjach religii deklarowało 93 proc. uczniów w wieku 17–19 lat, obecnie jest to już tylko 54 proc. Jeszcze bardziej dramatyczne są wskaźniki praktyk religijnych wśród ludzi młodych. W 1992 r. – w omawianej grupie wiekowej – udział we mszy św. co najmniej raz w tygodniu deklarowało 69 proc., a w 2021 r. – 23 proc. W całości populacji jest tylko nieco lepiej. Liczba deklarujących się jako wierzący spadła z 94 do 84 proc., a jako praktykujący regularnie – z niemal 70 proc. do niespełna 42 proc. (dane z najnowszego raportu CBOS). Można oczywiście, i część przychylnych Kościołowi obserwatorów to robi, pocieszać się myślą, że u nas jest zdecydowanie lepiej niż w krajach zachodnich, że proces sekularyzacji nie dotknął nas w takim stopniu, jak choćby Irlandii. To prawda, ale proces, jaki obecnie obserwujemy, ma charakter kuli śnieżnej – będzie się ona rozpędzać, bo zerwaniu uległo dziedziczenie religijności, a postępującą sekularyzacją najbardziej dotknięte są młode kobiety, czyli ta grupa, która miałaby przekazywać wiarę kolejnemu pokoleniu. Wszystko wskazuje więc na to, że katolicy niebawem staną się wspólnotą o wiele mniejszą niż dziś. Małym Kościołem wspólnot, co ponad pół wieku temu miał profetycznie zapowiedzieć ks. Joseph Ratzinger.
Czytaj więcej
To nie państwo potrzebuje nowego ułożenia sobie stosunków z Kościołem, ale Kościół potrzebuje nowego rozumienia swojego miejsca w państwie i społeczeństwie.
***
Ta wizja staje się źródłem nadziei dla części polskich katolików. I wcale nie chodzi o tych, którzy w laicyzacji widzą szansę na oczyszczenie Kościoła, ale tych najbardziej konserwatywnych, którzy z walki ze światem uczynili jeden z głównych elementów swojego myślenia. Ten „mniejszy Kościół” ma być w ich interpretacji dawnych słów Ratzingera miejscem, z którego w końcu wypadną ci wierzący nie dość ortodoksyjnie, których świat pociąga za mocno, którzy nie chcą uczestniczyć w kluczowej dla przyszłości Kościoła i świata „wojnie cywilizacji”. Optymiści wśród tej grupy zakładają, że mniejsza, ale bardziej zwarta i dynamiczna wspólnota będzie mocniejszym głosem w przestrzeni publicznej, a to oznacza, że będzie jej łatwiej osiągać założone cele. Dla pesymistów zaś istotniejsza jest raczej konieczność – w najbardziej radykalny sposób zarysowana w szeroko dyskutowanej kilka lat temu książce Roda Drehera „Opcja Benedykta” – zbudowania nowych struktur, „wiosek” wzorowanych na klasztorach benedyktyńskich, gdzie przetrwać mają prawdziwa wiara i pełnia człowieczeństwa. Edukacja domowa, budowanie silnych małych wspólnot, wyraźne oddzielenie się od świata – to główne elementy tego pomysłu na przetrwanie i wzmocnienie chrześcijaństwa.
I choć tego rodzaju elementy także znajdziemy w słynnym tekście „Neopoganie i Kościół” ks. Ratzingera z 1958 r., nie jest to wcale pełnia jego wizji. Wskazywał, że „na dłuższą metę Kościołowi nie zostanie oszczędzona konieczność stopniowego pozbywania się tożsamości ze światem i stania się znowu tym, czym jest: wspólnotą wierzących”, ale dodawał, że „w rzeczywistości te zewnętrzne straty zintensyfikują tylko jego misjonarską skuteczność. Jedynie wtedy, gdy przestanie być tanią oczywistością, a zacznie ponownie przedstawiać się jako to, czym faktycznie jest, uda mu się znowu dotrzeć z własnym przesłaniem do uszu nowych pogan, którzy jak dotąd oddają się życiu w iluzji, przekonani, że takimi nie są”.