Mały Kościół, inny Kościół

Kościół małych wspólnot, który przepowiadał przed laty ks. Joseph Ratzinger, to nie jest zaproszenie do budowania chrześcijańskiej sekty, zamkniętej na świat grupy „czystych”, w której przechowa się dawne formy. To zachęta do wyruszenia w drogę ku nowemu.

Publikacja: 26.08.2022 10:00

Mały Kościół, inny Kościół

Foto: mirosław owczarek

Zmiana dokonuje się na naszych oczach. Kościół wielkich liczb, w którym religijność była dziedziczona i wysysana z mlekiem matki, a instytucje kościelne były potęgą, odchodzi w przeszłość. Seminaria świecą pustkami, powoli zaczyna się proces ich łączenia (choć jeszcze całkiem niedawno w każdej, najmniejszej nawet diecezji wydawano gigantyczne pieniądze, by wybudować potężny budynek, który je pomieści); postulaty i nowicjaty zgromadzeń żeńskich opustoszały już jakiś czas temu.

Spada odsetek młodych uczęszczających na religię. W roku 2010 r. udział w lekcjach religii deklarowało 93 proc. uczniów w wieku 17–19 lat, obecnie jest to już tylko 54 proc. Jeszcze bardziej dramatyczne są wskaźniki praktyk religijnych wśród ludzi młodych. W 1992 r. – w omawianej grupie wiekowej – udział we mszy św. co najmniej raz w tygodniu deklarowało 69 proc., a w 2021 r. – 23 proc. W całości populacji jest tylko nieco lepiej. Liczba deklarujących się jako wierzący spadła z 94 do 84 proc., a jako praktykujący regularnie – z niemal 70 proc. do niespełna 42 proc. (dane z najnowszego raportu CBOS). Można oczywiście, i część przychylnych Kościołowi obserwatorów to robi, pocieszać się myślą, że u nas jest zdecydowanie lepiej niż w krajach zachodnich, że proces sekularyzacji nie dotknął nas w takim stopniu, jak choćby Irlandii. To prawda, ale proces, jaki obecnie obserwujemy, ma charakter kuli śnieżnej – będzie się ona rozpędzać, bo zerwaniu uległo dziedziczenie religijności, a postępującą sekularyzacją najbardziej dotknięte są młode kobiety, czyli ta grupa, która miałaby przekazywać wiarę kolejnemu pokoleniu. Wszystko wskazuje więc na to, że katolicy niebawem staną się wspólnotą o wiele mniejszą niż dziś. Małym Kościołem wspólnot, co ponad pół wieku temu miał profetycznie zapowiedzieć ks. Joseph Ratzinger.

Czytaj więcej

Kościół. Po latach tłustych, nadchodzą chude

***

Ta wizja staje się źródłem nadziei dla części polskich katolików. I wcale nie chodzi o tych, którzy w laicyzacji widzą szansę na oczyszczenie Kościoła, ale tych najbardziej konserwatywnych, którzy z walki ze światem uczynili jeden z głównych elementów swojego myślenia. Ten „mniejszy Kościół” ma być w ich interpretacji dawnych słów Ratzingera miejscem, z którego w końcu wypadną ci wierzący nie dość ortodoksyjnie, których świat pociąga za mocno, którzy nie chcą uczestniczyć w kluczowej dla przyszłości Kościoła i świata „wojnie cywilizacji”. Optymiści wśród tej grupy zakładają, że mniejsza, ale bardziej zwarta i dynamiczna wspólnota będzie mocniejszym głosem w przestrzeni publicznej, a to oznacza, że będzie jej łatwiej osiągać założone cele. Dla pesymistów zaś istotniejsza jest raczej konieczność – w najbardziej radykalny sposób zarysowana w szeroko dyskutowanej kilka lat temu książce Roda Drehera „Opcja Benedykta” – zbudowania nowych struktur, „wiosek” wzorowanych na klasztorach benedyktyńskich, gdzie przetrwać mają prawdziwa wiara i pełnia człowieczeństwa. Edukacja domowa, budowanie silnych małych wspólnot, wyraźne oddzielenie się od świata – to główne elementy tego pomysłu na przetrwanie i wzmocnienie chrześcijaństwa.

I choć tego rodzaju elementy także znajdziemy w słynnym tekście „Neopoganie i Kościół” ks. Ratzingera z 1958 r., nie jest to wcale pełnia jego wizji. Wskazywał, że „na dłuższą metę Kościołowi nie zostanie oszczędzona konieczność stopniowego pozbywania się tożsamości ze światem i stania się znowu tym, czym jest: wspólnotą wierzących”, ale dodawał, że „w rzeczywistości te zewnętrzne straty zintensyfikują tylko jego misjonarską skuteczność. Jedynie wtedy, gdy przestanie być tanią oczywistością, a zacznie ponownie przedstawiać się jako to, czym faktycznie jest, uda mu się znowu dotrzeć z własnym przesłaniem do uszu nowych pogan, którzy jak dotąd oddają się życiu w iluzji, przekonani, że takimi nie są”.

Słowa te nie zawierały w sobie prostego oddzielenia dobrej wspólnoty Kościoła od złego świata. „Na płaszczyźnie osobistych relacji byłoby oczywiście czymś niewłaściwym wywodzić z samoograniczenia Kościoła, pożądanego dla zakresu sakramentalnego, izolację wierzących chrześcijan względem ich niewierzących bliźnich” – pisał Ratzinger i uzupełniał, że budowanie silnej wspólnoty wiary „naturalnie nie może skutkować sekciarskim izolacjonizmem, gdyż chrześcijanin powinien być i pozostać radosny pomiędzy ludźmi, bliźnimi, tam, gdzie wśród innych nie jest współchrześcijaninem/współwyznawcą”.

Jeszcze mocniej obcą duchowi sekty relację między zmniejszających się Kościołem a światem widać w innych słowach ks. Ratzingera dotyczących zbawienia. Późniejszy papież wskazywał, że spoglądając na ludzi niewierzących (określonych w tym tekście „współczesnymi poganami”), chrześcijanin „może upatrywać ich zbawienie w Bożej łasce”, a „ich niewiara może być dla niego silniejszą zachętą do pełniejszej wiary”. Zachęta ta nie ma jednak wynikać z przekonania, że jako wierzący może zbawić się łatwiej, albo tym bardziej że jako wierzący ma monopol na zbawienie, ale ze świadomości, że zbawienie niewierzących jest powiązane ze zbawieniem i życiem wierzących.

„Mamy najpierw trudny i ciążący tekst, w którym szczególnie wyraźnie wspomina się o przeciwieństwie wielu i niewielu: »Wielu jest powołanych, ale niewielu wybranych« (Mt 22,14). Co nam mówi? Na pewno nie to, że wielu zostanie odrzuconych, jak zwykle się go interpretuje, lecz jedynie, że występują dwie różne formy boskiego wyboru. Jeszcze dokładniej: stwierdza, że mamy do czynienia z dwoma różnymi aktami Boga mającymi oba wybrania za cel, lecz nie daje jasności, czy oba go osiągną. Rozważając jednak rozwój historii zbawienia, tak jak ją interpretuje Nowy Testament, znajdujemy ilustrację powyższych słów Zbawiciela: ze statycznego »obok siebie« narodu wybranego i niewybranych ludów w Chrystusie powstaje dynamiczna relacja, tak że poganie właśnie przez swoje nie-wybranie stają się wybranymi, i oczywiście przez wybór pogan do godności swojego wybrania powracają również Żydzi. Te słowa mogą być dla nas ważną nauką” – przekonywał późniejszy papież.

Dalej rozwijał swoją myśl. „Drugi tekst traktuje o wielkiej uczcie (Łk 14,16-24), która to Ewangelia jest radosną nowiną w bardzo radykalnym sensie, gdyż opowiada, że na końcu niebo zapełni się wszystkimi, których jakoś uda się przyciągnąć: ludźmi całkowicie niegodnymi, gdyż w relacji do niebios będącymi niewidomymi, głuchymi, chromymi i ubogimi. A więc radykalny akt łaski. A któż by chciał zakwestionować, że wszyscy nasi współcześni europejscy poganie nie mogliby w ten sposób dostać się do nieba. W tym miejscu każdy ma powód do żywienia nadziei, choć z drugiej strony zagrożenie pozostaje. Będzie grupa takich, którzy na zawsze zostaną odrzuceni. Kto wie, czy pośród nich nie znalazł się taki, kto sądził, że wolno mu się uważać za dobrego katolika, a wcale takim nie był? Kto wie, czy odwrotnie, pomiędzy tymi, którzy nie przyjęli zaproszenia, nie znaleźli się także ci Europejczycy, którym zaoferowano chrześcijaństwo, a oni nim wzgardzili?” – podkreśla. Trudno o mniej sekciarskie myślenie, trudno o mocniejsze podkreślenie, że potrzebujemy – wierzący i niewierzący – siebie nawzajem. Radykalne oddzielenie od świata nie jest drogą Kościoła.

***

Poważnym błędem jest jednak ograniczenie myślenia o przyszłości Kościoła i wiary do tego jednego, niewątpliwie istotnego tekstu Ratzingera. Benedykt XVI do pytań o przyszłość wracał wielokrotnie i na różne sposoby, czasem zadając radykalne pytania. „Nawet wśród ludzi wierzących szerzy się poczucie, które mają zapewne pasażerowie tonącego statku: wierzący pytają siebie, czy wiara chrześcijańska ma jeszcze przyszłość i czy w wyniku duchowego rozwoju nie stała się już przestarzała?” – konfrontował swoich czytelników z problemem w książce „Przyszłość wiary”, zawierającej jego wykłady radiowe z lat 1969–1970. On sam, jako chrześcijanin, nie miał wątpliwości, że chrześcijaństwo i Kościół przyszłość mają, ale jednocześnie nie wahał się wskazywać, że będzie to przyszłość radykalnie odmienna od rzeczywistości, jaką znamy obecnie.

W tej książce także powracał obraz „małego Kościoła”. „Z dzisiejszego kryzysu i tym razem powstanie Kościół, który wiele utracił. Stanie się mały, w wielu przypadkach będzie musiał zaczynać wszystko od początku. Nie będzie w stanie zapełnić wiernymi wielu swoich budowli, które powstały w okresie dobrej koniunktury. Wraz z liczbą swoich członków Kościół utraci wiele ze swoich przywilejów w społeczeństwie” – przepowiadał Ratzinger w „Przyszłości wiary”. Proces ten, jak sądził, zachodził zaś będzie niezależnie od tego, czy Kościół się na niego zgodzi, czy też nie. „Prędzej czy później, za przyzwoleniem czy też wbrew przyzwoleniu ze strony Kościoła, dojdzie do wewnętrznej przemiany struktur, do również zewnętrznej, mającej wymiar pasillius grex, małej trzody” – podkreślał Ratzinger w cytowanym wcześniej tekście „Neopoganie i Kościół”. Uważał, że ta przemiana nie będzie miała jednak charakteru jedynie ilościowego (z dużego w mały), ale także strukturalny. Jaki konkretnie? Odpowiedź znajduje się w książce „Przyszłość wiary”. „Powstaną w nim (Kościele – red.) nowe formy urzędu, możliwe, że na kapłanów będą wyświęcani sprawdzeni chrześcijanie, którzy wykonują inne zawody; w wielu mniejszych wspólnotach normalne duszpasterstwo będzie sprawowane w ten sposób”. I choć nie ma tu mowy o zniesieniu celibatu (już na emeryturze papieskiej Benedykt XVI mocno się temu sprzeciwiał), to rewolucja, jaką wieszczył przyszły papież, zmierza w tym właśnie kierunku. Jeśli parafiami mają zarządzać pracujący mężczyźni w sile wieku, to aby ich znaleźć, trzeba pogodzić się z myślą, że celibat odejdzie w przeszłość. Zauważmy, że ks. Ratzinger napisał, że „kapłani, którzy tak jak dotąd sprawują jedynie ten urząd, będą nadal potrzebni”. Taki podział na kapłanów, którzy cały swój czas poświęcają sprawowanemu urzędowi, i takich, którzy przy tym zawodowo pracują, może w przyszłości okazać się właśnie podziałem między celibatariuszami a kapłanami żonatymi.

Kapłaństwo i styl jego przeżywania to jednak niejedyna zmiana, jaką przewidywał teolog. Jego zdaniem „mały Kościół” nie będzie współdziałał ani z lewicą, ani z prawicą. „Stanie się Kościołem ubogim (…) Proces ten będzie tym trudniejszy, że trzeba w nim będzie unikać zarówno sekciarskiej ciasnoty, jak i chełpliwej samowoli. Można przewidzieć, że wszystko to zajmie sporo czasu. Ów proces będzie długi i trudny” – zapowiadał późniejszy papież i zastrzegał, że kryzys Kościoła dopiero się rozpoczyna i że nie ma co liczyć na szybkie jego zakończenie. Te słowa sprzed pół wieku są aktualne także dzisiaj w Polsce.

Czytaj więcej

Tomasz P. Terlikowski: Rosja, imperium kolonialne

***

Drogowskazem na drodze budowania owego „małego Kościoła” był dla ks. Ratzingera (także wtedy, gdy został papieżem) Abraham i jego wiara. Co jest istotą tej wiary? „Abraham opuszcza teraźniejszość w imię przyszłości. Opuszcza to, co pewne, przejrzyste, przewidywalne, w imię tego, co niepewne (…) Spotkał Boga i powierzył mu swoją przyszłość” – pisał Ratzinger. „Całość przedstawiona jest w obrazie i w rzeczywistości wędrówki: Abraham jest w drodze. Nie przynależy już do żadnego miejsca, wszędzie jest obcy, wszędzie jest gościem” – dodawał. I jeśli potraktować te słowa jako wizję drogi ku przyszłości wiary, to zawiera ona w sobie ogromny ładunek dynamizmu. Współcześni chrześcijanie są powołani nie tyle do zachowania w „małym Kościele” tego, co było, restaurowania, tyle że w mniejszej formie, starego Kościoła, ile do wyruszenia ku temu, co nieznane, niepewne, nieprzewidywalne. Struktury, jakie znaliśmy, będą odchodzić w przeszłość, zmieniać się, to, co dotąd było oczywiste i przewidywalne, zniknie.

Joseph Ratzinger, już jako Benedykt XVI, podejmował decyzje, które miały taki właśnie wymiar. Jego przejście na emeryturę radykalnie (chyba wciąż jeszcze wielu nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo) zmieniło postrzeganie i rozumienie papiestwa. Jego rozważania na temat relacji między państwem a Kościołem wywracały wielowiekowe tradycje, jego wskazanie na to, że Kościół ma rezygnować z prawnego zabezpieczania swojego dobrostanu to prawdziwa rewolucja. „Także dzisiaj chrześcijanie (…) ciągle na nowo muszą być pouczani przez Pana, że Jego droga przez wszystkie pokolenia nie jest drogą ziemskiej władzy i chwały, lecz jest drogą Krzyża” – wskazywał Benedykt XVI w fundamentalnym dziele „Jezus z Nazaretu” z 2007 r. Relacje z państwem, próba prawnej ochrony „wartości”, uznanie, że państwo załatwi za nas kwestię ewangelizacji i zagwarantuje pozycję Kościoła to coś, z czego trzeba zrezygnować.

Wyprawa w nieznane ku „małemu Kościołowi”, jaką wieszczył Ratzinger, już się zaczęła. Synod o synodalności, do którego zaprosił katolików Franciszek, jest tego przykładem, bo oznacza dyskusję o zmianie struktur władzy i urzędu. Postępujący spadek liczby powołań będzie wymuszał stopniową reformę parafii, a z czasem zapewne także zmiany, jakie sugerował Ratzinger, a związane z innym usytuowaniem księdza we wspólnocie. Klerykalizm jako jedna z przyczyn kryzysu Kościoła także będzie stopniowo odchodził w przeszłość, a to dopiero będzie prawdziwa rewolucja mentalna.

„Ten czas nie jest tylko epoką zmian, lecz także czasem zmiany epoki” – pisał papież Franciszek i ta prawda zawarta jest także w obrazie rodzącego się „małego Kościoła” Benedykta XVI. Na profetyczną wizję ks. Ratzingera warto też spojrzeć z perspektywy słów czeskiego duchownego i filozofa ks. Tomáša Halíka, który w książce „Popołudnie chrześcijaństwa. Odwaga do zmiany” wskazał, że „jeśli chrześcijaństwo ma przełamać kryzys, który dotknął wielu jego form, i stać się inspirującą odpowiedzią na wyzwania czasu wielkich przemian cywilizacyjnych, musi odważnie przekroczyć dotychczasowe mentalne i instytucjonalne granice. Nastał czas samoprzekroczenia chrześcijaństwa”.

I tak właśnie trzeba spoglądać na obraz „małego Kościoła” Benedykta XVI. To nie jest zaproszenie do budowania sekty, zamkniętej wspólnoty „czystych”, ale do wyruszenia w drogę ku nowym formom instytucjonalnym, które pozwolą na większą wierność Bogu i lepszą służbę człowiekowi. Mały Kościół oznacza więc także Kościół inny.

Czytaj więcej

Tomasz Terlikowski: Ojczyzną jest język, a nie skrawek mapy

Zmiana dokonuje się na naszych oczach. Kościół wielkich liczb, w którym religijność była dziedziczona i wysysana z mlekiem matki, a instytucje kościelne były potęgą, odchodzi w przeszłość. Seminaria świecą pustkami, powoli zaczyna się proces ich łączenia (choć jeszcze całkiem niedawno w każdej, najmniejszej nawet diecezji wydawano gigantyczne pieniądze, by wybudować potężny budynek, który je pomieści); postulaty i nowicjaty zgromadzeń żeńskich opustoszały już jakiś czas temu.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi