Henryk Domański: Propaganda mediów publicznych działa dość dobrze

Prawdopodobieństwo utrzymania władzy przez PiS po przyszłorocznych wyborach jest większe niż przejęcie władzy przez opozycję - mówi prof. Henryk Domański, socjolog z PAN.

Publikacja: 19.08.2022 10:00

Henryk Domański: Propaganda mediów publicznych działa dość dobrze

Foto: Filip Ćwik/Forum

Plus Minus: Czego się pan spodziewa jesienią po polityce naszego rządu wobec Unii Europejskiej? Jeżeli nie dostaniemy pieniędzy z Krajowego Planu Odbudowy, to Polska będzie wetowała inicjatywy europejskie, skarżyła się do Trybunału Sprawiedliwości UE na bezprawne blokowanie środków albo robiła jeszcze coś innego?

Sądzę, że Unia Europejska nie ustąpi, jeżeli chodzi o żądanie przywrócenia do orzekania sędziów ukaranych przez Izbę Dyscyplinarną Sądu Najwyższego. Nie zmieni też stanowiska, jeśli chodzi o prawo jednych sędziów do oceniania innych. Z kolei polski rząd też nie może ustąpić w tych dwóch sprawach. Po pierwsze, straciłby twarz w oczach swojego elektoratu, po drugie, zostałoby to źle odebrane przez ogół Polaków, jako wyraz podporządkowania Brukseli, a nawet poddaństwa. Ale jeżeli chodzi o taktykę, jaką przyjmie rząd, to ewentualne weta wobec inicjatyw europejskich byłyby trudne do przeprowadzenia. Unia zawsze będzie miała nad nami przewagę. Jeżeli my coś zawetujemy, to oni mogą odpowiedzieć kolejnymi „karami” jako strona, która trzyma środki finansowe w swym ręku i decyduje o zasadach ich dystrybucji. Zatem nie sądzę, aby doszło do podjęcia konkretnych działań. Raczej traktuję wypowiedzi liderów PiS jak sygnały adresowane do Brukseli, że polski rząd nie będzie biernie czekał na coraz to nowe żądania drugiej strony.

Nie sądzi pan, że dojdzie do eskalacji, która doprowadzi nas w pobliże wyjścia z Unii Europejskiej?

Wypowiedzi przedstawicieli obozu rządzącego nie wskazują, by o to chodziło. Poza tym rządzący zdają sobie sprawę, że to nie byłoby w interesie Polski, nie mówiąc o braku akceptacji ze strony społeczeństwa, które jest prounijne.

W takim razie dlaczego pojawiły się wypowiedzi o możliwych wetach?

Najbardziej przemawiają do wyobraźni, w tym sensie, że są najbardziej „wymierne” z punktu widzenia konsekwencji. Unia, ale też i ogół Polaków, zadaje sobie pytanie, co takiego polski rząd może zrobić. Posługiwanie się wetami może trafiać do przekonania, tym bardziej że jest to narzędzie stosowane już przez innych członków UE.

Załóżmy, że polski rząd złożył wniosek o wypłatę z KPO. Komisja mówi – nie damy pieniędzy, bo w dalszym ciągu nie jesteście praworządni. Co wtedy? Jeżeli rząd nic nie zrobi, to narazi się na śmieszność.

Jeżeli nie ma innego wyjścia, to lepiej zaryzykować śmieszność i wysłać wniosek do Brukseli, a nuż się uda coś uzyskać, niż nic nie robić. Rząd wyraźnie uznał, że warto zasygnalizować kroki odwetowe. A może do czasu decyzji zmieni się sytuacja europejska? Może układ sił w ramach Komisji Europejskiej ulegnie zmianie na korzyść polskiego rządu i będzie można połączyć uzyskanie środków z KPO z reformą sądownictwa i systemu politycznego zgodnie z zamierzeniami realizowanymi od 2015 roku?

Czy jesteśmy narodem euroentuzjastów?

Tego bym nie powiedział. Z badań co prawda wynika, że ponad 90 proc. Polaków popiera naszą obecność w Unii, ale po tym, co obserwujemy od kilkunastu miesięcy w sprawie funduszy z KPO, to nie ma w nas za wiele entuzjazmu dla Wspólnoty w sensie romantycznej miłości. Owszem, jest pragmatyzm. Musimy być w Unii, bo nie opłaci się i nie wypada być poza nią – nie mamy innego wyjścia. Sam mam taki stosunek do Unii Europejskiej. Zatem w gruncie rzeczy jest to małżeństwo z rozsądku.

Czytaj więcej

Mirosław Czech: Ukraińcy wiedzą, że muszą odzyskać Krym

Gdy wchodziliśmy do Unii, to byliśmy entuzjastami?

Większość z nas zapewne tak. Nie wiedzieliśmy, jak Unia funkcjonuje. Poza tym była to inna Unia, bez tych problemów, które ma teraz. Zatem wchodziliśmy do Unii Europejskiej, tak samo jak i do NATO, pełni nadziei i na tym polegał wtedy entuzjazm. Jeżeli chodzi o NATO, to nic się nie zmieniło. A jeżeli chodzi o Unię, to po prostu nie chcemy nawet myśleć, co by było, gdybyśmy w niej nie byli.

Spór dotyczący KPO zabił w nas entuzjazm? Teraz patrzymy tylko na korzyści, jakie możemy odnieść z obecności w UE, przykładowo – ile pieniędzy dostaniemy?

Nie powiedziałbym, że od początku patrzyliśmy na naszą przynależność do Unii Europejskiej pod kątem korzyści finansowych, mimo że te od razu się zmaterializowały. Samo bycie we wspólnocie z krajami zachodnimi, przynależność do zachodniego kapitalizmu i demokracji były ważne. Unia Europejska kojarzyła nam się z postępem i modernizacją, w których chcieliśmy uczestniczyć. Poza tym przynależność do Wspólnoty podnosiła nasz status i prestiż. Teraz, gdy od 18 lat jesteśmy w Unii, czyli w tym lepszym towarzystwie, i nie czujemy się już gorsi, na tamte wartości mniej zwracamy uwagę, za to bardziej dostrzegamy mankamenty.

Referendum zatwierdzające nasze przystąpienie do Unii Europejskiej trwało dwa dni, bo rządzący obawiali się, czy na głosowanie pójdzie 50 proc. obywateli, a poniżej tego progu referendum byłoby nieważne. Skąd się wzięły tamte obawy?

Jako społeczeństwo byliśmy nastawieni ambiwalentnie do akcesji. Nie wiedzieliśmy, jakie są konsekwencje bycia w Unii od strony kosztów, którymi straszono. Rolnicy obawiali się konkurencji na rynku, importu taniej żywności. Baliśmy się wzrostu cen i obniżenia standardu życia, zanim pojawią się prawdziwe korzyści. To się przekładało na myślenie przeciętnego Polaka. Stąd ważna rola Kościoła, który włączył się w uśmierzanie tych niepokojów.

Pamiętam, że niektóre ugrupowania grały na tych lękach, przestrzegając, że Niemcy, Holendrzy wykupią naszą ziemię i nieruchomości. Bo mają pieniądze, a Polacy nie.

Rzeczywiście tego typu interpretacje zostały uruchomione. Ale 18 lat było dobrym testem na zweryfikowanie wszystkich zagrożeń i dziś wiemy, że nie były one prawdziwe.

A nowe lęki jakie są? Czy takie – jak twierdzi prawica – że jesteśmy gorzej traktowani w Unii Europejskiej, że stanowisko państw tzw. starej Unii bardziej się liczy od naszego?

Kilka lat temu rzeczywiście myślano, że jesteśmy gorzej traktowani w Unii Europejskiej, głównie od strony nieuwzględniania naszych interesów. Dowodem na to była m.in. unijna dyrektywa o pracownikach delegowanych.

W Polsce uważano, że została przeforsowana przez Francję, w interesie francuskich przewoźników, którzy z trudem konkurowali z tańszymi, polskimi przewoźnikami.

No właśnie. W tej chwili jednak te obawy płyną z kilku kierunków. Od strony ekonomicznej – że jesteśmy słabsi ekonomicznie, a Niemcy są silniejsi i dlatego dominują. Do tego doszło przekonanie, że celem europejskiej Wspólnoty nie jest wyrównywanie szans krajów członkowskich. Że nie jest to wspólnota, bo dominuje raczej silna gra interesów. Polską opinię publiczną niepokoi też fakt, iż polityka Unii Europejskiej zmierza w kierunku federalizacji państw. Część naszych obywateli i polityków traktuje to jako zagrożenie dla suwerenności i autonomii, ale w gruncie rzeczy to jest ciągle ta sama obawa przed byciem zdominowanym przez Niemcy. Oczywiście jeżeli ktoś wspiera Niemcy i uważa, że powinniśmy się do nich upodobnić, to nie ma nic przeciwko temu. Reprezentantem tego typu myślenia jest Leszek Miller, który niedawno powiedział, że Polska zachowuje się jak wrzeszczący bachor, którego trzeba wystawić za drzwi. Jeżeli ktoś tak myśli, to federalizacja nie jest dla niego problemem. Sądzę jednak, że dla większości Polaków bycie w takiej sfederalizowanej Unii nie jest satysfakcjonujące. Nie chcemy być tacy, jak Francuzi i Grecy, czy nawet jak Hiszpanie lub Portugalczycy. I z tego powodu oceniamy Unię bardziej krytycznie niż kilka lat temu.

Czy statystyczny Kowalski naprawdę boi się federalizacji? Wie, o co w tym chodzi?

W sam mechanizm federalizacji Polacy nie wnikają, ale wystarczy obawa przed dominacją ze strony najsilniejszego, czyli Niemiec. Ludzie zaczynają się zastanawiać, jakby to miało wyglądać. Zaczniemy mówić po niemiecku? Będziemy musieli zrezygnować z niektórych rzeczy? Poza tym w ostatnich latach odnosimy wymierne sukcesy gospodarcze – mamy np. bardzo niskie bezrobocie i przyzwoity wzrost gospodarczy. Zatem nie jesteśmy takimi nieudacznikami, którzy niczego nie potrafią i muszą być rządzeni przez mądrzejszych od nas, lepiej pracujących i bardziej zdyscyplinowanych. Pewne znaczenie utwierdzające nas w przekonaniu, że w Unii Europejskiej nie wszystko jest przepiękne, miał brexit. Polityka Brytyjczyków zawsze była dla nas pewnym punktem odniesienia. Wyjście Wielkiej Brytanii z UE przemawia na niekorzyść Wspólnoty, bo skoro Brytyjczycy wyszli z Unii, to coś z nią musiało być nie tak. Nie tylko niechęć do mieszkania na tej samej ulicy z imigrantami. Być może Brytyjczycy chcieli zachować swoją odrębność, bo widzieli mankamenty funkcjonowania z innymi nacjami nawet w życiu codziennym.

Innym państwom Unii ta federalizacja nie przeszkadza albo przynajmniej nie pokazują tego po sobie. Można odnieść wrażenie, że Polska jest w swoim sprzeciwie osamotniona.

Nawet jeżeli Polska będzie osamotniona, to Unia nie może stać się jednym państwem. Dwie wojny światowe wybuchły z tego powodu, że inne narody chciały uniknąć dominacji Niemiec.

Prezes PiS Jarosław Kaczyński w niedawnym wywiadzie mówił, że jeżeli ulegniemy federalizacji, to Unia nas zmusi, żebyśmy przyjęli euro i w pewnym sensie nas okradnie, bo zubożejemy. Czy Polacy w to wierzą?

W to, że nam się pogorszy w związku z przyjęciem euro, mało kto wierzy. Ale coraz więcej wyborców uważa, że Unia odmawia nam funduszy z KPO z powodów politycznych, co nas również do pewnego stopnia zubaża, i że nie jest to sprawiedliwe, ponieważ spełniliśmy wszystkie warunki formalne. Sądzimy, o czym świadczą wyniki badań, że Unia robi to tylko dlatego, że nie podoba się jej obecny rząd i gdyby Platforma Obywatelska wygrała wybory, to od razu dostałaby pieniądze z KPO. Mówią o tym zresztą sami politycy tej partii. A to z kolei prowadzi do konkluzji, że brak tych pieniędzy jest efektem działania Platformy i osobiście Donalda Tuska. Zatem gdyby PO uzyskała pieniądze z KPO po wygranych przez siebie wyborach, to z jednej strony byłoby to korzystne dla zwykłego obywatela, ale z drugiej strony kryje się za tym podejrzenie, że ceną tego sukcesu będzie podporządkowanie się dyktatowi Unii. I to przeświadczenie zneutralizowałoby zadowolenie z otrzymania funduszy, które – jak uważają Polacy – i tak nam się należały.

I co by z tego przeświadczenia wynikało?

Mielibyśmy poczucie, że Unia zdecydowała o wyniku wyborczym w naszym kraju, na co żaden polski polityk nie powinien się zgodzić. Nasuwają się analogie z sytuacją przed II wojną światową, kiedy to Niemcy zażądali od nas Gdańska i eksterytorialnego korytarza. Wśród polityków tamtych czasów toczyły się różne dyskusje na ten temat, ale minister Józef Beck nieodmiennie powtarzał, że nie może się na to zgodzić, bo Polacy się na to nie zgodzą. Gdyby Polacy odebrali decyzję Unii Europejskiej w taki sposób, że oto mieszała się w nasze wybory w interesie PO i że nowy rząd na czele z Platformą podlegałby całkowicie Brukseli, to przypuszczam, że odbiłoby się to na notowaniach partii Donalda Tuska. Tym bardziej że do tej pory nie było przypadku ingerencji Unii Europejskiej w wewnętrzne sprawy kraju członkowskiego poza Grecją. A nie chcemy pójść w ślady Grecji! Uważam, że gdyby PiS przekonało Polaków, iż PO knuje z Brukselą, to osłabiłoby to poparcie dla Platformy, oczywiście poza ich żelaznym elektoratem, i utrudniłoby pozyskanie niezdecydowanego środka.

A czy PiS-owska wojna polityczna z Brukselą, w sytuacji gdy mamy prawdziwą wojnę za wschodnią granicą, będzie dobrze przyjęta? Może Polacy uznają: pal sześć suwerenność, byle tylko Ruscy tu nie przyszli?

Być może na dłuższą metę ta wojenna strategia PiS rzeczywiście się nie opłaci, ale rząd, jak w każdej demokracji, myśli krótkookresowo, a jego horyzontem są przyszłoroczne wybory parlamentarne. Dlatego dowodzi, że zrobił wszystko, czego Unia chciała, zlikwidował Izbę Dyscyplinarną SN, a Bruksela i tak nie reaguje na wyciągniętą do zgody rękę. Stąd ta ostrzejsza retoryka. Poza tym widać, że politycy Zjednoczonej Prawicy podzielili się rolami – prezes Kaczyński straszy, a premier Mateusz Morawiecki występuje w roli dobrego policjanta, przekonując, że wierzy, iż dostaniemy fundusze z KPO, i że negocjacje są stale prowadzone. Zatem ci, którzy boją się politycznej wojny z Brukselą, czują się trochę uspokojeni i per saldo opinia o PiS nie jest aż taka zła.

Uważa pan, że obecna taktyka PiS jest dobra?

Nie obniża notowań PiS. 36–37 proc. to jest stały pułap poparcia, niezależnie od relacji z Unią Europejską. Przypuszczam, że dosyć dobrze działa propaganda prowadzona przez media publiczne, które pokazują mankamenty UE, łącznie z dążeniem do federalizacji i podporządkowaniem nas Niemcom. Polacy słyszą, że to nie jest korzystne dla naszego kraju, ale i dla całej Europy, która jest obszarem wielu kultur, trudnych do zglajchszaltowania. Przy czym przeciętny Kowalski myśli sobie: co ta Unia wie o Polsce, tyle, ile dowie się z „Gazety Wyborczej”, od Platformy Obywatelskiej, a przede wszystkim od Donalda Tuska, który tam stale jeździ. Zatem Unia nie jest winna, że obrała błędną ścieżkę. Winni są podpowiadacze.

Czyli wina Tuska?

Elektorat niezdecydowany tak może rozumować, bo ewentualne ustępstwa stawiają nas w gorszej pozycji. A ten, kto wygra wybory takim kosztem, nie będzie dobrze widziany. Tylko że szansa na to, że opozycja wygra wybory i przejmie władzę, i tak nie jest duża.

Czytaj więcej

Marek Pol: Wracałem z Moskwy szczęśliwy

Dlaczego opozycja nie miałaby wygrać? Wszystko jej sprzyja – inflacja, drożyzna, rosnące raty kredytów, brak węgla na zimę, a jeszcze nie dostajemy pieniędzy z UE. Czy to nie jest wystarczające podglebie dla zmian?

Inflacja jest na całym świecie, kredyty rosną na całym świecie i wszędzie są problemy z surowcami energetycznymi. Rząd PiS nie jest niczemu winny. W każdym razie nic nie wskazuje na to, by wyborcy obarczali PiS odpowiedzialnością za te niekorzystne zjawiska. Różnica notowań między PiS a PO jest niezwykle stabilna i od lat się nie zmienia. Tym bardziej że inflacja trochę się ustabilizowała, spadły też ceny paliwa na stacjach. A gdy inflacja zacznie się systematycznie obniżać, to będzie to sukces PiS. Nawet na gruncie międzynarodowym rząd odnosi sukcesy, jeżeli weźmiemy pod uwagę relacje z prezydentem USA Joe Bidenem czy naszą postawę wobec Ukrainy. A Stany Zjednoczone są w tej chwili traktowane jako jedyny gwarant naszego bezpieczeństwa. Zatem skoro nawet prezydent Biden chwali rząd polski, to znaczy, że polityce międzynarodowej obozu Zjednoczonej Prawicy trudno coś istotnego zarzucić. Jedyny problem to złe stosunki z UE.

Nie ma klimatu do politycznej zmiany?

Moim zdaniem nie. Opozycja musiałaby się najpierw zjednoczyć, ale i to może być za mało. Donald Tusk od powrotu na polską scenę polityczną niewiele dla PO uzyskał. Dlaczego Polacy mieliby mu teraz uwierzyć i oddać drugi raz władzę? Może gdyby w samej PO sytuacja uległa zmianie, może gdyby nastąpiła zmiana pokoleniowa i Rafał Trzaskowski, który najbardziej kwalifikuje się do tej roli, przejąłby stery tej partii, to większa część społeczeństwa polskiego głosowałaby na nią. Sądzę, że nowy lider nawet nie musiałby formułować żadnego programu, bo sama jego obecność wlałaby jakąś otuchę, byłaby gestem świadczącym o tym, że polityka PO się zmieni.

Takich planów to chyba Donald Tusk nie ma.

I na to nie pozwoli. Na nową jakość nie mamy co liczyć. A jeżeli nie PO, to kto inny miałby zastąpić Prawo i Sprawiedliwość? Szymon Hołownia z PSL? To jest góra 15–16 proc. poparcia. Lewica to kilka procent. A na jeden blok opozycji widoków nie ma.

Czy to oznacza, że trzecia kadencja PiS jest pewna?

Pewności w polityce i świecie społecznym nigdy być nie może. Ale dziś prawdopodobieństwo utrzymania władzy przez PiS po przyszłorocznych wyborach jest większe niż przejęcie władzy przez opozycję.

I ludzi nie zniechęcą narzekania PiS, że nic nie może zrobić, bo Unia ciągle ich oszukuje? Wyborcy nie lubią takich rządów, które tylko narzekają na przeciwności losu.

Tak. Jest to główny powód, dla którego Donald Tusk stale powtarza hasło o nieudolności rządu, że nic nie potrafi, że zniechęcił do siebie UE. Siła perswazyjna tej retoryki w końcu może zadziałać. Na dodatek Tusk może chcieć zmobilizować Unię przed wyborami, żeby mocniej nacisnęła: jeżeli wybierzecie nowy rząd to dostaniecie pieniądze, a jeżeli postawicie na stary rząd, to z funduszy unijnych nici. Nie wykluczałbym tego typu strategii. Tyle że Unia ma też inne problemy, to nie jest tak, że stale zajmuje się Polską. Chociażby zbliżające się wybory we Włoszech mogą stanowić poważny kłopot dla urzędników w Brukseli. Włochy były jednym z założycieli Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali, a potem EWG. Jeżeli rządy przejmą tam partie prawicowe, to Unia będzie z tym miała dużo większy kłopot niż z Polską. Myślę, że wypowiedzi Kaczyńskiego też są na to obliczone.

Czy konflikty z Unią mogą przysłonić obywatelom te problemy, które są odczuwalne w portfelach?

Już tak się dzieje. PiS tym właśnie tłumaczy, dlaczego nam się pogorszyło. Jest bardzo dobrze – twierdzi PiS i odwołuje się do wskaźników makroekonomicznych – a ciągle nie jest tak dobrze, jak być powinno, z powodu Unii i oczywiście wojny w Ukrainie. Można się nie zgadzać z takim wyjaśnieniem, ale zawsze do części wyborców ono trafi. Szczególnie jeżeli chodzi o transformację energetyczną i politykę w sprawie klimatu – tutaj zrozumienie, że jest na to za wcześnie, że to nie ten moment, jest dosyć powszechne.

Te argumenty trafiają do młodych ludzi?

Młodzi ludzie rzadziej chodzą na wybory niż środkowe grupy wiekowe. A tak na marginesie, najbardziej na niekorzyść PiS działa struktura społeczna jego elektoratu. Elektorat PO rekrutuje się z tych kategorii społecznych, których liczebność się zwiększa, i tak będzie w przyszłości – z nowej inteligencji, specjalistów, kierowników wysokiego szczebla, czyli z tzw. kształtującej się wyższej klasy średniej. Kategoria ta nie jest na razie tak duża, jak w krajach zachodnich, bo liczy 13–14 proc., ale będzie rosła, być może do ok. 30 proc. Natomiast elektorat PiS to rolnicy (obecnie 7–8 proc.), których liczebność będzie się zmniejszać, oraz emeryci i renciści. Perspektywicznie PiS może wygrać wybory po raz trzeci, ale za kolejne cztery lata struktura społeczna na tyle się zmieni, że będzie to działało na niekorzyść PiS, za to na korzyść PO. Jaka by ona nie była.

Czytaj więcej

Piotr Woźniak: Bez Baltic Pipe nasza pozycja byłaby zupełnie inna

Plus Minus: Czego się pan spodziewa jesienią po polityce naszego rządu wobec Unii Europejskiej? Jeżeli nie dostaniemy pieniędzy z Krajowego Planu Odbudowy, to Polska będzie wetowała inicjatywy europejskie, skarżyła się do Trybunału Sprawiedliwości UE na bezprawne blokowanie środków albo robiła jeszcze coś innego?

Sądzę, że Unia Europejska nie ustąpi, jeżeli chodzi o żądanie przywrócenia do orzekania sędziów ukaranych przez Izbę Dyscyplinarną Sądu Najwyższego. Nie zmieni też stanowiska, jeśli chodzi o prawo jednych sędziów do oceniania innych. Z kolei polski rząd też nie może ustąpić w tych dwóch sprawach. Po pierwsze, straciłby twarz w oczach swojego elektoratu, po drugie, zostałoby to źle odebrane przez ogół Polaków, jako wyraz podporządkowania Brukseli, a nawet poddaństwa. Ale jeżeli chodzi o taktykę, jaką przyjmie rząd, to ewentualne weta wobec inicjatyw europejskich byłyby trudne do przeprowadzenia. Unia zawsze będzie miała nad nami przewagę. Jeżeli my coś zawetujemy, to oni mogą odpowiedzieć kolejnymi „karami” jako strona, która trzyma środki finansowe w swym ręku i decyduje o zasadach ich dystrybucji. Zatem nie sądzę, aby doszło do podjęcia konkretnych działań. Raczej traktuję wypowiedzi liderów PiS jak sygnały adresowane do Brukseli, że polski rząd nie będzie biernie czekał na coraz to nowe żądania drugiej strony.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi