Roch Sulima: Zacofanie prowincji to przeszłość. Samochód zmienił wszystko

Bunt przeciw miastu na Zachodzie jest intensywny. Miejskie wzorce egzystencji przestają być atrakcyjne. Może jeszcze są obecne w mediach, ale już chyba mniej w samym życiu.Rozmowa z Rochem Sulimą, antropologiem

Publikacja: 17.06.2022 10:00

Protest przeciwko zaostrzeniu prawa aborcyjnego, Warszawa 29 stycznia 2021 r.

Protest przeciwko zaostrzeniu prawa aborcyjnego, Warszawa 29 stycznia 2021 r.

Foto: Leszek Szymański/PAP

Plus Minus: W swojej najnowszej książce „Powidoki codzienności. Obyczajowość Polaków na progu XXI wieku” opis polskich zwyczajów i obyczajów, które składają się na obraz naszej codzienności, rozpoczyna pan od lat 90. Co z tego, co zdarzyło się w ciągu ostatnich kilkunastu lat, uważa pan za najistotniejsze?

Wszechobecne media oraz atrakcje kultury konsumpcyjnej wyprowadziły nas z domu i umieściły „w sieci”. Media stały się naszym elektronicznym „siedliskiem”, a to, co było niegdyś naturalnym polem „zbiorów”, skurczyło się do półek w supermarketach. Odczuwam to wyraźnie, gdy uprawiam w Małomierzycach ogródek warzywny. Rodzinny stół czy tradycyjna kuchnia nie jest już ostoją codzienności. Tak trwała przecież mitologia „polskiego domu”, nie lokalizuje się on już między wiejskimi opłotkami ani w blokowisku, ani nawet w tzw. dzielnicy willowej. „Polski dom”, którego obraz utrwaliła tradycja narodowa w naszych głowach, poszukuje nowej lokalizacji, znajduje ją z konieczności w „w sieci”, w katalogach i – w wyobrażonej – jakiejś krainie szczęśliwości, np. na jakiejś utopijnej prowincji. Nie zapominajmy, że obok tak rozumianej „bezdomności” imaginowanej istnieje bezdomność dotkliwa realnie.

Jakie zmiany zaszły w mentalności Polaków?

Wskażę tylko niektóre, najbardziej spektakularne. Wynikają one – jak sądzę – z postępującej detabuizacji obrazu świata, rozchwiania jego fundamentów, którymi były wzorce zachowań społecznych i normy moralne, ale też były one sankcjonowane przez moce tajemne i zjawiska nadprzyrodzone, czyli tabu kulturowe. Te zmiany wydają się najbardziej widowiskowe, choć na co dzień rzadko je racjonalizujemy. Widzimy je choćby we wzbierających co jakiś czas falach niszczenia cmentarzy (piszę o tym w „Powidokach”), wysypywaniu „świętego” zboża na tory (Lepper), niszczeniu pasiek, czyli domków „świętych” pszczół, a ostatnio – w niszczeniu paneli fotowoltaicznych, gdyż trzeba rozbić coś, co ma formę, a przy tym zniweczyć refleks boskiego „daru” słońca.

Brutalizacja języka w sferze publicznej jest tego odbiciem.

Piszę o tym w swojej książce. Znamy ten problem z czasów I i II RP. Jak przypominają historycy, np. w XVII wieku język debaty sejmowej był pełen inwektyw i kalumnii. Jeden z biskupów zwracał się do tych, którzy bronili innowierców, słowami: „Ubij Boże piorunem takowych katolików oziębłych”.

W dwudziestoleciu było z tym może trochę lepiej, choć znamy dosadne powiedzenia Piłsudskiego.

Wielopartyjne życie polityczne szczególnie sprzyjało brutalizacji języka w sferze politycznej. Opisali to szczegółowo lingwiści, których cytuję w swojej książce. Partie lewicowe to: „lewicowe szajki opryszków”, „klika żydowsko-masońska”. Ludowcy nazywali endeków „szujami politycznymi mającymi ciągle Boga i Ojczyznę na ustach”. Socjaliści nazywali komunistów „agentami Moskwy”, „utrzymankami moskiewskimi”, a komuniści odwdzięczali się socjalistom: „robotniczy organ kliki belwederskiej”. Można było w międzywojennej prasie przeczytać np. o „kazalnicach i konfesjonałach pracujących jak posterunki partyjne”, o „mętnym bagnie rządowego błota”, o „korporacjach spekulantów politycznych”. Natomiast konkurencyjne gazety to „ci, co judzą, ujadają, syczą wściekle”. O politycznych przeciwnikach pisano: „ten uczony analfabeta” albo „słomiany bałwan Belwederu”.

Mocne przekleństwa stały się równie powszechne co ubogie.

Wydaje mi się, że dziś stylistyczna „pomysłowość” w rzucaniu kalumnii, obelg oraz inwektyw jest po prostu nijaka. Nie ma szans na oratorskie popisy. Brakuje kultury retorycznej, którą niegdyś charakteryzowała się „demokracja szlachecka”, a jej wzorce mogły być czytelne w II RP. Brakuje sprawności publicznego wysłowienia, którego przecież nie nabiera się w pełni na partyjnych konwencjach. Ćwiczona jest co najwyżej retoryka dominacji, słownej agresji, a nie zasady dialogu. Wciąż też słyszymy: „mówiom”, „robiom”, „mogom”!

Zasadnicza zmiana, a przy tym brzemienna w społecznych skutkach, polega na tym, że język naszych przodków, nawet gdy miał wydźwięk agresywny, miał zasięg wyłącznie środowiskowy, lokalny, towarzyski, sąsiedzki, słyszany był w Sejmie czy na sejmikach, pojawiał się w publicystyce, która miała też ograniczony zasięg. Dziś za sprawą mediów nawet sąsiedzka pyskówka potrafi nabrać wręcz globalnego wymiaru, a brutalna stylistyka może łatwo się upowszechniać. Reguły moralno-etyczne zostały zneutralizowane przez reguły technologii komunikowania się.

Czytaj więcej

Przedmioty stały się najważniejsze

Akcentuje pan te sprawy w tekstach o demonstracjach, protestach, m.in. o języku Strajku Kobiet w 2020 roku.

Hasło „wypier…ać” na czele ulicznego pochodu zaszokowało wszystkich, a może nawet wielu spośród protestujących. Konkluzja mojej analizy może brzmieć: niskie style, brutalizmy w służbie wysokich ideałów. Sam jestem nieco zaskoczony swoim sformułowaniem. Jego sens wyjaśniam w „Powidokach” w dłuższym wywodzie. Wulgaryzmy to coś na pograniczu właściwości ciała i właściwości języka. Są one odwołaniem do potężnych czynników rzeczywistości „przedjęzykowej”, do siły kulturowego tabu, które otacza m.in. sferę „cielesnego dołu”. Wulgaryzmy zaskoczyły siły porządkowe i komentatorów, gdyż są bezalternatywne, zrównują na moment statusy antagonistów, a więc sprawujących władzę i jej podporządkowanych. Nie znamy wciąż rozproszonych skutków politycznych tych zdarzeń, ale śmiem twierdzić, że w ciągu jednego wieczoru zakwestionowano prawomocność dotychczasowych reguł negocjowania spraw publicznych na ulicy. A wszystko to za sprawą nowej „widzialności”, którą zafundowała nam elektroniczna powłoka świata.

Naszą „pierwszą”, dominującą kulturą staje się kultura popularna?

Żyjemy pośród potężnych żywiołów kultury popularnej i populistycznej. Nie bardzo jest to z czym porównać w historii. Może z tzw. literaturą jarmarczną, gdzie – zgodnie z obiegową formułą – „stała się nam straszna nowina, matka zabiła syna”, a więc na odpustach i jarmarkach wędrowni śpiewacy głosili nowiny o dzieciobójstwach, matkobójstwach i ojcobójstwach. Były to zalążki dzisiejszych tabloidów.

Takie zjawiska mogły występować na marginesach kultury głównego nurtu, a więc w sektach, tajnych zgromadzeniach, a dzisiaj stały się domeną publiczną. Sprzedajemy nieszczęścia, obsesje, dramatyczne kolizje rodzinne. Widzimy w telewizorze swoisty zalew programów paradokumentalnych: „Dlaczego ja”, „Trudne sprawy”, zoomy „na nagość”. Popularne są rodzime seriale kryminalne. Widzowie mają złudzenie, że w tym realnie uczestniczą.

Zło jest ciekawsze niż dobro. Na Netfliksie nie ma prawie filmów, które nie byłyby opatrzone ostrzeżeniem: seks, przemoc, wulgarny język.

Jest znane powiedzenie Dostojewskiego: „Cnót nie poznamy bez występków”. Stała się rzecz, mówiąc nieco staroświecko, niepokojąca: sprzedajemy „wywalone bebechy”, obrzydliwości, kamera zagląda do „kliniki nerwic płciowych”. To jest chodliwy towar, szczególnie w darknecie, prowokuje się bójki, a nawet zabójstwa, tylko po to, aby je sfilmować i udostępnić w sieci. Tu również dostrzegam detabuizację obrazu świata, chcemy czy nie chcemy – jest to jednak poszerzenie obrazu świata, świadome ujawnienie czegoś, co kiedyś było zatajone, niestosowne, było grzechem czy występkiem przeciwko „naturze” lub prawu.

Cytuje pan w „Powidokach” Stanisława Brzozowskiego: kataklizmy mogą być uważane za rodzaj kosmicznej krytyki naszej kultury. Może odczuwamy w codzienności deficyt pytań filozoficznych? Głód wartości? Szukamy elementu heroizmu.

Na pewno odczuwamy głód wartości. Nie werbalizujemy, nie racjonalizujemy tego, ale czujemy, że potrzebne są prześwity do czegoś innego niż to, co nas otacza. Są różne sposoby reagowania na te potrzeby: intensywne praktyki religijne, kult idoli, pielęgnowanie osobistych obsesji, zaangażowanie w pomoc innym, ale też lektura, oddanie się sztuce, choć w ostatnich przypadkach ich zasięg jest niewielki. Mogą to być różne wspólnoty o poczuciu mocnej identyfikacji, np. wspólnoty kibolskie. Oni w ten sposób szukają wartości. Albo nałóg pijaństwa, który jest swoistą ucieczką w inne życie. Można mówić o pewnej metafizyce upojenia alkoholowego, pisałem o tym w „Antropologii codzienności”, analizując libacje alkoholowe. Także najróżniejsze wspólnoty podobne do sekt, m.in. czciciele słowiańskich bożków. To ogromne „podziemie”, gdzie doświadcza się „autentycznego” życia, czynnie poświadcza wierność ideałom. Dziś może to być zaangażowanie w teorie spiskowe, nastroje postapokaliptyczne, a nawet internetowy trolling.

Niegdyś oddziaływały utopie społeczne, poszukiwanie „wysp szczęśliwych”, krain, gdzie nie ma wyzysku. Życie w sektach, kult samozwańczych proroków to rzeczywistość opisywana przez badaczy społeczeństwa carskiej Rosji. Między carem i jego dworem a całą resztą, głównie plebejsko-ludową, była społeczna „pustka”. Na dole były sekty. U nas na Podlasiu opisywał je Włodzimierz Pawluczuk m.in. w słynnym reportażu pt. „Wierszalin”, który księgarze ustawiali na półkach z poezją.

Rasputinowi udało się zmanipulować lud, nawet carycę.

Właśnie. To jest ten moment życia społecznego, kiedy do głosu dochodzą takie osoby. U nas to jest kult idoli zamiast pożądanego kultu autorytetów. Jeszcze pół wieku temu istniały autorytety, które można by nazwać bezinteresownymi. Autorytet ma siłę oddziaływania. Często się mówi: jest potrzeba autorytetu i trzeba go sobie znaleźć. Otóż nie! To autorytet ma siłę przyciągania wyznawców podobnych wartości. Propozycje stworzenia „więcej autorytetów”, a tym bardziej autorytetów zadekretowanych, wydają się niepoważne i nieskuteczne.

Czy polski zryw solidarności wobec wojny w Ukrainie wyzwolił pozytywne wartości? Oderwał nas od wirtualnej rzeczywistości, uruchomił powszechną pomoc. A to jest wartość realna.

Tak, objawiła się tu wartość pomocy. To jest charakterystyczne dla społeczności takich jak nasza, społeczności samopomocowych, najczęściej o wiejskich korzeniach. Słusznie przywołała pani Brzozowskiego, bo niewątpliwie wydarzenia takie jak kataklizm wojenny są przyczyną przewartościowania obrazu życia, któreśmy do tej pory prowadzili, i poszukiwania czegoś innego niż to, co nam podpowiada kultura konsumpcyjna. Chyba mniej nas dziś zajmują pytania: jak spędzić atrakcyjny wieczór czy fajne wakacje.

Ludzie bez względu na to, jak by im się powodziło, muszą nieustannie, tu powiem za Włodzimierzem Pawluczukiem: „coś gryźć”, zmagać się, krzątać wokół czegoś. Tylko wtedy pojawia się otrzeźwienie, wyzwolenie z przymusów narzucanych przez porządek seriali, kartę dań w restauracji czy zapisany w smartfonie dobowy bilans kalorii. Dokonuje się w pewnym sensie krytyka dotychczasowego stanu kultury.

Dwa lata przed wojną pandemia wybiła nas z rytmu codziennego życia. O ile wojna wywołała działania pomocowe, wyzwoliła aktywność, o tyle pandemia wpędziła w marazm i depresję. Wepchnęła w świat internetowy, Zoomy, Teamsy i tym podobne.

W przypadku Ukrainy to jest spotkanie z kimś takim jak my. Dziećmi, kobietami. Objawił się z całą mocą syndrom rodziny. Odżyła wartość rodzinności. To odnosi się nie tylko do najbliższej rodziny, ale do szerszego kręgu ludzi. Odnawia się wspólnotowość życia inna niż w sieci. W internecie przypomniałem sobie obraz Chagalla „Ukraińska rodzina” z początku lat 40. ubiegłego wieku: kobieta tuli dziecko i uciekają razem z mężem przed wojenną pożogą, a w tle zarysy płonących zabudowań. To stary trop „solidarności rodzin”, przesłanka myślenia o wspólnocie ludzi. Potwierdzenie znajdziemy w ludowych pamiętnikach, o czym pisałem w książce „Słowo i etos”. Jedna z kobiet, gdzieś z woj. krakowskiego, widzi uciekających przed Rosjanami Niemców, biednych, obdartych, słaniających się na nogach. Pisze: przecież tam na nich czekają ich rodziny, jest jej żal tych ludzi w znienawidzonych mundurach. Zapamiętałem piękne zdanie: „Wojna wykopała straszliwą przepaść między narodami, ale jakby jedną wspólną wstęgą sieroctwa i niedoli usiłowała połączyć je na nowo”. U niej sprawy polityczne zeszły na poziom życia rodzinnego. Wojna w Ukrainie też spowodowała, że zwróciliśmy się do wartości rodziny.

W pandemii nie mieliśmy tego „innego” człowieka, mieliśmy abstrakcyjnego wirusa, wizualizowanego w mediach z groźnymi czółkami. Mierzyliśmy się z abstrakcją, z czymś jakby ze świata potworów. Gołym okiem było widać, że powracamy do form elementarnych, znanych z tradycji, odpadły te nadbudowane nad codziennością przez popkulturę – światy wspaniałe, magiczne. Zanikła codzienność niecodzienna, pojawiła się codzienność elementarna, surowa. To też był powrót do prostych form egzystencji. Pandemia i wojna odsłoniły paradoksalnie wartość najwyższą, czyli wartość życia i solidarności z życiem.

Nastąpiła waloryzacja lokalności. Ta „lokalna społeczność”, niezręczne tłumaczenie z angielskiego, już weszła do słownika, zwłaszcza ruchów miejskich i reklamy. Pomidory wyhodowane przez „lokalną społeczność” lepiej się sprzedają.

Następuje rewaloryzacja lokalności. Proces znany od dawna, bo mitologie lokalności to nic nowego. Gęste sieci zależności lokalnych charakterystyczne są np. dla amerykańskiej prowincji i jej kultury. Niedawno byliśmy z żoną na tej amerykańskiej prowincji, i to mniej więcej wygląda podobnie jak u nas. W obejściach zarośnięte chaszczami stare samochody i maszyny, a więc nie taki tam porządek, jakby się nam wydawało. Być może amerykańscy „prowincjusze” są nawet bardziej prowincjonalni niż nasi. Zauważyłem, że oni mają potrzebę odcięcia się od tej hiperrzeczywistości, której ostoją jest Las Vegas czy Nowy Jork. Mówią: my tu mamy swój strumień, swój pagórek, swój kościółek Zresztą niepozorne te ich kościółki, baraki z gdzieniegdzie strzelistymi wieżami. Nas jednak bardziej obchodzi krajobraz kulturowy rodzimej prowincji. Sam deklaruję się jako prowincjusz z urodzenia i zamiłowania, wyrażenie „prowincja” nie ma więc waloru negatywnego.

Czytaj więcej

Moda na maseczki czyli wygląd ponad zdrowie

Przekaz medialny, głównie seriale rozgrywające się na wsi, pokazuje wieś elegancką i  uporządkowaną.

Z wierzchu wszystko wygląda fajnie – nazwałbym to lekko perfumowanym brudem albo bylejakością posypaną pozłotką. W połowie obejścia żurnalowo, dalej – jak było. I to oznacza, że w mentalności prowincji nastąpiło pęknięcie. Zrobiono krok do nowoczesności, do rzeczywistości widzianej w tych programach, które opowiadają, jak się urządzić w domu i na posesji. Ale zastanawiam się czy obecne nastroje apokaliptyczne, katastroficzne, te wersje nadchodzącej katastrofy ekologicznej nie realizują się bezwiednie. Może w pokrzywach i zaroślach za domem kryje się perspektywa ocalenia natury? W zeszłym roku nie kosiliśmy działki, w tym roku tylko kawałek. To jest zupełnie inny świat, kiedy wyrastają tam rośliny, kwitną. Z jeżem jesteśmy zaprzyjaźnieni.

A jednak krajobraz wiejski chce się od wiejskości oderwać. Znikły ogródki, zastąpiła je tujoza, wygolony trawnik, na nim trampolina lub ławeczka do bujania.

Przed wojną przedogródek świadczył o czymś, co można nazwać „posagiem” panny młodej. Po tym poznawało się, jak gospodarne i pracowite mieszkają tu kobiety. My tu mamy największy we wsi ogród warzywny. Na wsi tego już prawie nie ma. Uprawiamy warzywa z dobrym skutkiem, nawet gdy odwiedzają nasz ogród sarny i jelenie. A zapasy pozwoliłyby nam przetrwać trzy kadencje dowolnej partii... Kiedy odwiedził nas prof. Andrzej Mencwel, zajrzał do piwnicy i od razu wyraził chęć degustacji naszych zasobów. Otrzymał gościniec w postaci reprezentatywnego zestawu słoików. Jeśli wydarzy się jakaś katastrofa cywilizacyjna, to zdecydowanie inaczej będzie ona wyglądała na wsi. Metropolie działają według wyspecjalizowanych schematów komunikacyjnych, zaopatrzeniowych, dysponują mapą ludzkich potrzeb i sposobów ich zaspokajania. Na wsi wydaje się, że wszystko, co potrzebne do życia, jest – jak dawniej – wciąż na swoim miejscu, wręcz w zasięgu ręki.

Aktywatorem życia jest dzisiaj spór polityczny. On zabarwia debatę publiczną, ale też dzieli ludzi. Rodzina, przyjaciele są skłóceni.

Kultura współczesna, nie tylko europejska, to kultura permanentnego protestu. Wspominam o tym w mojej książce. To sposób na bycie sobą, definiowania tożsamości i podmiotowości. Protest widać nawet na plaży – koszulki, napisy na parawanach. Nie widziałem tego ani w Portugalii, ani w Stanach. Deklaracja polityczna jest stałym elementem formatowania obrazu codziennego życia. Trzeba się politycznie określić albo świadomie nie określać się w ogóle, ale wtedy jest się najbardziej „we władzy” polityki.

Do deklaracji politycznej należą też rzeczy spoza polityki. To taki pakiet: tytuły prasowe, książki, aktorzy, uczestnicy życia kulturalnego. Wyznaje się jednych albo drugich. Rymkiewicz kontra Tokarczuk…

Codzienność jest skażona przez politykę. To ma trudne do rozpoznania skutki. Polityka jest stawianiem pytań, grą, w której należy przewidywać parę ruchów naprzód. Ludzie muszą się z czymś zderzyć, o coś spierać. Mimo narzekania na wszechobecność polityki pobudza ona aktywność społeczną. Nie mamy jeszcze tak trwałych instytucji demokratycznych jak Francuzi czy Anglicy, żeby te żywioły kanalizować. To wszystko utrzymuje się na granicy mniejszych czy większych eksplozji. Jednym z działań neutralizujących napięcia jest permanentny protest, rozumiany wręcz jako nowy styl życia, a nie naturalny akt przekory. Protest nawet przy niedzielnym, rodzinnym obiedzie, co jeszcze w niektórych rodzinach wydaje się dosyć jaskrawym naruszeniem obyczaju. Dotyczy to jednak starszych pokoleń. Młodsze pokolenia to Europejczycy. Nie ma dla nich wartości wyniesionych z domu. Są one mało czytelne.

Ponura diagnoza...

Zamiast wartości i wzorców wyniesionych z domu oddziałują coraz częściej te, które wnoszą liderzy lokalnej opinii kulturalnej. Wbrew wszelkim utyskiwaniom ich działania coraz bardziej widać, zyskują aprobatę, dają poczucie przynależności do miejsca, w którym ludzie żyją, i  – jak się okazuje – miejsce to ma ciekawą historię, czytelną nie tylko w lokalnej skali. Nie musi to być – jak mówią etnolodzy – „tradycja wynaleziona”, ale raczej „tradycja odnaleziona”. Mieszkańcy mojej okolicy odkrywają, że tu w Iłży bywał na zamku biskupów krakowskich Jan Kochanowski, odnajdują, dobrze już oznaczone, tropy Leśmianowskie. Iłża odsłania się, szczególnie dla młodszego pokolenia, jako stary, znany od XIV wieku, ośrodek polskiego i europejskiego garncarstwa. Powstają profesjonalne opracowania popularnonaukowe i naukowe. Mieszkańcy dowiadują się, że w okolicach Iłży mamy ślady osadnictwa, począwszy od późnego paleolitu. Dziś jak nigdy wcześniej przeszłość regionu daje poczucie przynależności lokalnej. Impuls przychodzi raczej z zewnątrz, ma w tym także istotny udział kultura popularna ze swoimi eventami, festynami i ofertami grup rekonstrukcyjnych. Tradycja odnaleziona staje się wartością, dopiero kiedy dostrzeżemy ją niejako z dystansu, z pozycji obserwatora, uczestnika ponadlokalnych, w tym ogólnopolskich – obiegów treści kultury.

Prawdziwy patriotyzm lokalny.

Nie należy tego mylić z regionalizmami, które były przed wojną. Międzywojenny regionalizm był formą cywilizowania prowincji. A dzisiejsze odkrywanie lokalności jest próbą odbudowywania systemu wartości. Proces ten wspomaga trwałość materialnej faktury, a ta odporna jest na ideologie i zawirowania polityczne. Nie zmieni się zabudowy na wsi ze względu na taką czy inną ideologię. Chociaż i tak bywało. W czasach stalinowskich starano się rozbić stare struktury wiejskie. Na wsi była chałupa, przy niej stodoła, obora. Obok – sąsiad z podobnym układem siedliska. Jak wybudowano bloki, to nie był potrzebny ani płot, ani droga, ani kapliczka. Zmiany w przestrzennym układzie zmieniały wzorce mentalne. To się na polskiej wsi nie powiodło.

Dzisiaj to dziadek pyta wnuka, jak posługiwać się komórką, prowadzi przez technologie. Czy to zmieniło odwieczny porządek świata? W „Powidokach” pisze pan, że stary człowiek jest dzisiaj dobry tylko do artystycznego performansu.

Margaret Mead, znakomita amerykańska antropolożka, opublikowała w 1970 roku książkę, której spolszczony tytuł brzmi: „Kultura i tożsamość. Studium dystansu międzypokoleniowego”. Problem podniesiony w pani pytaniu doskonale oddają tytuły trzech rozdziałów: 1. Przeszłość. Kultury postfiguratywne, czyli nieocenieni przodkowie”; 2. „Teraźniejszość. Kultury kofiguratywne, czyli odnalezieni rówieśnicy”; 3. „Przyszłość. Kultury prefiguratywne, czyli zagadkowe dzieci”. Obchodzą nas „zagadkowe dzieci”, które w drugiej połowie XX wieku stworzyły „kulturę młodzieżową”, a ta zdekomponowała w Europie i świecie tradycyjne układy kultury. Dziś, w starszym pokoleniu, jesteśmy tego świadkiem, i zaambarasowanym widzem, czy nawet – tylko widzem. Zatem, nie podejmuję się niczego prognozować.

Wzorzec życia współczesnego w mediach jest wzorcem wielkomiejskim. Czy młodzi, którzy zdobędą wykształcenie w dużych miastach, będą chcieli wrócić na prowincję?

Narodowy Spis Powszechny w 2021 r. pokazał, że w porównaniu ze spisem z roku 2002 z miast wyprowadziło się ok. 650 tysięcy ludzi, a liczba ludności na wsi zwiększyła się o ponad 180 tysięcy. Modernizacja straciła impet. Metropolie mogą być nie tylko wizytówką naszej cywilizacji, ale też miejscem na swój sposób upiornym. Doświadczyłem tego, gdy parę lat temu zobaczyłem koczujących przy Wall Street, śpiących na workach na odpadki – bezdomnych. To mnie zaszokowało.

A tymczasem badania pokazały, że zdecydowana większość Polaków chciałaby mieszkać na wsi. Jak wyczytałem w nieocenionym „Raporcie o stanie wsi”, wydawanym przez Fundację na rzecz Rozwoju Polskiego Rolnictwa, w połowie ubiegłej dekady, w opinii Polaków, mieszkaniec wsi jest: pracowity, życzliwy, sprytny i zaradny, pogodny, zadbany i oczywiście – religijny, ale niewielu tam ludzi dobrze wykształconych. Wykazuje się on większą niż przeciętna w Polsce aktywnością obywatelską, poczuciem zadowolenia z życia. Blisko 90 proc. mieszkańców wsi nie zmieniłoby miejsca zamieszkania, w ostatnich latach cieszą się oni prawie takim samym dostępem do internetu i podobnym poziomem wyposażenia w dobra trwałego użytku jak mieszkańcy miast. Tę dobrą aurę życia na prowincji może nieco psuć fakt, że np. udział dotacji w dochodach rolniczych osiągnął w Polsce ok. 50 proc. (2016 r.), a w roku 2020 płatności bezpośrednie z UE stanowiły aż 45 proc. dochodów rolniczych. Stąd też na polskiej prowincji tylu entuzjastów obecności w Unii. Polska wieś, a zatem i polska prowincja, na dobre wprowadza się do Europy.

Czytaj więcej

Trampki cenniejsze niż złoto

Rezultat: domek z ogródkiem na przedmieściach, samochód i godzina lub więcej dojazdu do pracy w jedną stronę… Niekontrolowane rozlewanie się miast.

Wątek buntu przeciw miastu na Zachodzie jest intensywny. Miejskie wzorce egzystencji przestają być atrakcyjne. Może jeszcze są obecne w mediach, ale już chyba mniej w samym życiu. Mamy w Iłży wyłożony kostką rynek, szkoda, bo był kiedyś zielony. To teatrum życia lokalnego. Młodzież żyje innym trybem, prawie każdy ma samochód. To jest kultura automobilowa. Samochód to rewolucja, która zmieniła rodzaj kontaktów, sposób gospodarowania. Pytałem studentów: dlaczego, gdy się jedzie od Warszawy w stronę Sandomierza, to mniej więcej co 30 km jest miasteczko: Grójec, Białobrzegi, Radom, Iłża, Ostrowiec Świętokrzyski, Opatów. To była kultura pojazdów konnych – pojechać na targ i wrócić. Teraz nie ma takiej potrzeby, ale też myślenie jest inne. Samochód już nie jest wykładnikiem prestiżu. Wiem z badań, że patriotyczne Podlasie jeździło kiedyś polonezami. Teraz 10-letnie audi to podstawowy pojazd gminnego biznesu. Kultura samochodowa zmieniła prowincję. Zacofanie prowincji jako przestrzeni, która jest poza metropoliami, nie jest już aktualne. Prowincja staje się czymś „wynalezionym”, przysłowiową piątą stroną świata. Miejscem, gdzie wszystko może się zdarzyć. To swoisty kompleks spraw społeczno-gospodarczych usytuowany poza metropoliami, czy raczej między metropolitami. Tu będą zachodziły istotne dla przyszłości procesy społeczne. Także sama nazwa „prowincja” i mentalny wzorzec prowincjusza: hurtownia, disco polo czy zdemokratyzowane już grillowanie przestaje być aktualny. Odwrotnie. To miejsce światów oczekiwanych i pożądanych. Powiedziałbym nawet: jest coś w tym z „proroctwa”, które oferują utopie.

Roch Sulima jest kulturoznawcą i antropologiem, profesorem nauk humanistycznych Uniwersytetu Warszawskiego. Jest autorem wielu publikacji i książek, w tym m.in. „Antropologii codzienności” (wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, 2000). Ostatnia – „Powidoki codzienności. Obyczajowość Polaków na progu XXI wieku” – ukazała się w maju 2022 r. nakładem wydawnictwa Iskry.

DAREK GOLIK

Plus Minus: W swojej najnowszej książce „Powidoki codzienności. Obyczajowość Polaków na progu XXI wieku” opis polskich zwyczajów i obyczajów, które składają się na obraz naszej codzienności, rozpoczyna pan od lat 90. Co z tego, co zdarzyło się w ciągu ostatnich kilkunastu lat, uważa pan za najistotniejsze?

Wszechobecne media oraz atrakcje kultury konsumpcyjnej wyprowadziły nas z domu i umieściły „w sieci”. Media stały się naszym elektronicznym „siedliskiem”, a to, co było niegdyś naturalnym polem „zbiorów”, skurczyło się do półek w supermarketach. Odczuwam to wyraźnie, gdy uprawiam w Małomierzycach ogródek warzywny. Rodzinny stół czy tradycyjna kuchnia nie jest już ostoją codzienności. Tak trwała przecież mitologia „polskiego domu”, nie lokalizuje się on już między wiejskimi opłotkami ani w blokowisku, ani nawet w tzw. dzielnicy willowej. „Polski dom”, którego obraz utrwaliła tradycja narodowa w naszych głowach, poszukuje nowej lokalizacji, znajduje ją z konieczności w „w sieci”, w katalogach i – w wyobrażonej – jakiejś krainie szczęśliwości, np. na jakiejś utopijnej prowincji. Nie zapominajmy, że obok tak rozumianej „bezdomności” imaginowanej istnieje bezdomność dotkliwa realnie.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi