Patrząc na to, ile zostało jeszcze funduszy unijnych do wydania, to pewnie trochę tych wstęg jeszcze poprzecinamy.
I pieniądze unijne są oczywiście jednym z czynników sukcesu samorządów. Jak spojrzymy na sondaże, to oceny władz lokalnych skoczyły gdzieś około 2005 r., gdy to przede wszystkim gminy zaczęły odpowiadać za wydawanie funduszy na rozwój regionalny. Samorządy robiły to skutecznie, także wojewódzkie, biorąc na siebie ciężar zbierania wniosków, pilnowania procedur. I również dzięki temu, że to nie było scentralizowane, udało nam się wydawać je lepiej niż innym krajom regionu, które razem z nami przystępowały do UE. Ale kiedy mówię, że powstaje teraz pewna próżnia, to mam na myśli coś, co wyszło w naszych badaniach: u Polaków widać tęsknotę za dwiema rzeczami. Po pierwsze chcieliby, by samorząd wrócił do swej funkcji integrowania lokalnych społeczności, dawania ludziom szans na sąsiedzkie spotkania i działanie. To zostało mocno zaniedbane.
Badania prowadziliście w pandemii, może to jakoś wpłynęło na to, że tak wyraźnie widać w nich tęsknotę za integracją?
Jasne, urzędy musiały się zamknąć, festyny trzeba było odwołać – bierzemy to pod uwagę. Natomiast wydaje się, że samorządy rzeczywiście bardzo mocno weszły w rolę agencji do wydawania pieniędzy, że zaniedbały nieco ten wspólnotowy, integracyjny wymiar. W wielu samorządach zapomina się, że mają one też służyć temu, by ludzie mogli się spotkać, porozmawiać o sprawach ważnych dla swojej okolicy, zrobić coś wspólnie. I to przebijało się w naszych wywiadach fokusowych. Polki i Polacy oczekują czegoś więcej niż tylko sprawnego pisania wniosków o zewnętrzne dotacje i lania betonu, by postawić kolejny budynek. Brakuje im raczej społecznego kleju, który jest potrzebny lokalnym wspólnotom. Tego, co łączy ludzi w działaniu, co sprawia, że nie jesteśmy tylko zbiorem sąsiadów odgrodzonych płotami. Chyba potrzeba dziś nowego rodzaju przywództwa, bardziej społecznika niż technokraty, by odnowić ideę samorządu, która ewidentnie jest na zakręcie. Z różnych powodów. Jednym z nich jest to, że model działania samorządu jako inwestora, który musi nadrobić zaległości, po prostu się kończy. Bo kończy się ten etap cywilizacyjny.
A jaka jest druga rzecz, za którą w waszych badaniach widać tęsknotę?
Wielu ludzi oczekuje, że samorządy w dużo większym stopniu skupią się na usługach publicznych. One jednak są zdecydowanie mniej spektakularne niż oddawanie do użytku nowych inwestycji. Ludzie dostrzegają, że coś dzieje się nie tak z edukacją, szkołami, ze służbą zdrowia, zwłaszcza tą, która powinna być łatwo dostępna lokalnie. Uważają, że opieka nad dziećmi powinna być bardziej dostępna i że 500+ nie załatwia w tej kwestii wszystkich problemów. To pole, w którym samorządy rzeczywiście mają możliwość odpowiedzieć na realne zapotrzebowanie, trochę porzucone przez władzę centralną. Jej model radzenia sobie z wieloma problemami ogranicza się w zasadzie do dawania ludziom pieniędzy, by sami zatroszczyli się o te problemy. Szkoły działają nie najlepiej, jest kłopot z zatrudnieniem nauczycieli, więc niech wyślą dzieci na korepetycje albo zajęcia dodatkowe organizowane przez prywatne firmy. W służbie zdrowia są ogromne kolejki, więc niech kupią sobie prywatne ubezpieczenie zdrowotne albo chociaż pojedynczą wizytę w prywatnej klinice. Dziś jednak ludzie zaczynają dostrzegać, że zamiast załatwiać te problemy za pomocą publicznych, ogólnodostępnych usług, w pewien sposób je się prywatyzuje, a oni przez to coś tracą.