Adam Gendźwiłł: Szukając bohaterów małych ojczyzn

Potrzeba dziś nowego rodzaju przywództwa, bardziej społecznika niż technokraty, by odnowić ideę samorządu, która ewidentnie jest na zakręcie. Model działania samorządu jako inwestora, który musi nadrobić zaległości, po prostu się kończy - mówi Adam Gendźwiłł, politolog i socjolog.

Publikacja: 06.05.2022 17:00

Adam Gendźwiłł: Szukając bohaterów małych ojczyzn

Foto: Forum, Katarzyna Żuczkowska

Plus Minus: Jak samorządy poradziły sobie z kryzysem uchodźczym?

Sytuacja jest dynamiczna i ciągle dochodzą nowe wyzwania, ale jak zawsze w sytuacjach kryzysowych polskie samorządy zareagowały szybko i elastycznie. Są na pierwszej linii w sytuacjach kryzysowych, i znów potwierdziły swoją skuteczność, choć wyzwanie było naprawdę ogromne. Na początku największe obciążenia dotknęły oczywiście samorządów przygranicznych i wielkich miast, do których zaczęli przemieszczać się uchodźcy. Z czasem widać było, że coraz mocniej ruszały do pomocy inne samorządy, np. gminy turystyczne, w których poza sezonem były duże możliwości zakwaterowania uchodźców. Władza lokalna jest rozproszona, ale właśnie dzięki temu znajdują się ludzie, którzy zaczynają koordynować działania w terenie i są w stanie uruchomić potrzebne zasoby. Wystarczy przypomnieć tzw. powódź tysiąclecia z 1997 r. czy inne klęski żywiołowe, gdy widać było, jak świetnie sprawdzają się w Polsce władze lokalne.

To może nie jest wcale tak źle z tym naszym państwem z kartonu?

Jasne, że nie jest. Pomimo że często słusznie narzekamy na różne jego instytucje, to nasze państwo zachowuje jednak pewną podstawową sprawność i decyzyjność. I ona nie musi wcale znajdować się w jednym centrum. Nie musimy mieć żadnego centralnego ośrodka dyspozycji wszystkiego, żadnej ogromnej dyspozytorni, która wygląda jak centrum lotów kosmicznych NASA, gdzie przed nowoczesnymi monitorami siądą wszystkowiedzący i wszystkomogący kontrolerzy. Możemy naprawdę skutecznie reagować lokalnie. I to jest miarą odporności na zagrożenia, którą posiada nasze państwo.

Polacy dostrzegają, jak skuteczny jest samorząd?

Dobre pytanie, bo postrzeganie samorządu jest jednak dość powierzchowne. To władza, która jest blisko, więc przez to jest trochę bardziej oswojona. I traktowana pragmatycznie, bo samorządowcy w oczach obywateli to tacy „rozwiązywacze" problemów. W sondażach od wielu lat wypadają bardzo dobrze. Jeśli chodzi o rankingi zaufania czy ocen, przebijają one wszystkie instytucje publiczne. Ostatnio w badaniach CBOS przeskoczyły nawet tradycyjnych liderów zaufania z lat 90.: wojsko, policję, sądy, Kościół katolicki.

Czytaj więcej

Michał Płociński: Korwin-Mikke kupuje Twittera

Nawet Kościół katolicki...

Dziś to rzeczywiście już tak poważnie nie brzmi, bo oceny Kościoła katolickiego od ponad dekady systematycznie idą w dół. Ale sondaże to tylko jedna z miar. Ostatnio w ramach badania „Polki i Polacy o samorządności. W poszukiwaniu obywatelskiej opowieści o samorządzie lokalnym", które wraz z dr Dorotą Wiszejko-Wierzbicką prowadziliśmy dla Fundacji Batorego, próbowaliśmy wyjść poza te sondażowe wskazania i zbadaliśmy, co ludzie mówią o samorządzie. Przyjrzeliśmy się też bardziej peryferyjnym samorządom, trochę oddalonym od centrum, i ludziom spoza lokalnych elit, niezainteresowanych wielką polityką. Sprawdziliśmy, jak oni postrzegają lokalne władze, co mówią o nich między sobą. I ten obraz samorządu jest trochę bardziej złożony. To prawda, że Polacy doceniają to, co się dzieje lokalnie, i samorządy zawsze mają dużo bardziej pozytywny odbiór niż władze centralne, ale zauważyliśmy też, że ten obraz samorządu jest dość wąski. Ludzie doceniają inwestycje, wszystko to, co władzom lokalnym udaje się wybudować.

To chyba nie jest zaskakujące?

Nie jest, samorządy od początku lat 90. zasypywały tzw. lukę inwestycyjną, likwidując historyczne zaległości. Mieliśmy przecież obszary bez wodociągów, miejsca, gdzie były problemy z kanalizacją, czyli też z zanieczyszczeniem środowiska. Tym wszystkim zajęły się przede wszystkim samorządy, ale teraz powoli widać, że gdy te wszystkie inwestycyjne problemy zostają zaspokojone, to zaczyna powstawać pewna próżnia. Bo ile można wybudować aquaparków, ile razy można przecinać wstęgę przy kolejnej modernizacji lokalnej drogi?

Patrząc na to, ile zostało jeszcze funduszy unijnych do wydania, to pewnie trochę tych wstęg jeszcze poprzecinamy.

I pieniądze unijne są oczywiście jednym z czynników sukcesu samorządów. Jak spojrzymy na sondaże, to oceny władz lokalnych skoczyły gdzieś około 2005 r., gdy to przede wszystkim gminy zaczęły odpowiadać za wydawanie funduszy na rozwój regionalny. Samorządy robiły to skutecznie, także wojewódzkie, biorąc na siebie ciężar zbierania wniosków, pilnowania procedur. I również dzięki temu, że to nie było scentralizowane, udało nam się wydawać je lepiej niż innym krajom regionu, które razem z nami przystępowały do UE. Ale kiedy mówię, że powstaje teraz pewna próżnia, to mam na myśli coś, co wyszło w naszych badaniach: u Polaków widać tęsknotę za dwiema rzeczami. Po pierwsze chcieliby, by samorząd wrócił do swej funkcji integrowania lokalnych społeczności, dawania ludziom szans na sąsiedzkie spotkania i działanie. To zostało mocno zaniedbane.

Badania prowadziliście w pandemii, może to jakoś wpłynęło na to, że tak wyraźnie widać w nich tęsknotę za integracją?

Jasne, urzędy musiały się zamknąć, festyny trzeba było odwołać – bierzemy to pod uwagę. Natomiast wydaje się, że samorządy rzeczywiście bardzo mocno weszły w rolę agencji do wydawania pieniędzy, że zaniedbały nieco ten wspólnotowy, integracyjny wymiar. W wielu samorządach zapomina się, że mają one też służyć temu, by ludzie mogli się spotkać, porozmawiać o sprawach ważnych dla swojej okolicy, zrobić coś wspólnie. I to przebijało się w naszych wywiadach fokusowych. Polki i Polacy oczekują czegoś więcej niż tylko sprawnego pisania wniosków o zewnętrzne dotacje i lania betonu, by postawić kolejny budynek. Brakuje im raczej społecznego kleju, który jest potrzebny lokalnym wspólnotom. Tego, co łączy ludzi w działaniu, co sprawia, że nie jesteśmy tylko zbiorem sąsiadów odgrodzonych płotami. Chyba potrzeba dziś nowego rodzaju przywództwa, bardziej społecznika niż technokraty, by odnowić ideę samorządu, która ewidentnie jest na zakręcie. Z różnych powodów. Jednym z nich jest to, że model działania samorządu jako inwestora, który musi nadrobić zaległości, po prostu się kończy. Bo kończy się ten etap cywilizacyjny.

A jaka jest druga rzecz, za którą w waszych badaniach widać tęsknotę?

Wielu ludzi oczekuje, że samorządy w dużo większym stopniu skupią się na usługach publicznych. One jednak są zdecydowanie mniej spektakularne niż oddawanie do użytku nowych inwestycji. Ludzie dostrzegają, że coś dzieje się nie tak z edukacją, szkołami, ze służbą zdrowia, zwłaszcza tą, która powinna być łatwo dostępna lokalnie. Uważają, że opieka nad dziećmi powinna być bardziej dostępna i że 500+ nie załatwia w tej kwestii wszystkich problemów. To pole, w którym samorządy rzeczywiście mają możliwość odpowiedzieć na realne zapotrzebowanie, trochę porzucone przez władzę centralną. Jej model radzenia sobie z wieloma problemami ogranicza się w zasadzie do dawania ludziom pieniędzy, by sami zatroszczyli się o te problemy. Szkoły działają nie najlepiej, jest kłopot z zatrudnieniem nauczycieli, więc niech wyślą dzieci na korepetycje albo zajęcia dodatkowe organizowane przez prywatne firmy. W służbie zdrowia są ogromne kolejki, więc niech kupią sobie prywatne ubezpieczenie zdrowotne albo chociaż pojedynczą wizytę w prywatnej klinice. Dziś jednak ludzie zaczynają dostrzegać, że zamiast załatwiać te problemy za pomocą publicznych, ogólnodostępnych usług, w pewien sposób je się prywatyzuje, a oni przez to coś tracą.

Co jeszcze dziś Polakom przeszkadza?

Jeszcze innym dużym problemem, o którym też coraz częściej się teraz mówi, jest mieszkalnictwo. Od 1989 r. polityka publiczna nie miała tak naprawdę żadnego spektakularnego sukcesu na tym polu. Głównym sposobem rozwiązywania problemu było dofinansowywanie kredytów i ulgi dla deweloperów, czyli znowu sprywatyzowanie problemu. Właściwie jedynym programem mieszkaniowym, który się w miarę udawał i nie miał skali lokalnego eksperymentu, były Towarzystwa Budownictwa Społecznego, czyli TBS-y, program de facto samorządowy, bo realizowany przez władze lokalne. Choć trzeba przyznać, że w tym czasie wiele gmin zaniedbało lokale komunalne. Jeśli chodzi o wielkie obietnice mieszkaniowe kolejnych rządów, to wiemy doskonale, że nic z nich nie wyszło. Mieszkańcy dostrzegają to wyzwanie i moim zdaniem ono mogłoby stać się kołem zamachowym nowej polityki samorządów. Być może nawet na całą następną dekadę.

Wszystko rozbija się jednak o pieniądze.

Oczywiście, samorządy powinny zastanowić się nad efektywnym wykorzystaniem zasobów, których w związku z polityką stawiającego na centralizację rządu mają coraz mniej. Mają niestety też coraz mniejszą swobodę w ich dysponowaniu.

Dlatego nie tak łatwo będzie samorządom znaleźć nowe paliwo.

Ich sytuacja jest na pewno dużo bardziej skomplikowana, niż się wydawało, kiedy zaczynaliśmy prowadzić badania. Myślałem, że powoli wychodzimy z głębokiego kryzysu, jakim była pandemia, i że to już ten moment, gdy za zakrętem widać światło i można zastanowić się nad nowymi celami. W międzyczasie jednak diametralnie zmieniła się sytuacja bezpieczeństwa, do tego doszło poważne obciążenie kryzysem uchodźczym. Ale musimy pamiętać, że każdy kryzys daje też szanse, np. przeorientowania się i obrania nowej strategii.

Wojna u granic to jednak słaby czas na decentralizację.

Takie jest pierwsze skojarzenie. Ludzie zaczynają powtarzać, jak to potrzebne jest nam silne państwo, a bardzo łatwo jest utożsamić je z państwem scentralizowanym. Natomiast rzeczywistość jest taka, że skuteczniej z poważnymi wyzwaniami radzi sobie państwo zdecentralizowane, bardziej o sieciowej niż hierarchicznej strukturze. Jednym z pojawiających się wyjaśnień odporności Ukrainy na rosyjski atak jest przecież fundamentalna reforma samorządowa przeprowadzona tam w latach 2014–2019. Ukraińcy m. in. wzmocnili instytucje lokalne, połączyli gminy w większe jednostki administracyjne, wyposażyli je w więcej uprawnień. I taka decentralizacja wzmocniła aparat państwa. Powinniśmy z tego wyciągnąć wnioski.

Opozycja patrzy w sondaże i widzi, że wyborcom samorząd się dobrze kojarzy, więc próbuje wykorzystać go politycznie. Uda jej się zbudować poparcie polityczne na opowieści o samorządzie?

Problem w tym, że opozycja, a na pewno wielu samorządowców z bardzo długim stażem, ciągle tkwi w przekonaniu, że najbardziej chwytliwą opowieścią o polskim samorządzie jest przedstawienie go jako wielkiego sukcesu transformacji, robienie mu laurki osadzonej w legendzie Solidarności, wpisującej się jakoś w porozumienia Okrągłego Stołu. Już pomińmy nawet, że samorząd był wtedy akurat kością niezgody, ale z naszych badań wynika, że ta legenda słabo rezonuje w społeczeństwie. Ludzie w swoich społecznościach widzą raczej ciągłość władz lokalnych, które po prostu w 1990 r. zaczęły być samorządem. Zauważyli może jakąś zmianę, ale nie czują tej legendy, w którą wierzą elity. Ona nie jest dla nich pociągająca. Brakuje im być może lokalnych legend, bo my, szukając takiej ogólnokrajowej legendy samorządu, paradoksalnie scentralizowanej, nie opowiadamy o nich i o ich historii. A oni pamiętają konkretnych ludzi, lokalnych pionierów, społeczników, którzy na początku lat 90. tworzyli ich samorządy. I prędzej o nich posłuchają, o sukcesie swoich społeczności, a nie sukcesie abstrakcyjnej transformacji.

Czytaj więcej

Jak Rosja przepisuje podręczniki do historii

W ogóle jest jakiś problem z tą opowieścią o samorządzie. Gdy widzę w prasie tekst kogoś z samorządu, przerzucam od razu na następną stronę, bo to zazwyczaj jakieś urzędnicze nudziarstwo.

Wiemy doskonale, że coś złego się stało z lokalną prasą: albo podupada, albo w ogóle już jej nie ma. Media lokalne straciły zdolność ciekawego opisywania rzeczywistości. Nie oszukujmy się, nie zrobi tego starszy specjalista z działu promocji gminy, który wśród licznych zadań będzie obarczony też obowiązkiem wydawania lokalnej gazetki, mającej wyłącznie w pozytywnym świetle informować o działaniach wójta. A skoro to jest w tak nudny sposób opisywane, to trudno, by ludzie nie mieli przeświadczenia, że w ogóle nudne jest wszystko, co się dzieje w lokalnej polityce. Być może też sami samorządowcy nie potrafią dobrze opowiedzieć, o co im chodzi, o czym jest ta ich lokalna polityka. Osiedli w bezpiecznej roli project managerów i zajmują się wyłącznie realizowaniem projektów inwestycyjnych. I potem, gdy przychodzi kampania wyborcza, po prostu powtarzają raz jeszcze, co i za ile zbudowali oraz co jeszcze zamierzają zbudować. I to rzeczywiście robi się nudne, bo wszyscy już się nasłuchaliśmy o kolejnych chodnikach, drogach i mostach. Dobrze, jeśli to odpowiada na lokalne potrzeby, ale na pewno już nie porywa. Wyzwanie, jakie stoi dziś przed polskimi samorządowcami, polega więc na tym, by opowiedzieć teraz o wizji swoich lokalnych społeczności, zbudować nową narrację, lepiej trafić do dzisiejszych potrzeb wyborców.

A ciebie ta nudna narracja o inwestycjach jeszcze nie zraziła? Nie ciekawiej jednak pisało ci się kulinarnego bloga, niż bada samorząd?

Ale wtedy już też się zajmowałem samorządem (śmiech).

Ale gdy za tworzonego wraz z żoną bloga Crust & Dust dostaliście nagrodę Kulinarny Blog Roku 2012 i byłeś już znanym blogerem zapraszanym do telewizji, to miałeś dobrą okazję, by postawić jednak na placki ziemniaczane z ricottą i anchois, a nie na kolejne badania nudnego samorządu.

Może i tak (śmiech). Smaczne jedzenie czasem jest nawet bardziej wynagradzające, ale samorząd, który obserwuję, jest co najmniej tak ciekawy, jak dobra kuchnia. Badającym politykę łatwiej jest dostrzec pewne procesy, kiedy dzieją się w mniejszej skali. Polityka lokalna, zwłaszcza w mniejszych gminach, nie ma tylu parawanów, zasłon, tylu pośredników, a jednocześnie mierzy się z prawdziwymi problemami, więc dla badacza jest naprawdę fascynująca. Może jesteśmy już trochę do tego przyzwyczajeni, że mamy władze różnych szczebli, ale to jednak niesamowite, że one wcale nie muszą być częścią tej wielkiej opowieści o prawicy i lewicy, o państwach narodowych. Niektóre z tych społeczności, które się dziś znowu samorządzą, mają przecież bardzo długą historię wybieranych lokalnych władz.

Czytaj więcej

Ukraina w ogniu. Wspólnie zwyciężymy?

Ale nie chciałeś nigdy badać polityki krajowej?

Trochę badam, ale nie mam poczucia, że jest ciekawsza. Może właśnie to ona jest bardziej przewidywalna? Bardzo poruszyły mnie wyniki sondażu, który zrobiliśmy kiedyś wraz z CBOS. Zapytaliśmy respondentów, losową próbę dorosłych Polaków, czy zgodziliby się kandydować na radnego, gdyby ktoś ich do tego zachęcił. I 16 proc. Polaków powiedziało, że tak, że byliby na to gotowi. To może nie brzmi spektakularnie, ale jak przeliczyć te 16 proc. na dorosłą populację, to wychodzi ponad 4 mln ludzi. A przecież tak często narzekamy na bierność obywatelską, na przykład na to, że Polacy nie chcą głosować. A tu mówimy nie o głosowaniu, ale o kandydowaniu, wzięciu na siebie odpowiedzialności za podejmowanie decyzji. W kraju, w którym wszyscy mówią, że polityka to brud, bagno i wszystko, co złe, tyle osób jednak jest gotowych wejść do niej na poziomie lokalnym. I to do mnie przemawia – ten samorząd jednak musi mieć coś w sobie.

Dr hab. Adam Gendźwiłł (ur. 1985) jest politologiem, socjologiem i geografem; zajmuje się badaniami zachowań wyborczych i samorządów terytorialnych; adiunkt w Katedrze Rozwoju i Polityki Lokalnej Uniwersytetu Warszawskiego, ekspert Fundacji Batorego

Plus Minus: Jak samorządy poradziły sobie z kryzysem uchodźczym?

Sytuacja jest dynamiczna i ciągle dochodzą nowe wyzwania, ale jak zawsze w sytuacjach kryzysowych polskie samorządy zareagowały szybko i elastycznie. Są na pierwszej linii w sytuacjach kryzysowych, i znów potwierdziły swoją skuteczność, choć wyzwanie było naprawdę ogromne. Na początku największe obciążenia dotknęły oczywiście samorządów przygranicznych i wielkich miast, do których zaczęli przemieszczać się uchodźcy. Z czasem widać było, że coraz mocniej ruszały do pomocy inne samorządy, np. gminy turystyczne, w których poza sezonem były duże możliwości zakwaterowania uchodźców. Władza lokalna jest rozproszona, ale właśnie dzięki temu znajdują się ludzie, którzy zaczynają koordynować działania w terenie i są w stanie uruchomić potrzebne zasoby. Wystarczy przypomnieć tzw. powódź tysiąclecia z 1997 r. czy inne klęski żywiołowe, gdy widać było, jak świetnie sprawdzają się w Polsce władze lokalne.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi