Chińskie marzenie. Jak Pekin zbudował mocarstwo
Wyczerpuj wroga, a sam gromadź siły – ten jeden z klasycznych chińskich forteli doprowadził Chiny do obecnej potęgi. Ze światowej taśmy produkcyjnej Chiny przeobraziły się w społeczeństwo umiarkowanego dobrobytu i odrzuciły globalny dyktat Waszyngtonu. I mają apetyt na więcej.
Dwóch głównych wrogów
Orbán kwitł. Już od 2012 r. wprowadził nową strategię „otwarcia na Wschód", w ramach której postawił na osobiste relacje m.in. z Władimirem Putinem i Xi Jinpingiem. Z tym pierwszym, niejako przecząc samemu sobie z 1989 r. i lat następnych, zaczął się regularnie spotykać, w Budapeszcie i na Kremlu, podpisywać umowy handlowe – wygodne, bo nietransparentne, w przeciwieństwie do żmudnych procedur unijnych. Z Rosji miał zagwarantowane dostawy gazu i ropy, podobnie jak modernizację starej sowieckiej elektrowni atomowej w Paks. Dopiero po pewnym czasie okazało się, że sprawa jest znacznie poważniejsza, bo Orbán zaczął u siebie – i to w ramach UE, co pogłębiało stałe z nią spory – budować putinowską z ducha „suwerenną demokrację".
Wzięło się to stąd, że już ponad dekadę temu uznał, że przyszłość jest na Wschodzie, a nie na jego zdaniem rozsypującym się i dekadenckim Zachodzie. O tym ostatnim mówił raz jeszcze przed seklerską młodzieżą w Tusnádfürdő w 2018 r.: „Przywódcy Europy są nieudolni... dni Komisji Europejskiej są policzone... Jeszcze 30 lat temu myśleliśmy, że naszą przyszłością jest Europa. Dziś zaś uważamy, że to my jesteśmy przyszłością Europy". Od tej pory postawił na nowy system, oparty na tradycji i trzech podstawowych pojęciach: Bóg, Ojczyzna, Rodzina. Zamiast demokracji nieliberalnej pojawiła się wspólnota oparta na wartościach chrześcijańskich, zwana nawet vezérdemokrácia – demokracją wodzowską. Ma być jeden wódz, jedna partia, jeden naród.
W ten sposób, jak Putin, zbudował scentralizowany system oparty na formule „państwo to ja", bez niezależnych instytucji i stale fabrykujący wroga – kolejno: skorumpowanych socjalistów, korporacje międzynarodowe, uchodźców, liberałów z Sorosem (i jego uniwersytetem) na czele, wreszcie UE jako wcielenie lewackiej, zsekularyzowanej dekadencji i chylącej się ku upadkowi, rozlazłej i leniwej, a pogrążonej w dobrobycie cywilizacji. Dla których przeciwwagą może być jedynie charyzmatyczny lider – jak Putin, Trump, Erdogan czy wreszcie on sam.
To ideowe i programowe zbliżenie z Kremlem zaszło tak daleko, że wcale nie dziwi fakt, iż nowa prezydent, bliska premierowi i mocno konserwatywna w poglądach Katalin Novák, pierwszą depeszę gratulacyjną otrzymała od Władimira Putina (a drugą od Aleksandra Łukaszenki).
System Orbána ma dwóch podstawowych wrogów. Po pierwsze, liberałów, włącznie z George'em Sorosem, którego w rządowych mediach wykreowano na diabła wcielonego, a zarazem osobę sprowadzającą tu uchodźców, czyli drugie zło, przed którymi – jak pamiętamy – w 2015 r. Orbán postawił zasieki i mur. To te dwa hasła – Soros i uchodźcy (w domyśle: muzułmanie) – pozwoliły mu raz jeszcze wygrać w 2018 r. i sięgnąć po trzecią kadencję, a potem wyprzedzić premiera okresu c.k. monarchii Kálmána Tiszę i stać się najdłużej sprawującym urząd węgierskimszefem rządu w historii.
Węgierskie marzenie
Wiele wskazywało na to, że sytuacja może się powtórzyć i teraz. Ale Putin wszczął wojnę i postawił Orbána w trudnej sytuacji. Załamała ona strategię węgierskiego przywódcy, w ramach której grał on na światowych salonach, licytując mocno ponad stan i potencjał swego małego państwa. A przy tym montował w swej nowej siedzibie, odnowionym dawnym klasztorze karmelitów na Wzgórzu Zamkowym w Budzie, prawdziwy sojusz sił eurosceptycznych. Zapraszał Francuzów Marine Le Pen i Érica Zemmoura, Włocha Mattea Salviniego czy polskiego premiera Mateusza Morawieckiego. Ten „sojusz karmelicki" raz zebrał się w Warszawie, a tuż przed wojną w Madrycie. Nabrał rozgłosu, bo okazało się, że jest nie tylko eurosceptyczny, ale także proputinowski. Przykładowo udowodniono, że węgierski bank MKB, a jakże pod kontrolą Lőrincza Mészárosa, udzielił poważnego kredytu i wsparcia Marine Le Pen przed nadchodzącą kampanię (w kwietniu są także wybory we Francji).
Nie wiadomo, czy zgodnie z planem pod koniec marca stawi się w Budapeszcie także Donald Trump. Sytuacja jest dynamiczna, a pozostawanie na pozycjach „przyjaciela Putina" jest co najmniej niezręczne. Węgrzy coraz bardziej zdają sobie sprawę z tego, że powtarzając tezy premiera, zgodnie z którymi „instytucje europejskie nie wyprowadzą nas z obecnych kryzysów", podobnie jak „NATO nie zapewni nam obrony", postawili się na pozycjach przegranych. Jak tylekroć w historii Węgry znów zostały osamotnione, o czym głośno mówi zjednoczona wreszcie po latach opozycja.
Nie wiadomo więc, czy 3 kwietnia Viktor Orbán ponownie wygra wybory, bo teraz obowiązuje niemal wszędzie logika wojenna, a ta zmienia się z dnia na dzień. Nie wiadomo też, czy po tylu niebywałych sukcesach i spełnionych marzeniach – od kolejki i stadionu w Felcsút po klasztor karmelitów – spełni swój skryty, ale chyba najważniejszy sen i marzenie – odbudowę Wielkich Węgier, tych z czasów c.k. monarchii i sprzed Trianon. Że taki jest cel, mamy całkiem sporo dowodów. Chociażby mapa tamtych Węgier wisząca w karmelickim gabinecie Orbána czy też oddany w stulecie podpisania Trianon pomnik-mauzoleum naprzeciw frontonu gmachu parlamentu (gdzie powiewają flagi węgierska i Seklerów, a nie unijna), na którym wypisano wszystkie węgierskie nazwy miejscowości ziem Korony św. Stefana, tych sprzed 1920 r. Jeśli to nie jest rewizjonizm, to co nim jest?
Paul Lendvai ocenia: „Od upadku monarchii austro-węgierskiej w 1918 r. w historii Węgier próżno szukać postaci, która zdobyłaby tak ogromną władzę w tak krótkim czasie – i wykazałaby się przy tym tak ogromną skutecznością". A przy tym dochodzi do wniosku: „Im dłużej taki »wódz« utrzymuje się przy władzy, tym trudniej doprowadzić do zmiany rządu metodami demokratycznymi". Ta formuła zostanie sprawdzona w wyborach 3 kwietnia.
Stawka jest ogromna. Były węgierski ambasador przy NATO i w USA, od 2012 r. pracujący w Waszyngtonie András Simonyi przypomina i przestrzega, że węgierscy władcy „często stawali po niewłaściwej stronie historii". Ostatni taki przypadek to admirał Horthy, który postawił na Mussoliniego i Hitlera. Jego – i nie tylko – zdaniem Orbán też popełnił ten błąd, tak mocno stawiając na Putina. Czy będzie w stanie go naprawić? Raz jeszcze wyjdzie z ostrego zakrętu, czy też jego bajeczna kariera, a wraz z nią nieliberalny system oparty na tradycyjnych, chrześcijańskich i narodowych wartościach, się załamie? Czekamy na ten węgierski wybór.
Prof. Bogdan Góralczyk
Sinolog, dyplomata, ekspert od stosunków międzynarodowych, ze szczególnym uwzględnieniem Chin i Węgier. Był ambasadorem w Tajlandii, na Filipinach i w Myanmarze, dyrektorem Centrum Europejskiego Uniwersytetu Warszawskiego