Orbán. Koniec bajki?

Węgierski premier popełnił błąd, stawiając na Putina. O tym, czy dostanie szansę na jego naprawienie, przekonamy się być może już 3 kwietnia.

Aktualizacja: 20.03.2022 15:34 Publikacja: 18.03.2022 17:00

Orbán. Koniec bajki?

Foto: AFP

Ten życiorys nie jest jeszcze zamknięty, ale już składa się na opowieść jak z baśni. Chłopak z zapyziałej węgierskiej prowincji podbija cały kraj. Do tego stopnia, że wywodzący się

z Węgier, a od dziesięcioleci zamieszkały w Austrii Paul Lendvai w biografii dostępnej i w Polsce nadaje po węgiersku znamienny tytuł: „Drugie zajęcie Ojczyzny". Takie, jakiego dokonał kiedyś, u zarania węgierskich dziejów, król św. Stefan. W terminologii fachowej nazywa się to state capture – przejęcie państwa, jego instytucji i majątku.

Jak to w takich przypadkach bywa, pomogła historia. 30 marca 1988 r., gdy poprzedni system chylił się już ku upadkowi (miesiąc później władze wymusiły odejście Jánosa Kádára), 37 młodych ludzi, głównie z kolegium imienia wybitnego intelektualisty Istvána Bibó, założyło nową partię. Nadało jej nazwę Związku Młodych Demokratów – Fidesz –i wprowadziło do statutu zapis, zgodnie z którym w jej szeregi mogli wstąpić tylko ludzie w wieku do 35 lat.

Czytaj więcej

Nixon w Pekinie. Wizyta, która zmieniła świat

Kumple z akademika

To grono z jednej uczelni, a nawet jednego akademika na ulicy Ménesi w Budapeszcie wchodzi na scenę z przytupem. Raz jest nieco spałowane, co to tylko podnosi jego rangę i prestiż antykomunistycznego ruchu, o wyraźnie liberalnym obliczu. Wśród tych, którzy partię zakładają, znajdują się m.in. László Kövér, dziś szef parlamentu, János Áder, do marca 2022 r. prezydent, i József Szájer, przez lata szef frakcji Fideszu w parlamencie, a potem wpływowy europarlamentarzysta i „ucho" premiera w Brukseli. Ten sam, który niedawno po gejowskiej imprezie i schodząc po rynnie z plecakiem z narkotykami, został schwytany przez tamtejszą policję i po głośnym skandalu musiał odejść z politycznej sceny.

Wśród ojców-założycieli Fideszu jest też (ur. 31 maja 1963 r.) Viktor Orbán. Urodzony w małym Alcsútdoboz, a wychowany w niewielkim, dwuizbowym domu w pobliskim Felcsút, jako krnąbrny chłopak, którego ojciec bił, od razu wykazywał skłonności przywódcze.

W pełni je pokazał w akademiku. Tam do bliskiego sobie kręgu zaliczył też nieco starszego (ur. 1960 r.) kolegę z wojska Lajosa Simicskę. W tym wąskim gronie był jeszcze kolega z akademickiego pokoju, inteligencki z pochodzenia i poglądów Gábor Fodor. To oni wszyscy razem mieli wkrótce zatrząść węgierską sceną, a nawet wpłynąć na bieg dziejów.

Mający zadatki na przywódcę stada Orbán jako nadzieja młodych demokratów i liberałów jesienią 1988 r. wyjechał na studia do Oxfordu na stypendium ufundowane przez wywodzącego się z Węgier i już tam wtedy obecnego oraz mającego rozeznanie na lokalnej scenie George'a Sorosa. Kiedy jednak stypendysta zorientował się, co się dzieje w kraju, po pół roku wrócił i szybko pokazał swój potencjał. Wspólnie z Kövérem i kolegami przygotował wystąpienie na placu Bohaterów w Budapeszcie, gdzie zorganizowano uroczystość symbolicznego pochówku bohatera rewolucji 1956 r. Imre Nagya. Młodzieniec, 26-letni, nieogolony i ze zmierzwioną fryzurą, wyglądający bardziej na ludowego trybuna, zatrząsł wtedy całym społeczeństwem, wypowiadając publicznie słowa stanowiące dotychczas tabu: „Ruscy do domu!".

Tak, z przytupem 16 czerwca 1989 r. Viktor Orbán wkroczył na węgierską, a nawet międzynarodową scenę. W lecie tego burzliwego roku w imieniu Fideszu zasiadł przy tamtejszym Okrągłym Stole, a potem w wyborach wiosną 1990 r. wprowadził swoją partię do pierwszego demokratycznego parlamentu. Z tych pozycji z namaszczeniem od Ottona Lambsdorfa (za co ten potem długo się kajał) został nawet wiceprzewodniczącym Międzynarodówki Liberalnej. Jako parlamentarzysta w kraju szybko i na długo zajął natomiast funkcję przewodniczącego Komisji Integracji Europejskiej, ściśle współpracując z rasowym prawnikiem Józsefem Szájerem.

Winobranie

Pierwsze zmiany, o tektonicznym znaczeniu, nastąpiły na V zjeździe Fideszu w Debreczynie jesienią 1993 r. (obserwowałem je osobiście jako polski dyplomata), kiedy to Orbán wygrał z Fodorem w wyborach na przywódcę partii. Doszło wtedy do programowego pęknięcia, a potem trwałego rozłamu. Chodziło o to, że Fodor chciał współpracować ze Związkiem Wolnych Demokratów (SZDSZ), skupiającym głównie stołecznych, dojrzałych liberałów. Orbán traktowany był przez nich z góry jako niedoświadczony i nieopierzony chłopak ze wsi, z czym absolutnie się nie godził. Wtedy też, ze zrozumiałych powodów, zdjęto ograniczającą klauzulę wiekową 35 lat, a nazwę partii, przy zachowaniu skrótu Fidesz, zmieniono ze Związku Młodych Demokratów na Obywatelską (Polgári).

Szybko okazało się, że ten zwrot jest znacznie głębszy – i to w podwójnym znaczeniu. 12 grudnia tegoż 1993 r. umiera pierwszy demokratyczny premier, konserwatywny w poglądach i zachowaniach József Antall. Na łożu śmierci w szpitalu przyjmuje kilka osób, w tym Orbána. Ponoć mówi mu, by wszedł na jego miejsce – także w sensie programowym. Nie do końca jest to udowodnione, lecz tak głosi legenda, potem stale podsycana. Jedno jest pewne: Orbán doszedł do przekonania, że po stronie liberalno-lewicowej (która po kolejnych wyborach wiosną 1994 r. założy koalicję mimo odmiennych rodowodów) nie ma czego szukać, natomiast po prawej stronie politycznej sceny pojawia się wyrwa i luka, którą warto zapełnić.

Dokonuje wtedy jednak nie tylko zwrotu programowego, na prawo, ale też z pomocą „geniusza", jak go sam nazywa, Lajosa Simicski przejmuje na siedzibę Fideszu, w nie do końca jasnych okolicznościach, za to za niewielkie pieniądze, jeden z cennych pałaców w pobliżu placu Bohaterów. Rozpoczyna się budowa imperium finansowego tej partii, za czym stoi Simicska, opierająca się prostym, ale niezmiernie skutecznym mechanizmie: kupujemy tanio obiekt, ziemię czy nieruchomość, a później, korzystając z politycznych koneksji, pompujemy w nią państwowe pieniądze po to, by następnie, często już prywatnie, albo dla partii, z wielkim zyskiem nabytek sprzedać.

Chcąc, by ten mechanizm był bardziej skuteczny, trzeba jednak spełnić jeden niebłahy warunek – zdobyć władzę. Albowiem wtedy, co zrozumiałe, ma się wpływ na publiczne zamówienia i przetargi. Tak się staje w kolejnych wyborach w 1998 r., kiedy ciągle jeszcze młody Viktor Orbán i jego Fidesz wygrywają wybory, a Simicska staje się wszechpotężnym, choć raczej zakulisowym, skarbnikiem i księgowym partii.

To wtedy staje się jasne, że Orbán podobnie jak władzę kocha majątek i pieniądze. Dzięki politycznym koneksjom zdobywa najpierw mieszkanie w Budapeszcie, potem – mieszkanie wynajmując – zamienia je w wystawną posiadłość na budańskich wzgórzach, podczas gdy jego żona, też z akademika kolegium Bibó, przejmuje winnice w okolicach Tokaju oraz hektary ziemi w Felcsút. Sprawa staje się głośna po serii artykułów na ten temat w tygodniku „Élet és irodalom" (Życie i literatura). Cykl o tytule „Chłopcy z winnicy" wywołuje konsternację i prowadzi do powołania specjalnej komisji śledczej w parlamencie. Tej jednak nie udaje się wykreślić Orbána z polityki. Podobnie jak nie robi mu wielkiej krzywdy pisarstwo dziennikarki śledczej, dziś już nieżyjącej, Krisztiny Ferenczi, która w końcówce życia zajęła się sprawą majątku rodziny Orbánów. Poświęciła temu zagadnieniu dwie książki, w tym – potem głośny – tom „Szüret", czyli „Winobranie".

To Ferenczi jak na dłoni wykazała skuteczność mechanizmu uruchomionego przez Simicskę. To ona pierwsza udowodniła, że Orbán w Felcsút nie tylko odbudował rodzinny dom, ale też pobudował dosłownie na jego progu, po drugiej stronie ulicy, kryty stadion piłkarski ze zraszaną murawą i lożą dla oficjeli, a obok Akademię Piłkarską, a jakże imienia Ferenca Puskása (potem w tej liczącej ok. 1800 mieszkańców miejscowości zbudowano też halę sportową, a nawet – z pieniędzy unijnych – odrestaurowano dawną kolejkę wąskotorową, którą w dzieciństwie oglądał z okien mały Viktor).

Czytaj więcej

Pekin 2022. Igrzyska zimowe czy zimnowojenne?

Centralna siła polityczna

Pierwsze premierostwo w latach 1998–2002 dowodziło, że Viktor Orbán politycznie coraz bardziej zmierza na prawo. Jednakże pełnej wolty wówczas nie dokonał, bo długo był skazany na współpracę z populistycznym i barwnym demagogiem, szefem Partii Drobnych Posiadaczy Józsefem Torgyánem, którego ostatecznie przed końcem kadencji się pozbył. A ponadto, co ważniejsze, utrzymywał prozachodni konsensus i dążył tak do NATO (członkowstwo wraz z Polską w 1999 r.), jak też Unii Europejskiej, o której sporo wiedział ze swej poprzedniej parlamentarnej funkcji.

Jednakże kolejnych wyborów w 2002 r. nie wygrał. Nie tyle przeszkodziły mu kwestie majątkowe, już wtedy publicznie częściowo znane i podejrzane, ile konsolidacja opozycji. Socjaliści wystawili na premiera formalnie bezpartyjnego Pétera Medgyessy'ego, kiedyś w końcówce rządów Kádára, a potem w gabinecie Gyuli Horna (1994–1998) ministra finansów.

W kampanii obiecywał on prawdziwe eldorado, w tym m.in. wysokie świadczenia socjalne oraz 13., a nawet 14. emeryturę.

I wygrał.

Zakochany we władzy i szybko się uwłaszczający Orbán z porażką się nie pogodził. Przeżył głęboką traumę. Na pół roku zniknął. Jeździł po świecie. Wreszcie, jesienią 2002 r., wsparł budowę ruchu, potem partii Jobbik, która dość szybko wyszła z polityką na ulice (dzisiaj Fidesz raczej się do tego nie przyznaje). Jednakże najbardziej do powrotu skłonili go polityczni rywale. A to dlatego, że premier Medgyessy nie tylko obiecywał w kampanii złote góry, ale po wyborach zaczął spełniać obietnice. No i szybko zrujnował budżet.

Kiedy silniejsi w koalicji socjaliści zorientowali się, że źle się dzieje, szybko, we wrześniu 2004 r., zmienili premiera na dobrze osadzonego w partii i majętnego Ferenca Gyurcsánya. Ten okazał się skuteczniejszy, a przy tym nie mniej krnąbrny i wymowny niż wyrazisty szef opozycji Orbán, z którym zdecydowanie wygrał dwie telewizyjne debaty, a potem wybory w 2006 r. Tyle że tuż po nich zdobył się na szczerość i na wewnętrznym partyjnym konwentyklu nad Balatonem w brutalnych słowach przyznał: „Kłamaliśmy rankiem, w dzień i nocą...".

Ktoś to zarejestrował i wkrótce nagranie było w rękach Orbána. Ten wiedział, jaka jest moc tych słów. Starannie przygotowywał opinię publiczną i we wrześniu uderzył cyklem artykułów, a w październiku, gdy na Węgry przybyły ekipy telewizyjne z całego świata na 50. rocznicę rewolucji 1956 r., wyprowadził swoich zwolenników na ulice i dosłownie je podpalił. Gyurcsány od tej chwili był już politykiem przegranym. Walczył jeszcze, ale znalazł się w głębokiej defensywie.

Przed wyborami wiosną 2010 r. Viktor Orbán dosłownie nic nie musiał robić. Kraj był zrujnowany gospodarczo, bo na kryzys wewnętrzny nałożył się kryzys na światowych rynkach z 2008 r. Po burzliwej jesieni 2006 r. był też zdestabilizowany politycznie i mocno nadwyrężony moralnie i psychicznie. Owszem, wiedziano już, że Orbán kocha majątek, ale – co stale opisywały media Fideszu – socjaliści też byli do cna przeżarci korupcją, a na dodatek tak nieudolnie rządzili.

Przed przejęciem tym razem już niepodzielnej władzy opartej na kwalifikowanej, konstytucyjnej większości Orbán wygłosił przemówienie do swoich zwolenników na dorocznym partyjnym pikniku w nadbalatońskiej miejscowości Kötcse. Stwierdził tam, że Węgrom po wyborach potrzebna jest „centralna siła polityczna", czym nawiązywał do systemu długoletniego premiera w epoce admirała Miklósa Horthy'ego (1919–1944) Istvána Bethlena, kiedy to w ramach quasi-parlamentarnego systemu istniała jedna rządząca partia, otoczona wianuszkiem mało znaczących ugrupowań. Taką samą miał być Fidesz po wyborach – i taką też się stał.

Jedynowładztwo

Gdy dodamy do tego formułę ukutą przez najpierw liberała, potem posła Fideszu, a wreszcie jednego z najprzenikliwszych analityków węgierskiej sceny Pétera Tölgyessy'ego, zgodnie z którą „Fidesz to taka partia, gdzie jeden mówi, a reszta stoi i klaszcze", to wyłaniają się nam kontury nowego systemu, który pojawił się na Węgrzech po 2010 r. Rządy stały się jednoosobowe, bo powyższą formułę podniesiono do rangi polityki państwowej.

Dowodem tego była nowa konstytucja, która weszła w życie 1 stycznia 2012 r. Napisał ją na laptopie József Szájer, czym potem się chwalił. Przyjęto ją w ekspresowym tempie i przy nieobecnej w sali obrad opozycji w Wielkanoc (przecież święto zmartwychwstania) 2011 r., a istotna zmiana polegała m.in. na tym, że zmieniono nazwę Republika Węgierska na Węgry. Albowiem, to rozumiało się samo przez się, Węgry są wszędzie tam, gdzie mieszkają Węgrzy, a nie jak jest narysowane na mapach. Natomiast Viktor Orbán, co oczywiste, jest premierem wszystkich Węgrów, także tych rozsianych po licznej diasporze.

To dlatego Fidesz, gdy doszedł do niepodzielnej władzy, dosłownie na pierwszym posiedzeniu nowego parlamentu zamienił datę 4 czerwca, rocznicę traktatu w Trianon z 1920 r., gdy Węgry poćwiartowano, w święto narodowe i Dzień Jedności Węgierskiej, a zarazem nadał Węgrom za granicą bierne i czynne prawa wyborcze. Opłaciło się, to była znakomita kalkulacja, bo np. Seklerzy, niemal milionowa mniejszość węgierskich górali na terenie Rumunii, od tamtej pory zawsze w ponad 90 proc. głosują na Fidesz i jego lidera.

Właśnie z Seklerami związany jest inny polityczny akt w karierze Orbána. Praktycznie od zmiany systemu w 1990 r. latem jeździ do Siedmiogrodu i tam spotyka się z młodzieżą w miejscowości Băile Tuşnad (Tüsnádfürdő). To tam właśnie w lipcu 2014 r., tym razem już przy wielkim nagłośnieniu w światowych mediach, ogłosił, że to, co buduje u siebie w kraju, to nic innego jak „demokracja nieliberalna". Innymi słowy, przyznał osobiście, że rozmontował u siebie demokrację liberalną, opartą na systemie równowag i kontroli władz (checks and balances), skodyfikowaną w UE w ramach tzw. kryteriów kopenhaskich. W zamian wprowadzał konsekwentnie coraz większą centralizację i dominację egzekutywy, podporządkowując jej najpierw media, potem sądownictwo, a potem praktycznie wszystkie instytucje, włącznie z samorządami i szkolnictwem. Równolegle monopolizował i centralizował także majątek, budując oligarchię, począwszy od własnej rodziny.

Tym razem na porządku dziennym stanęły nie tyle winnice czy działki, lecz prawdziwe imperia biznesowe i wielkie majątki, w tym w wydaniu jedynego zięcia (Orbán ma pięcioro dzieci, cztery córki i syna) Istvána Tiborcza, który mając dziś 35 lat, należy do najbogatszych Węgrów (jego żona, Ráhel, było już bohaterką skandali związanych z jej zachowaniem i majątkiem). Prawdziwym symbolem tego procesu czy wręcz procederu jest Lőrincz Mészáros, były inkasent gazowy w Felcsút, potem jego sołtys, a dzisiaj najbogatszy lub jeden z najbogatszych Węgrów.

Gdy dopadli go kiedyś dziennikarze, co rzadko się zdarza, i zapytali, jaka jest przyczyna jego niebywałych biznesowych sukcesów, odpowiedział: „Palec Boży – łut szczęścia, no i własny talent". Dopiero przypierany do muru dodał: „No tak, znajomość z premierem też nie jest i nie była bez znaczenia". Tak funkcjonuje system „zorganizowanego nadziemia" (zamiast podziemia), jak go obrazowo nazwał liberalny krytyk, kiedyś minister oświaty w poprzednich rządach, Bálint Magyar w książce znanej i w Polsce, a zatytułowanej w oryginale „Magyar polip" (Węgierska ośmiornica) i ze znamiennym podtytułem „pokomunistyczne państwo mafijne".

Tyle że nie ma już w nim Lajosa Simicski. 5 lutego 2015 r., w do dziś nie do końca jasnych okolicznościach, panowie zerwali ze sobą w brutalny sposób. Prawdopodobnie z tego powodu, że Orbán postawił na Rosjan i współpracę z nimi. Dla Simicski było tego za dużo, czemu dawał wyraz. A kiedy uderzono w jego budowane od lat imperium medialne, publicznie wybuchł, ordynarnie wyzywając Orbána. Potem zaczął wspierać w mediach, które mu jeszcze pozostały, Jobbik jako polityczną alternatywę dla Fideszu. Gdy w 2018 r. przegrał ponownie, oddał swoje imperium medialne i znaczną część biznesów (zamówienia publiczne przejął od niego m.in. ojciec premiera, Győző, ciągle jeszcze aktywny w produkcji asfaltu i bitumenu, a więc obecny na wielkich inwestycjach czy przy budowie autostrad) i całkowicie wycofał się z życia publicznego. Od tamtej pory milczy.

Czytaj więcej

Chińskie marzenie. Jak Pekin zbudował mocarstwo

Dwóch głównych wrogów

Orbán kwitł. Już od 2012 r. wprowadził nową strategię „otwarcia na Wschód", w ramach której postawił na osobiste relacje m.in. z Władimirem Putinem i Xi Jinpingiem. Z tym pierwszym, niejako przecząc samemu sobie z 1989 r. i lat następnych, zaczął się regularnie spotykać, w Budapeszcie i na Kremlu, podpisywać umowy handlowe – wygodne, bo nietransparentne, w przeciwieństwie do żmudnych procedur unijnych. Z Rosji miał zagwarantowane dostawy gazu i ropy, podobnie jak modernizację starej sowieckiej elektrowni atomowej w Paks. Dopiero po pewnym czasie okazało się, że sprawa jest znacznie poważniejsza, bo Orbán zaczął u siebie – i to w ramach UE, co pogłębiało stałe z nią spory – budować putinowską z ducha „suwerenną demokrację".

Wzięło się to stąd, że już ponad dekadę temu uznał, że przyszłość jest na Wschodzie, a nie na jego zdaniem rozsypującym się i dekadenckim Zachodzie. O tym ostatnim mówił raz jeszcze przed seklerską młodzieżą w Tusnádfürdő w 2018 r.: „Przywódcy Europy są nieudolni... dni Komisji Europejskiej są policzone... Jeszcze 30 lat temu myśleliśmy, że naszą przyszłością jest Europa. Dziś zaś uważamy, że to my jesteśmy przyszłością Europy". Od tej pory postawił na nowy system, oparty na tradycji i trzech podstawowych pojęciach: Bóg, Ojczyzna, Rodzina. Zamiast demokracji nieliberalnej pojawiła się wspólnota oparta na wartościach chrześcijańskich, zwana nawet vezérdemokrácia – demokracją wodzowską. Ma być jeden wódz, jedna partia, jeden naród.

W ten sposób, jak Putin, zbudował scentralizowany system oparty na formule „państwo to ja", bez niezależnych instytucji i stale fabrykujący wroga – kolejno: skorumpowanych socjalistów, korporacje międzynarodowe, uchodźców, liberałów z Sorosem (i jego uniwersytetem) na czele, wreszcie UE jako wcielenie lewackiej, zsekularyzowanej dekadencji i chylącej się ku upadkowi, rozlazłej i leniwej, a pogrążonej w dobrobycie cywilizacji. Dla których przeciwwagą może być jedynie charyzmatyczny lider – jak Putin, Trump, Erdogan czy wreszcie on sam.

To ideowe i programowe zbliżenie z Kremlem zaszło tak daleko, że wcale nie dziwi fakt, iż nowa prezydent, bliska premierowi i mocno konserwatywna w poglądach Katalin Novák, pierwszą depeszę gratulacyjną otrzymała od Władimira Putina (a drugą od Aleksandra Łukaszenki).

System Orbána ma dwóch podstawowych wrogów. Po pierwsze, liberałów, włącznie z George'em Sorosem, którego w rządowych mediach wykreowano na diabła wcielonego, a zarazem osobę sprowadzającą tu uchodźców, czyli drugie zło, przed którymi – jak pamiętamy – w 2015 r. Orbán postawił zasieki i mur. To te dwa hasła – Soros i uchodźcy (w domyśle: muzułmanie) – pozwoliły mu raz jeszcze wygrać w 2018 r. i sięgnąć po trzecią kadencję, a potem wyprzedzić premiera okresu c.k. monarchii Kálmána Tiszę i stać się najdłużej sprawującym urząd węgierskimszefem rządu w historii.

Węgierskie marzenie

Wiele wskazywało na to, że sytuacja może się powtórzyć i teraz. Ale Putin wszczął wojnę i postawił Orbána w trudnej sytuacji. Załamała ona strategię węgierskiego przywódcy, w ramach której grał on na światowych salonach, licytując mocno ponad stan i potencjał swego małego państwa. A przy tym montował w swej nowej siedzibie, odnowionym dawnym klasztorze karmelitów na Wzgórzu Zamkowym w Budzie, prawdziwy sojusz sił eurosceptycznych. Zapraszał Francuzów Marine Le Pen i Érica Zemmoura, Włocha Mattea Salviniego czy polskiego premiera Mateusza Morawieckiego. Ten „sojusz karmelicki" raz zebrał się w Warszawie, a tuż przed wojną w Madrycie. Nabrał rozgłosu, bo okazało się, że jest nie tylko eurosceptyczny, ale także proputinowski. Przykładowo udowodniono, że węgierski bank MKB, a jakże pod kontrolą Lőrincza Mészárosa, udzielił poważnego kredytu i wsparcia Marine Le Pen przed nadchodzącą kampanię (w kwietniu są także wybory we Francji).

Nie wiadomo, czy zgodnie z planem pod koniec marca stawi się w Budapeszcie także Donald Trump. Sytuacja jest dynamiczna, a pozostawanie na pozycjach „przyjaciela Putina" jest co najmniej niezręczne. Węgrzy coraz bardziej zdają sobie sprawę z tego, że powtarzając tezy premiera, zgodnie z którymi „instytucje europejskie nie wyprowadzą nas z obecnych kryzysów", podobnie jak „NATO nie zapewni nam obrony", postawili się na pozycjach przegranych. Jak tylekroć w historii Węgry znów zostały osamotnione, o czym głośno mówi zjednoczona wreszcie po latach opozycja.

Nie wiadomo więc, czy 3 kwietnia Viktor Orbán ponownie wygra wybory, bo teraz obowiązuje niemal wszędzie logika wojenna, a ta zmienia się z dnia na dzień. Nie wiadomo też, czy po tylu niebywałych sukcesach i spełnionych marzeniach – od kolejki i stadionu w Felcsút po klasztor karmelitów – spełni swój skryty, ale chyba najważniejszy sen i marzenie – odbudowę Wielkich Węgier, tych z czasów c.k. monarchii i sprzed Trianon. Że taki jest cel, mamy całkiem sporo dowodów. Chociażby mapa tamtych Węgier wisząca w karmelickim gabinecie Orbána czy też oddany w stulecie podpisania Trianon pomnik-mauzoleum naprzeciw frontonu gmachu parlamentu (gdzie powiewają flagi węgierska i Seklerów, a nie unijna), na którym wypisano wszystkie węgierskie nazwy miejscowości ziem Korony św. Stefana, tych sprzed 1920 r. Jeśli to nie jest rewizjonizm, to co nim jest?

Paul Lendvai ocenia: „Od upadku monarchii austro-węgierskiej w 1918 r. w historii Węgier próżno szukać postaci, która zdobyłaby tak ogromną władzę w tak krótkim czasie – i wykazałaby się przy tym tak ogromną skutecznością". A przy tym dochodzi do wniosku: „Im dłużej taki »wódz« utrzymuje się przy władzy, tym trudniej doprowadzić do zmiany rządu metodami demokratycznymi". Ta formuła zostanie sprawdzona w wyborach 3 kwietnia.

Stawka jest ogromna. Były węgierski ambasador przy NATO i w USA, od 2012 r. pracujący w Waszyngtonie András Simonyi przypomina i przestrzega, że węgierscy władcy „często stawali po niewłaściwej stronie historii". Ostatni taki przypadek to admirał Horthy, który postawił na Mussoliniego i Hitlera. Jego – i nie tylko – zdaniem Orbán też popełnił ten błąd, tak mocno stawiając na Putina. Czy będzie w stanie go naprawić? Raz jeszcze wyjdzie z ostrego zakrętu, czy też jego bajeczna kariera, a wraz z nią nieliberalny system oparty na tradycyjnych, chrześcijańskich i narodowych wartościach, się załamie? Czekamy na ten węgierski wybór.

Prof. Bogdan Góralczyk

Sinolog, dyplomata, ekspert od stosunków międzynarodowych, ze szczególnym uwzględnieniem Chin i Węgier. Był ambasadorem w Tajlandii, na Filipinach i w Myanmarze, dyrektorem Centrum Europejskiego Uniwersytetu Warszawskiego

Ten życiorys nie jest jeszcze zamknięty, ale już składa się na opowieść jak z baśni. Chłopak z zapyziałej węgierskiej prowincji podbija cały kraj. Do tego stopnia, że wywodzący się

z Węgier, a od dziesięcioleci zamieszkały w Austrii Paul Lendvai w biografii dostępnej i w Polsce nadaje po węgiersku znamienny tytuł: „Drugie zajęcie Ojczyzny". Takie, jakiego dokonał kiedyś, u zarania węgierskich dziejów, król św. Stefan. W terminologii fachowej nazywa się to state capture – przejęcie państwa, jego instytucji i majątku.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi