Historia braci Szeptyckich: polskiego generała i ukraińskiego duchownego

Na rozejście się ludów „kresowych" zwykliśmy patrzyć jak na rozłam, niezagojoną ranę, nieraz źródło bratobójczych swarów. Ale można w tym widzieć również dowód na wielkość dawnej Rzeczypospolitej Wielu Narodów.

Aktualizacja: 13.11.2016 23:38 Publikacja: 10.11.2016 09:45

Brat Stanisław Szeptycki: wygolony.

Brat Stanisław Szeptycki: wygolony.

Foto: NAC

Zacznijmy, jak w baśni, od opowieści o siedmiu braciach: dwóch zmarło w niemowlęctwie, pięciu pozostałych wyrosło na schwał, na radość matki i dumę ojca. Dwór był ziemiański, z całym obyczajem i przepychem tej warstwy, lecz i uczony: matka była za młodu malarką (studiowała w Wiedniu i w Paryżu), dziadek, dla wnuków facecjonista – sławnym na cały kraj pisarzem.

Najstarszy z tych, co przeżyli, od początku zwracał uwagę umiejętnością panowania nad sobą, chłonnością umysłu i chłopięcą charyzmą: wróżono mu karierę wojskową. Ścieżka edukacyjna – jak to w ziemiańskiej rodzinie: nauczyciele prywatni, potem gimnazjum w wielkim mieście, osobisty spowiednik – jezuita. Zimą kuligi, latem – beztroska „u wód", jesienią otrząsanie orzechów w pałacowych ogrodach. Służba w „pańskim" pułku dragonów i studia prawa na uniwersytecie. I nagle, jak to zwykle bywa – powołanie. Ale nie do jezuitów, gdzie szli pańscy synowie: do zakonu, który czas swojej świetności miał trzy wieki wcześniej, a potem bywał pośmiewiskiem ze względu na swój upadek, ubóstwo, schłopienie i panującą w nim ciemnotę.

Wojskowa kariera stała się udziałem brata młodszego o dwa lata: to samo gimnazjum i ten sam spowiednik, co u starszego, lecz potem – Akademia Wojskowa w stolicy Cesarstwa i od podporucznika w pułku artylerii w górę, przez kursy, awanse i manewry, aż do najmłodszego wiekiem oficera sztabu generalnego.

Najstarszy brat, zanim jeszcze XIX-wieczny świat runie w posadach, łączyć będzie powołanie oraz świeckie i duchowe zaszczyty: w dziesięć lat od wstąpienia do nowicjatu jest już biskupem i, w sposób oczywisty, duchowym przywódcą swojego zakonu i swojego Kościoła: zakłada nowe zgromadzenia zakonne i seminaria duchowne mające wychować nową elitę, wykłada teologię, mnoży godności metropolity i arcybiskupa, a jednocześnie zasiada w Izbie Panów całego Cesarstwa z tytułem tajnego radcy, marszałkuje miejscowemu Sejmowi Krajowemu, i – snadź, by się nie zasiedzieć – przekrada się przez granicę i incognito odwiedza swoich współbraci w wierze, uciśnionych za kordonem wrogiego, ościennego państwa.

Misje i manewry

Młodszy brat też radzi sobie świetnie w pięknym wieku XIX. Jako attaché wojskowy gości na najważniejszej wojnie tamtego czasu, toczonej przez wrogie, ościenne państwo z dziwnym ludem ze Wschodu, a jego tajne sprawozdania dla Sztabu Generalnego staną się podstawą strategii na nadchodzącą Wielką Wojnę. Gdy ta już wybuchnie, uzyskuje najwyższe noty na każdym z frontów, na których dowodzi, jednocześnie otrzymując propozycje objęcia dowództwa od tworzących własne formacje wojskowe, skłóconych ludów na krańcach Cesarstwa: najpierw od Siczowych Strilców (tę odrzuci), a w rok z okładem później – od Legionów Polskich.

Z Legionami wkroczy do dawnej stolicy nieistniejącego państwa, a kiedy to państwo się odrodzi – pozostanie w jego służbie, walcząc niezmordowanie na jego wschodnich i zachodnich krańcach, od Berezyny po płynącą przez Śląsk Przemszę. Dopiero ambicjonalny konflikt z chmurnym Komendantem wszystkich wojsk zmusi go do podania się do dymisji. Znudzony, weźmie udział w kilku pojedynkach i uruchomi kilka szybów ropy naftowej, a podczas kolejnej Wielkiej Wojny, okrutniejszej niż wszystkie dotychczasowe, zorganizuje najskuteczniejszą bodaj trasę przerzutową dla oficerów, ruszających walczyć za wolność w obcych krajach.

Co za nudny i banalny, chciałoby się powiedzieć, życiorys w porównaniu z doświadczeniami starszego brata, który podczas pierwszej Wielkiej Wojny, internowany przez wojska obcego, ościennego mocarstwa, trafi aż na jego północne kresy, wróci do swej siedziby arcybiskupiej, by doświadczyć dwóch wojen domowych, i przez dwadzieścia lat w odrodzonym państwie pozostawać będzie przywódcą duchowym największej w tym państwie mniejszości, zarazem broniąc jej przed niesprawiedliwością odległej stolicy – i potępiając wszelkie akty terroru. W przerwach pisywał, zapewne dla rozrywki, traktaty mistyczne i rozprawy z historii sztuki lub uczył się języków starożytnego Wschodu.

Podczas drugiej Wielkiej Wojny pisał gniewne listy do ministrów dwóch potęg niszczących jego rodzinne ziemie, potępiał bratobójcze rzezie, chronił setkami dzieci skazanego na zagładę ludu i tworzył podziemne struktury swojego Kościoła sięgające Azji. Błogosławił kapelanów dla dywizji SS Galizien – ale nad jego grobem salwę honorową oddała kompania honorowa Armii Czerwonej.

I dodajmy jeszcze w trzech zdaniach – bo to jest smutna baśń – co stało się z pozostałymi trzema braćmi: najmłodszy z nich, Kazimierz, już jako zupełnie dorosły człowiek po pielgrzymce ze starszym bratem do Lourdes podjął decyzję o wstąpieniu do stanu duchownego: rychło został przełożonym zakonu, ihumenem, a po trzydziestu bez mała latach, aresztowany przez NKWD, został skazany za „szpiegostwo na rzecz Watykanu". Przez cztery lata konał w więzieniu na astmę: w pół wieku później trafił na ołtarze. Dwaj młodsi bracia, ziemianie, zginęli w odstępie niespełna roku: Leona zamordowało w jego majątku NKWD we wrześniu 1939, Aleksandra – zakatowało Gestapo w Zamościu w czerwcu 1940.

To oczywiście – od którego akapitu staje się to oczywiste? – opowieść o rodzie Szeptyckich i o wnukach Aleksandra Fredry, w pierwszym rzędzie o Romanie, który przyjął zakonne imię Andrej, głowie Kościoła greckokatolickiego i zakonu bazylianów, duchowym przywódcy ogromnej większości Ukraińców z zachodniej części kraju – oraz o Stanisławie, generale armii austro-węgierskiej, III Brygady Legionów Polskich, Polskiego Korpusu Posiłkowego i wreszcie Wojska Polskiego.

Dodajmy, skoro zaczęliśmy już mówić o konkretnych datach, że losy obu braci w dorosłości splotły się najściślej podczas walk o Lwów w listopadzie 1918 roku: Andrej, który zdążył wrócić tam z zesłania w Rosji, był internowany (wraz z Kazimierzem) przez polskich ułanów: w tym czasie Stanisław w Warszawie gorączkowo organizował odsiecz dla Lwowa, atakowany przez endecką prasę, że „zdradza kraj, sprzyjając swojemu bratu". Przedtem jeszcze, podczas uroczystości rodzinnych, nieraz spoczywały obok siebie na stoliku generalska czapka i kłobuk metropolity.

Szekspirowskie losy

Losy Szeptyckich są niezwykłe, bliższe z pewnością dramatom Szekspira niż mydlanym operom, ze względu na liczbę doświadczonych przez lud tragedii, przetaczające się wojny, metafizyczny element powołania. Ale podobnych historii rozrastających się w dwie lub trzy strony rodów można przytaczać dziesiątki: wiele z nich stało się zresztą częścią kanonicznej opowieści o Kresach. Ot, dwa jeszcze przypadki, pierwsze z brzegu, z drugiego krańca Rzeczypospolitej: Mackiewiczowie i Iwanowscy.

Mackiewiczów kojarzą wszyscy, a wielu nawet czyta: intelektualiści i szlagoni, arcypolscy nawet w swoich wadach: Józef zacięty i milczek, Stanisław – aż nadto obrotny i rumiany. Rzekłbyś – Rejent i Cześnik.

Cóż, kiedy obie ich ciotki (siostry ojca, Antoniego) wyszły za mąż za Litwinów! Jedna, Wilhelmina, dała, jak pisze biograf rodu Jerzy Jaruzelski, początek gałęzi Litwinów komunizujących, druga – Stefania – Litwinów o głębokim poczuciu narodowym. Obie należycie „sformatowały" swoje dzieci – a w rezultacie kuzynami i szwagrami niezłomnego Józefa i meandrującego, lecz równie arcypolskiego Cata byli z jednej strony Roman Pilar von Pilhau i dwaj inni funkcjonariusze NKWD, z drugiej zaś – Stanisław (Stasys) Lozoraitis: ambasador Litwy w międzywojennym Berlinie, szef dyplomacji litewskiej w latach 1934–1939, a podczas wojny i potem – dziekan emigracyjnego litewskiego korpusu dyplomatycznego. Jego syn (czyli, jakkolwiek by patrzeć, cioteczno-stryjeczny bratanek Józefa i Stanisława) kandydował w roku 1993 na prezydenta Litwy...

Ktoś sarka, że to zamążpójście sióstr Antoniego przesądziło o wszystkim, że gdyby wyszły za polskich hreczkosiejów, losy byłyby prostsze? Proszę bardzo: Iwanowscy. Czterech braci, synów Leonarda i Jadwigi. Poprzestańmy przy jednozdaniowych notach: Tadeusz (Tadas Iwanauskas, 1882–1970) – najwybitniejszy litewski biolog, absolwent Sorbony, założyciel ogrodu botanicznego i ogrodu zoologicznego w Kownie. Litewskiego nauczył się jako osiemnastolatek.

Wacław (Vacłau Ivanouski, 1880–1943) – współtwórca białoruskiego odrodzenia narodowego, rewolucjonista, szukający wsparcia u mieńszewików, bolszewików i Polaków, minister oświaty w rządzie efemerycznej, lecz niepodległej Białoruskiej Republiki Ludowej jesienią 1918, sympatyk idei federacji polsko-białoruskiej, a w latach II wojny światowej, po okupowaniu Białorusi przez III Rzeszę – kierownik Białoruskiego Komitetu Narodowego w Wilnie, jednocześnie utrzymujący kontakty z Armią Krajową. Zginął zastrzelony na ulicy, do dziś nie wiadomo, czy przez agenta Sowietów, czy Niemców (dwóch jego synów zginęło w szeregach AK w Powstaniu Warszawskim). Jerzy Iwanowski (1878–1965) – bagatela, tylko inżynier, zesłaniec, minister w rządzie Moraczewskiego, ochotnik 1920, senator BBWR, mason, żołnierz Sosabowskiego i emigrant. Stanisław – wileński społecznik i adwokat.

Takich opowieści można mnożyć dziesiątki: wszyscy pamiętają o braciach Narutowiczach (Gabriel – pierwszy prezydent II RP, Stanisław – sygnatariusz aktu niepodległości Litwy w lutym 1918), wielu kojarzy Michała Piusa Römera – syna sławnego rodu, legionisty i współpracownika Komendanta i rektora pierwszego uniwersytetu niepodległej Litwy.

A Skirmuntowie? Konstancja – emancypantka, wzięta publicystka, autorka broszury „Idea jagiellońska a polityka kresowa", brat Roman – przez chwilę premier wspomnianej już Białoruskiej Republiki Ludowej, a zaś drugi brat, malarz Henryk, horribile dictu, ma się za endeka!

A Okińczyce / Akińczyce? A Mickiewiczowie / Mickievičiusowie? A, skoro jesteśmy przy poetach, Czesław Miłosz i jego stryj, Oskar Władysław de Lubicz Miłosz / Milašius – kresowy szlachcic, francuski poeta mistyczny i litewski dyplomata?

Nie ma sensu mnożyć tych anegdot, jeśli nie planuje się studium statystycznego rozszczepionych rodów. Można próbować spojrzeć na nie z wysoka: jak to się działo? I dlaczego, chociaż zdarzają się rozszczepione rody węgiersko-chorwackie, chorwacko-serbskie i bułgarsko-macedońskie, najwięcej ich pojawia się na naszych Kresach?

Noc Pascala, noc Szeptyckiego

Dotykamy tu rzeczy wyjątkowo delikatnej i z trudem poddającej się analizie: procesu rodzenia się i krystalizowania tożsamości narodowej w środowisku niejednorodnym, otwartym na wiele tradycji i języków. Bo dopóki jest homogenicznie, wszystko jest proste: „Kto ty jesteś – Polak mały", „Piechota, ta szara piechota", przykrojeni do rozmiarów czytanki Piłsudski i Kościuszko, Mieszko i jenerał Bem. Ale co robić, kiedy ojciec mówi jednym językiem, stryj drugim, mamka trzecim – a czwartym pisane są kroniki rodu, na ile da się je przeczytać spod plam pleśni?

Psycholodzy zajmują się takimi kwestiami z punktu widzenia dydaktyki języka i kognitywistyki, zastanawiając się, jak to możliwe, że mały człowiek jest się w stanie nauczyć dwóch języków naraz, chociaż każdy z tych procesów jest tak naprawdę oswajaniem świata. Austriacki uczony Alois Woldan już przed laty błyskotliwie ośmieszył sens prowadzenia wszelkich badań narodowościowych na „terenach mieszanych", pokazując, jak odmienne wyniki uzyskujemy, pytając tych samych ludzi o język ojca, matki, babki, język, jakim mówiło się w domu, w szkole, w świątyni i w armii. Historycy i socjolodzy napisali jednak, niezrażeni, całą bibliotekę prac, opisując zazwyczaj, co się działo, ale nie – jak i dlaczego. Nie wiemy bowiem, czemu Stanisław Narutowicz wybrał „litewskość". Bo, starszy o trzy lata od Gabriela, miał korepetytora, Laurynasa Ivinskisa, litewskiego „budziciela", od którego uczył się upodobania do żmudzkiego folkloru? No dobrze, przypuśćmy: ale wszyscy młodzi Szeptyccy mieli tych samych guwernerów. Czemu to Roman zapatrzył się na nabożeństwo w stojącej w granicach majątku unickiej cerkwi, a nie Stanisław?

Można sobie tylko marzyć o szczegółowym zapisie, o „pamiętniku dojrzewania" młodzieńca lub panny z kresowej rodziny, w którym odnotowywane byłyby nie tylko pierwsze fascynacje erotyczne, muzyczne i polityczne, ale – jak to brzmi! – narodowe. Owszem, istnieją takie dokumenty, ale w postaci wspomnień, pisanych z perspektywy lat: tam zaś już wszystko jest uładzone, prowadzące w jednym kierunku, a rozdzierające przed laty dylematy – złagodzone, tak by ocalić względną choćby spójność własnego życia.

Sam moment opowiedzenia się wydaje się niemal równie tajemniczy i trudny do opisania, co inne chwile zasadniczego wyboru. Wgłębiając się w życiorys Romana-Andreja Szeptyckiego, odczuwamy satysfakcję, że udało nam się co do dnia uchwycić moment, w którym dokonała się zmiana. Nie wiemy bowiem, kiedy zaczął rozważać myśl o wstąpieniu do zakonu bazylianów – najpewniej po rekolekcjach odbytych w jezuickim klasztorze w Starej Wsi, zaangażowanym w odnowę Kościoła greckokatolickiego – ale od tego czasu minęły jeszcze trzy lata studiów, chorób, służby w pułku i, przede wszystkim może, poważnego zaangażowania w „sprawy polskie".

W roku akademickim 1884/1885, studiując prawo we Wrocławiu, młody Szeptycki wstąpił do Czytelni Akademików Polaków, a w kilka tygodni później stał się współzałożycielem „Studenckiego Polsko-Katolickiego Towarzystwa Teologicznego". Po powrocie do Krakowa działa jeszcze w nawiązującym do tradycji mickiewiczowskiej Bractwie Filaretów, po czym – dokonuje korekty wpisu w „Księdze Immatrykulacyjnej Uniwersytetu Jagiellońskiego" w rubryce: „narodowość" własną ręką przekreśla słowo „polska" i nadpisuje: „ruska".

Wiemy co do dnia, kiedy to się stało: 19 października, najpewniej w godzinach popołudniowych. Ale co więcej, potrafimy powiedzieć o tym kwadransie, a przedtem dniach i tygodniach wyboru. Lakoniczność tego wpisu, który decyduje o całym późniejszym życiu, każe nam pomyśleć o innej, niemal równie skromnej notatce sporządzonej 231 lat wcześniej.

Tamtego dnia, 23 listopada 1654 r. w Paryżu, młody uczony Błażej Pascal około dwudziestej drugiej nakreślił na kartce krzyż, a potem napisał słowa, które w zsekularyzowanej Europie nie przestają być świadectwem: „Ogień. Ogień. Bóg Abrahama, Bóg Izaaka, Bóg Jakuba, a nie filozofów i uczonych. Pewność. Pewność. Uczucie. Radość. Pokój".

Można by powiedzieć: i tyle? Polak przemienił się w Rusina, błyskotliwy sceptyk – w wyznawcę. Pascal swoją „Pamiątkę", coraz bardziej przetartą na szwach, zaszywał w podszewce każdego kolejnego kaftana, który nosił, tak by móc jej zawsze dotknąć: odnaleziono ją dopiero po jego śmierci. Księga Immatrykulacyjna UJ pozostała i ocalała w Krakowie, nie trafiła z Szeptyckim ani do katedry świętego Jura, ani do więziennego klasztoru w Kursku. Ale tajemnica pozostaje ta sama.

Pańskie zabawy

Skoro nie udaje się ze świadectwami życia wewnętrznego, trzeba znów sięgnąć do kronik, i wówczas okazuje się, że młodzi Iwanowscy, Szeptyccy i Skirmunttowie, przekonani o swoim nonkonformizmie, poruszali się tak naprawdę w ramach wyznaczonych im przez pokolenie dziadów i pradziadów, na polu przez nich wytyczonym. To wówczas bowiem doświadczenie „tutejszości" i „gniazda", stanowiącego element wielkiej konstelacji dworów i dziedzin, składającej się na Rzeczpospolitą, zaczęto przekładać na nowomodne pojęcia „narodu", przy czym jedno, jak w zabawce, gdzie maluch usiłuje wetknąć walec w trójkątny otwór, w żaden sposób nie chciało pasować do drugiego.

Początki były najniewinniejsze w świecie: dziś nazwalibyśmy je, anachronicznie, „pasją folklorystyczną". U progu XIX wieku nikt jednak nie słyszał o folklorze, a mało kto – o pastorze Johannie Herderze, głoszącym chwałę języków „narodowych", ale każdy chętnie zapisywał piosnki wieśniacze. Tu znów musiałby ruszyć korowód nazwisk, więc pozostańmy przy tych absolutnie podręcznikowych: dwujęzyczni filomaci i filareci, od Adama Mickiewicza po Jana Czeczotta, spisują miejscowe dumki, po trosze ciekawi „pieśni wieśniaczych", po trosze chcąc mobilizacji miejscowego ludu.

„Starożytności litewskie" w roku 1822 chce badać Towarzystwo Studentów Żmudzinów (Szymon Dowkont, czyli Simonas Daukantas i Jurgis Plateris, czyli Jerzy Plater), a pokolenie później Eustachy i Konstanty Tyszkiewiczowie zakładają Muzeum Starożytności Litewskich. Wychowankowie Liceum Krzemienieckiego, Anton Szaszkiewicz czy Tymko Padura, spisują swoje poematy gwarą „małoruską" – a pokolenie później grupa młodych polskich szlachciców z naddnieprzańskiej Ukrainy, z Włodzimierzem Antonowiczem (Wołodymyrem Antonowyczem) na czele, postanawia „wrócić do tożsamości swoich kozackich przodków"...

I tak to ruszyło. Folkloryści i tłumacze stali się ojcami nowożytnych literatur narodowych i raz rozpoczęty proces rozpoznawania nowej tożsamości nie bardzo już dawał się zatrzymać. Tożsamość rozmyta i „kresowa" współistniała z wąską, zdyscyplinowaną i narodową przez blisko wiek, a najlepsze tego świadectwo dał Jerzy Stempowski w szkicu „W dolinie Dniestru". To zdania, które należą do klasyki polskiego eseju i cytowane są wielokrotnie, tak wielka jest jednak ich uroda, że przytoczmy bodaj kilka akapitów:

„Za mojej pamięci cała ogromna część Europy, leżąca między morzem Bałtyckim, morzem Czarnym i Adriatykiem, była jedną wielką szachownicą ludów, pełną wysp, enklaw i najdziwniejszych kombinacyj ludności mieszanej. W wielu miejscach każda wieś, każda grupa społeczna, każdy zawód niemal mówił odmiennym językiem. W mojej ojczystej dolinie średniego Dniestru ziemianie mówili po polsku, włościanie – po ukraińsku, urzędnicy – po rosyjsku z odcieniem odeskim, kupcy – po żydowsku, cieśle i stolarze – jako filiponi i staroobrzędowcy – po rosyjsku z odcieniem nowgorodzkim. (...)

Wszystkie te odcienie narodowości i języków znajdowały się nadto w stanie częściowo płynnym. Synowie Polaków stawali się nieraz Ukraińcami, synowie Niemców i Francuzów – Polakami. W Odessie działy się rzeczy niezwykłe: Grecy stawali się Rosjanami, widziano Polaków wstępujących do Sojuza Russkawo Naroda. Jeszcze dziwniejsze kombinacje powstawały z małżeństw mieszanych.

– Jeżeli Polak żeni się z Rosjanką – mawiał mój ojciec – dzieci ich są zwykle Ukraińcami lub Litwinami".

Przez długie lata budowanie tożsamości pozostawało przy tym zabawą prawdziwie „pańską", podobnie jak preferans czy polowanie na lisa. Lud był i jeszcze długo miał pozostać „tutejszy": antropolog, prof. Włodzimierz Pawluczuk wspomina, że w jego rodzinnej podlaskiej wsi jeszcze w latach 70. XX wieku gospodarze dzielili narody Ziemi na „polskie" i „ruskie": kiedy profesor wracał ze stypendium z Paryża, tłumaczył, że był u „polskich", za to wakacje w Bułgarii to oczywiście wakacje u „ruskich". Panowie podzielili się o wiek wcześniej.

Z perspektywy obywateli Kresów początku XX wieku to, co się działo, było tragedią porównywalną może tylko z traumą rozwodu lub schizmy w Kościele: organiczna jedność rozpadała się na nienawidzące się cząstki, a oni pozostawali osieroceni, czy to w Kownie, czy w Wilnie. A o największym z osieroconych napisał Miłosz:

Zwycięzca, szlachcic o niepolskim nazwisku, gryzł

wąs i nic nie mówił.

Nie było jego kraju: był inny kraj, który dostał

za późno.

Nie było jego państwa: żadne państwo nie chciało

jego zgody narodów.

Nietrudno było wówczas sięgać po metaforę Żeromskiego i pisać o „sośnie rozdartej". Dla ogromnej większości nas, w wiek później, są to rozterki luksusowe i odległe: wszystko dokonało się i podzieliło, a pocieszenia możemy szukać, patrząc na pierwszą Rzeczpospolitą jak na dąb, rozrośnięty w blisko pół tuzina narodów. Mamy pilniejsze kłopoty, doświadczając, jak narody używające wspólnego języka i zasobu leksykalnego dzielą się na wrogie sobie plemiona, nadając podstawowym dla wspólnoty terminom, takim jak „dobro wspólne", „racja stanu", „uczciwość" czy „honor" znaczenia tak różne, że nie sposób się w tych kwestiach porozumieć.

—współpraca Małgorzata Urbańska

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Zacznijmy, jak w baśni, od opowieści o siedmiu braciach: dwóch zmarło w niemowlęctwie, pięciu pozostałych wyrosło na schwał, na radość matki i dumę ojca. Dwór był ziemiański, z całym obyczajem i przepychem tej warstwy, lecz i uczony: matka była za młodu malarką (studiowała w Wiedniu i w Paryżu), dziadek, dla wnuków facecjonista – sławnym na cały kraj pisarzem.

Najstarszy z tych, co przeżyli, od początku zwracał uwagę umiejętnością panowania nad sobą, chłonnością umysłu i chłopięcą charyzmą: wróżono mu karierę wojskową. Ścieżka edukacyjna – jak to w ziemiańskiej rodzinie: nauczyciele prywatni, potem gimnazjum w wielkim mieście, osobisty spowiednik – jezuita. Zimą kuligi, latem – beztroska „u wód", jesienią otrząsanie orzechów w pałacowych ogrodach. Służba w „pańskim" pułku dragonów i studia prawa na uniwersytecie. I nagle, jak to zwykle bywa – powołanie. Ale nie do jezuitów, gdzie szli pańscy synowie: do zakonu, który czas swojej świetności miał trzy wieki wcześniej, a potem bywał pośmiewiskiem ze względu na swój upadek, ubóstwo, schłopienie i panującą w nim ciemnotę.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
GPS. Śmiertelnie groźna broń Moskwy
Plus Minus
Uczynić Amerykę znowu wielką? MAGA to wołanie Amerykanów o powrót solidarności
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Co łączy składkę zdrowotną z wyborami w USA
Plus Minus
Politolog o wyborach prezydenckich: Kandydat PO będzie musiał wtargnąć na pole PiS
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta