Gigantomania spowodowała, że nie tylko naw jest pięć, ale nawet transept składa się z trzech naw. Całość stoi na 52 filarach. Wchodzimy na mszę i widać, że choć katedra nie jest pusta, to przecież jest niefunkcjonalna. Naprawdę można uczestniczyć we mszy tylko w nawie głównej, która co prawda może pomieści kilka tysięcy osób, ale jak dawniej rozwiązywano kwestie akustyki, zwłaszcza w pozostałych czterech nawach oraz trzech poprzecznych? Kto mógł słuchać kazania bez nagłośnienia?
Dziś jest to o tyle przydatne, że boczne nawy są po prostu otwarte dla zwiedzających nawet podczas mszy świętej. Turyści nie przeszkadzają, bo oddziela ich wysoka na 2 metry szyba, a od góry nawę główną chronią od hałasu ogromne obrazy zwisające na łańcuchach, które odgradzają ją od naw bocznych. Tworzy się więc wygłuszony kościół w kościele, a w tej enklawie modlą się zwykli Włosi.
Atmosfera różna od doświadczonej w Monachium i Arles, przez które przejeżdżaliśmy w drodze do Mediolanu. Rozglądam się po uczestnikach i widzę, że ani „ostatni chrześcijanie" z uniwersyteckimi dyplomami, ani żarliwa młodzież, ani starcy „patrzący na księżą oborę", ani garstka Koreańczyków zasilająca francuskie chrześcijaństwo – w kościele są po prostu „wszyscy", jak w Polsce. Tylko – jak to w europejskiej metropolii – trochę przybyszów z Azji i Afryki, co dodaje światowego kolorytu, ale zasadniczo „tutejsi". Są to zwykłe mieszczuchy w różnym wieku i płci obojga – potomkowie Rzymian nawróconych jeszcze przez świętego Ambrożego w IV wieku, z późniejszymi dopływami Ostrogotów, Longobardów i najazdów innej barbarii.
Msza była solenna i częściowo po łacinie wymawianej z włoska. Z przyjemnością przypomniałem sobie ministranturę, której uczyłem się jeszcze w czasach sprzed Vaticanum Secundum. Dodam, że w mojej parafii w Nowym Sączu starszym nad ministrantami był Józio Oleksy, który „miał iść na księdza", jak zwierzała się jego mama mojej cioci. Nie poszedł. A szkoda, bo były premier miał taką biskupią twarz tłustego prałata. Prezentowałby się znakomicie wśród barokowych złoceń.
Kolor śmierci
Zamek Viscontich i Sforzów – wielki i potężny, a przy tym wygodny. Ale my przyszliśmy tu podziwiać sławną mediolańską „Pietę Rondanini" Michała Anioła. Siedzimy na ławeczce dość długo, oglądając między innymi trzecią rękę Chrystusa, bo artysta kilkakrotnie zmieniał koncepcję i inaczej ułożył ciało podtrzymywane przez Matkę. Notabene „pionowa" Pieta – to powrót do wcześniejszego rozwiązania.
Co robi największe wrażenie? Na mnie „bezosobowość" obu postaci. Rzecz jest niedokończona i twarze są zaledwie zarysowane – mgławicowe jak u człowieka XXI wieku, czyli pozbawione indywidualnego wyrazu. To dlatego rzeźba robi wrażenie, jakby powstała niedawno, współcześnie. Straszna to bliskość, jak o tym pomyśleć.
Ale przyszliśmy tu poznać ludzi wczesnego średniowiecza, ich groby z wyrzeźbionymi postaciami w pełnej zbroi, ich wielkie kamienne pomniki, ich płaskorzeźby przedstawiające bitwy i łowy. Na wyrzeźbionym głazie stoi potężny koń, o pęcinach mocnych i twardych jak kamień. Rycerz jakby pomniejszony w tym oddaleniu od oczu widza i dlatego na pierwszy plan wysuwa się ostry szpon stalowego buta, gwałtownie wbity w strzemię. Kamienna twarz wojownika nie wyraża żadnych ludzkich uczuć. „Ogromny chłód bije od Longobardów", nieprawdaż?
Z niechęcią wychodzę z Castello Sforzesco, pełnym skarbów z różnych epok, ale musimy jeszcze do Brery, choćby na dwie godziny, na rozpoznanie terenu. Czeka Caravaggio („Wieczerza w Emaus"), którą widziałem w Amsterdamie na wystawie „Rembrandt i Caravaggio", Luca Signorelli (zupełne rozczarowanie piramidką aniołów i schematycznym potraktowaniem tematu „Ukoronowanie Marii"), sławny zabawą z perspektywą Rafael („Zaślubiny Marii"), Piero Della Francesco z pięknie wymalowaną srebrną zbroją Federico da Montefeltro (donator jest dokładniej wymalowany niż Madonna, ale najpiękniejsi są aniołowie z lewej – prawdziwe cudo), a także Bellini ze „Świętym Markiem nauczającym w Aleksandrii", na którym białe postacie zakutanych w opończe kobiet tworzą na placu prawdziwe pole dojrzałej bawełny. Ale przyszliśmy tu przede wszystkim dla „Opłakiwania zmarłego Chrystusa" Andrei Mantegni. To jego przede wszystkim szukamy i nie dla zabaw z imponującym skrótem perspektywy, choć ciekaw jestem wyniku eksperymentu, ale dla posmakowania niepowtarzalnego koloru śmierci. Nie zawiodłem się. Nawet Michał Anioł nie wzywa tak do modlitwy: „... teraz i w godzinę śmierci naszej. Amen".
Bóg Wojny i Legiony
Brera to muzeum, które powstało w ciągu pięciu lat. Włoskie zwycięstwa Napoleona umożliwiły konfiskaty w zamykanych kościołach oraz rekwizycje w pałacach. Protestów nie przewidziano, a po upadku Bonapartego idea publicznej galerii była już tak zakorzeniona, że na upominanie się o swoje było już za późno.
Ta historia przywołuje pamięć Legionów. Józef Wybicki, polityk, żołnierz i autor naszego hymnu, zanotował w swych wspomnieniach zdarzenie, które zapoczątkowało napoleońską epopeję Polaków:
„W Mediolanie zastał generał Dąbrowski Bonapartego. Dnia 3 grudnia 1796 prezentował mu się z towarzyszami podróży; [Napoleon] przyjął go w postaci najdumniejszej, siedząc z rozpartymi o kominek nogami i tonem wzgardy odpowiedział: »Pozwolę wam każdemu jedną kompanię uformować, a potem, gdy doświadczę waszych talentów i dobrej konduity, pomyślę o powiększeniu korpusu«. Trzeba było być Dąbrowskim, aby się tym nie zrazić: słuchał i zezwalał na wszystko, aby tylko był ojczyźnie użytecznym. Generał niegdyś Dąbrowski przyjmuje kompanię".
Wybicki, zmuszony do emigracji, jest pomysłodawcą, by z jeńców austriackich, w których było wielu Polaków z Galicji, uczynić przy boku Francji polską formację wojskową. Tak 220 lat temu powstają Legiony Polskie we Włoszech. Dziesięć lat po spotkaniu z Bogiem Wojny, kiedy Napoleon w 1806 roku w czasie wojny francusko-pruskiej zbliża się do Wielkopolski, to właśnie Wybicki organizuje antypruski zryw polskiej szlachty, a następnie tryumfalny wjazd do Poznania wojsk polskich wkraczających wraz z Napoleonem. Na czele polskich formacji stał Jan Henryk Dąbrowski, jak proroczo napisał w słowach „Mazurka Dąbrowskiego". Wszystko się w pieśni zgadzało z wielkopolskim powstaniem, łącznie z miejscem akcji („jak Czarniecki do Poznania"), nazwiskami wodzów („marsz, marsz, Dąbrowski"), punktem startu („z ziemi włoskiej"), a także miejscem docelowym:
Przejdziem Wisłę przejdziem Wartę
będziem Polakami
dał nam przykład Bonaparte
jak zwyciężać mamy.
To będzie największy tryumf jego życia jako patrioty i literata, a przecież w ciągu swego długiego, siedemdziesięciopięcioletniego życia napracował się dla ojczyzny niemało. Sto dwadzieścia lat później, w roku 1927, pieśń stanie się oficjalnym hymnem odrodzonego państwa polskiego. Czy obywatel może doznać większej chwały?
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95