Taksówka wjechała w uliczkę tak wąską, że jadący za nami skuter musiał zaczekać, aż wysiądę. Via de' Chiari 8, Collegio Erasmus – czytam i widzę, że dawniej było to Collegio Hungarico. To jasne. Skoro Bolonia szczyci się najstarszym uniwersytetem, a w średniowieczu studiował tu cały ówczesny chrześcijański świat, to nasi bratankowie musieli mieć gdzieś swój akademik, jeśli wolno użyć tak współczesnego określenia. Ówcześni studenci grupowali się według „nacji" i w takich wspólnotach byli reprezentowani na uczelni.
Ale w informacji na temat Camplus Living San Giovanni in Monte nic na temat węgierskiej wspólnoty nie ma i tylko masywnie wyglądające drzwi do cel, ujęte w żelazne ramy wskazują, że niegdyś był tu karcer. W czasach napoleońskich zamieniono budynek na więzienie i – po remoncie – do cywilnego świata wrócił dopiero w 1985 r. Wcale mnie to nie zdziwiło, bo oświeceni władcy zamieniali klasztory na społeczne zakłady wychowawcze, słusznie rozumując, że są bardziej potrzebne i użyteczne – wystarczy poczytać biskupa Krasickiego. Dlatego dzięki Marii Teresie, arcykatolickiej cesarzowej Austrii, dzieciństwo w Nowym Sączu spędziłem w cieniu kryminału, a nie w pobliżu klasztoru zakonu pijarów. Ten zasłużony obiekt poprawczy wsławił się zwłaszcza w postępowych czasach towarzysza Hitlera, a potem Stalina.
Przypomnieć wyparcie się Mistrza
Doceniwszy poczucie humoru architekta wnętrz, który tak zmyślnie dopasował aranżację pokoi do historycznych realiów, postanowiłem wyjść na miasto. Ale gdzie jestem? Mapka, jaką dostałem od taksówkarza, nie uznawała tak drobnych uliczek za godne odnotowania, więc pozostało mi poszukać ważniejszej lokalizacji. Tuż obok – via Santo Stefano. Widać, że znaczna, choć zapewne wytyczona jeszcze w średniowieczu, bo ledwo dwa autobusy się mijają i tylko sławne bolońskie podcienia ratują sytuację – jest dość miejsca dla pieszych. Podcienia, zwane tu portykami, są doskonałym wynalazkiem na letnią spiekotę i wiosenne lub jesienne deszcze. Jeśli wierzyć emfazie przewodników, to jest ich ponad 35 km (czyli najwięcej na świecie), a do tutejszego Sanktuarium Błogosławionej Dziewicy prowadzi najdłuższy portyk świata długości ponad 3 km. Na wysokiej górze Monte della Guardia stał do 1160 r. niewielki kościółek romański, ale w XVIII w. pobudowano tu neoklasyczne monstrum z czerwonej cegły, widoczne z odległości kilkudziesięciu kilometrów.
Na razie pożytek z podcieni mam żaden, bo jest luty, słońce za chmurami, deszczu na szczęście nie ma, a przed chłodem portyki nie chronią. Zresztą mam inny problem: w którą stronę wyruszyć do centrum? Harcerskie doświadczenie na nic, bo w pochmurny dzień znaleźć północ nie sposób, więc pozostaje zapytać przechodniów lub flanować w nieznanym terenie, czyli włóczyć się bez celu, na chybił trafił, zdając się na przypadek i niespodziankę. Sądząc z mapy, Bolonia przypomina naleśnik, więc albo będę zbliżał się do Piazza Maggiore, albo do miejskiej bramy.
Skręcam w prawo i już po kilku przecznicach widzę, że idę odśrodkowo, w kierunku murów. Domy niższe i mniej zadbane, ale żadnej baszty ani umocnień już nie ma, niegdysiejszą bramę rozebrano, i tylko po obu stronach ulicy widzę budynki celne, gdzie pobierano myto. Sądząc po stylu, mają nie więcej niż 200 lat i przypominają z kształtu te, które zachowały się na warszawskiej Pradze. Dalej zaczyna się jakaś nowa dzielnica mieszkalna. Wracam więc i idę do centrum, gdzie pałace większe i ozdobniejsze.