Wiesław Kaczmarek powiedział kiedyś, że jest pani ewenementem, bo mimo wykształcenia humanistycznego stała się pani ekspertką gospodarczą. A to dzięki ciężkiej pracy w komisjach sejmowych.
To prawda. W kadencji 1993–1997 pracowałam w Komisji Przekształceń Własnościowych i w komisji nadzwyczajnej ds. komercjalizacji przedsiębiorstw państwowych. A w następnej kadencji, kiedy byliśmy w opozycji, pracowałam w Komisji ds. Uwłaszczenia i Prywatyzacji. Wtedy toczyliśmy spory z posłami AWS o ideę powszechnego uwłaszczenia. Oni byli przejęci misją tworzenia programu uwłaszczeniowego, a w ciszy gabinetów dokonywano różnych zmian m.in. w sektorze bankowym.
Co się takiego działo w ciszy gabinetów?
Proszę sobie przypomnieć chociażby skandaliczną sprzedaż PZU, którą później latami odkręcano. Absurdalnie niską wycenę przedsiębiorstwa, jego sprzedaż konsorcjum Eureko, które nigdy wcześniej nie zajmowało się ubezpieczeniami, miało tylko trochę udziałów w towarzystwach ubezpieczeniowych. Poza tym tej prywatyzacji towarzyszyły rozmaite bulwersujące wydarzenia, np. podróż Mariana Krzaklewskiego, szefa Klubu AWS, do Portugalii, gdzie doszło do jego spotkania z prezesem Eureko. Proces sprzedaży PZU był przygotowany przez pana Krzaklewskiego. Myśmy wtedy z Wiesławem Kaczmarkiem byli w podkomisji i pamiętam, jak wiele było wątpliwości co do tej transakcji.
Uważa pani, że idea powszechnego uwłaszczenia była mydleniem oczu wyborcom, zasłoną dymną dla dużych prywatyzacji?
Tak bym nie powiedziała. To było pociągnięcie idei Lecha Wałęsy z kampanii 1990 roku, że każdemu coś się należy z majątku narodowego. Osobiście nie miałam nic przeciwko powszechnemu uwłaszczeniu. Ale jeżeli chce się kogoś uwłaszczyć, to trzeba wiedzieć na czym, a więc najpierw należało przeprowadzić inwentaryzację mienia Skarbu Państwa, a tego nie było. Nie było nawet metodologii szacowania wartości majątku. To był niedopracowany pomysł. Fajny na wiece wyborcze, ale nic poza tym. Nie miał też waloru nowej jakości, która skierowałaby gospodarkę na lepsze tory. Spółki pracownicze, które wówczas powstały dzięki przekazywaniu załodze udziałów w przedsiębiorstwach, nie sprawdziły się, bo pracownicy, gdy tylko mogli zbywać udziały, to je natychmiast sprzedali. I bardzo szybko większość tych przedsiębiorstw została w ten sposób sprywatyzowana.
Program waszego rządu SLD–PSL – narodowe fundusze inwestycyjne – też nie popchnął gospodarki na nowe tory.
Zgoda, spektakularnych osiągnięć dzięki temu programowi nie było. Ale trzeba pamiętać, że on obejmował tylko grupę przedsiębiorstw, część w bardzo trudnej sytuacji. Dla nich to była szansa obniżenia kosztów działalności dzięki jednolitemu systemowi zarządzania i zaopatrywania. Sęk w tym, że mocniejsze spółki, które podtrzymywały te słabsze, zaczęły się buntować.
Większość przedsiębiorstw z tego programu upadła i podobno z góry to zakładano. Chodziło o to, żeby nie obciążać tymi upadłościami rządu.
Taki argument też padał przy tworzeniu NFI. Jednak wiele firm chciało przystąpić do tego programu. Pamiętam, że gdy już nabór był zamknięty, to jeszcze przedsiębiorstwa zabiegały o wciągnięcie ich na listę, bo uważały, że to jest jedyna szansa na przedłużenie ich istnienia. Tu kłaniał się też rynek usług finansowych.
Co pani ma na myśli?
To był czas, kiedy Międzynarodowy Fundusz Walutowy odmówił nam kilku pożyczek i nie mieliśmy jak podtrzymywać tych małych firm oraz lokalnego rynku pracy. Konkurencja zagraniczna szybko wyczuła, że można zająć miejsce polskich firm, i tak się stało. W latach 90. w sklepach dominowały pięknie opakowane zachodnie towary, a krajowych nie było. Na szczęście z czasem to się zmieniło.
Uważa pani, że Międzynarodowy Fundusz Walutowy odmawiał Polsce pożyczek, żeby stworzyć możliwości wejścia na nasz rynek zachodnim firmom?
Myślę, że tak, bo wtedy cały czas epatowano nas kapitałem zagranicznym, przekonując, że skoro Polska własnego kapitału nie ma, musi wpuścić obcy. I faktem jest, że tego kapitału nie miał ani rząd, ani system bankowy, bo ludzie nie mieli oszczędności.
Pożarła je hiperinflacja z początku lat 90.
To też, ale w ogóle nasze zasoby finansowe były wówczas mizerniutkie. Nigdy nie zapomnę, jak pojechałam po raz pierwszy do City w Londynie i pokazano mi centrum rozliczeniowe całego świata – całe sale pełne komputerów. A gdzieś w części peryferyjnej stało pięć komputerów i na jednym z nich były dane z Polski. To mi uświadomiło, w jakim miejscu świata jesteśmy. Dlatego kapitał zagraniczny się do nas pchał. Niestety, nie ten wielki, tylko drobny. Masa małych przedsiębiorców zakładała spółki i opanowywała rynek. Dużego kapitału, który byłby gwarancją dla dużych przedsięwzięć, nie było, więc wymyślało się różne hybrydowe programy typu NFI, żeby pokazać, że coś wartościowego u nas jest.
W 2001 roku, kiedy Leszek Miller został premierem, pani została wiceministrem skarbu przy Wiesławie Kaczmarku. Jak z pani punktu widzenia wyglądała afera Orlenu, czyli zatrzymanie przez UOP prezesa spółki Andrzeja Modrzejewskiego? Czy minister Kaczmarek opowiadał pani o tej sytuacji? O rozmowach z Kwaśniewskim, Millerem i biznesmenem Janem Kulczykiem?
Mogę powiedzieć tylko tyle, że różnica zdań między wymienionymi panami a ministrem Kaczmarkiem była duża. Kaczmarek nigdy nie ukrywał, że był przeciwny zatrzymaniu Modrzejewskiego i to była przyczyna jego sporu z premierem.
A dlaczego ujawnił prawdę o zatrzymaniu Modrzejewskiego dwa lata po tamtych wydarzeniach?
Moim zdaniem chciał być lojalny wobec premiera, ale nadszedł moment, gdy merytorycznie przestał się zgadzać z wieloma decyzjami, i stąd jego decyzja.
Odeszła pani z resortu skarbu razem z Kaczmarkiem, ale później jeszcze raz została pani wiceministrem, tym razem gospodarki, w rządzie Marka Belki.
To był już schyłek naszych rządów. Ludzie uciekali z ministerstw. Mieliśmy kłopot, żeby obsadzić wszystkie polityczne wakaty, bo podsekretarze stanu już się rozglądali za nowym miejscem pracy na czas po wyborach. W rządzie też zamykaliśmy pomału działalność i raczej ją podsumowywaliśmy, niż rozwijaliśmy nowe projekty. Ale i tam toczyły się spory kompetencyjne między ministerstwami Skarbu i Gospodarki. A że ja byłam w obu resortach, to bardzo się przydałam ministrowi gospodarki Jackowi Piechocie w wygrywaniu tych sporów.
O co się spierał skarb z gospodarką?
O wszystko. O każde miejsce w radzie nadzorczej, o każdą koncepcję związaną ze zmianami w jakimś sektorze – szczególnie w węglu i stoczniach. Wtedy zaczęły się procesy przejmowania spółek przez poszczególnych ministrów, co uważałam za szkodliwe dla tych spółek. Państwo powinno dbać o majątek publiczny jak o własny, a nie rozdawać go według klucza – kto ma większe wpływy polityczne, ten chwyta więcej. W obecnym rządzie to widać najlepiej.
Ostatnia pani kadencja w Sejmie to były lata 2005–2007. Zasiadała pani w komisji śledczej ds. prywatyzacji banków. Jak tam było?
Śmiesznie. Przewodniczący tej komisji Artur Zawisza był okropnie zacietrzewiony. Nie wybrał sobie żadnego konkretnego zarzutu do zbadania, tylko postawił tezę, że ktoś specjalnie niszczył cały system bankowy w Polsce. Dlatego postanowił zbadać wszystko. Spływały do nas tony dokumentów, a w swoim zacietrzewieniu poseł Zawisza wpisywał na listę świadków nawet osoby już nieżyjące. Sama pani rozumie, że efektów naszej pracy być nie mogło. Komisja zmarła śmiercią naturalną, bez żadnych ustaleń.
Pani do dzisiaj jest członkiem SLD. Dlaczego, gdy doszło do rozłamu w partii, nie przeszła pani do SdPl? Była pani jedną z tych postaci, które mogły się zmieścić w tamtej formacji.
To prawda. Byłam blisko z Markiem Borowskim i Jolą Banach, ale nie lubię kłamstwa i szalbierstwa, a na tym zbudowano SdPl. Przed powstaniem tej formacji odbyła się Rada Krajowa SLD, na której zaproponowano Markowi i Joli wejście do Zarządu Krajowego partii. Oboje wówczas ostentacyjnie odmówili. Później się okazało, że mieli już w zanadrzu projekt Socjaldemokracji Polskiej. To niby był jeden z tych pomysłów na przeprowadzenie lewicy przez najgorsze pola minowe – tak później tłumaczyła to Jola Banach. Ale oni popełnili błąd, bo wybrali sobie 16 osób, które miały być liderami wojewódzkimi i nie zostawili miejsca dla innych, którzy też mieli ambicje przywódcze. Nie chcieli konkurencji na swoich listach wyborczych i przegrali. Zgubił ich egoizm.
rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")
Małgorzata Ostrowska – posłanka na Sejm czterech kadencji, do 2007 roku. Była wiceminister skarbu i gospodarki. W 2013 roku uniewinniona od zarzutu przyjęcia korzyści majątkowej od członka tzw. mafii paliwowej. Potem bezskutecznie startowała do Senatu, Parlamentu Europejskiego i Sejmu
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95