Prof. Adam Daniel Rotfeld: Postawa Kwaśniewskiego imponowała wszystkim

Prof. Adam Daniel Rotfeld, szef MSZ w rządzie Belki, Uniwersytet Warszawski, Wydział „Artes Liberales” Na obszarach „Wielkiej Rosji” zasady i normy KBWE nie będą w pełni respektowane, a korzenie naszych tradycji leżą w Azji i to określa granice naszych relacji z Europą. Takiego sformułowania użył w 1993 roku minister spraw zagranicznych Rosji Andriej Kozyriew. Można powiedzieć, że jego zapowiedzi sprawdzają się z nawiązką…

Publikacja: 21.01.2022 17:00

Na drugi dzień po mojej nominacji zadzwoniłem do szefa MSZ Niemiec Joschki Fischera. Byłoby dobrze –

Na drugi dzień po mojej nominacji zadzwoniłem do szefa MSZ Niemiec Joschki Fischera. Byłoby dobrze – powiedziałem – gdybyśmy razem pojechali na Ukrainę. Na zdjęciu: Adam Daniel Rotfeld, Wiktor Juszczenko i Joschka Fischer w Kijowie, 25 marca 2005 r.

Foto: AFP

Plus Minus: 1989 rok zastał pana w Sztokholmie w Międzynarodowym Instytucie Badań nad Pokojem. Co pan myślał o przełomie i zachodzących w Polsce przemianach?

Z Polski wyjechałem w tydzień po czerwcowych wyborach 1989 r. Z natury rzeczy w Sztokholmie żyłem nadal sprawami polskimi. Śledziłem je na bieżąco. Pamiętam pierwszą wizytę w Polsce Borysa Jelcyna, prezydenta Rosji, w 1993 roku. Ostatni dzień tej wizyty przypadał – nie wiem czy to przypadek, czy celowo – na 23 sierpnia, dokładnie w rocznicę paktu Ribbentrop–Mołotow z 1939 roku, tragicznego w skutkach dla Polski. Dokładnie 54 lata później, w nocy, zostało podpisane porozumienie między prezydentami Lechem Wałęsą a Borysem Jelcynem. W niespełna miesiąc później (16 września), ostatnie oddziały rosyjskiej armii opuściły nasze terytorium. Polska odzyskała całkowitą suwerenność i pełne prawo do stanowienia o sposobach zapewnienia własnego bezpieczeństwia. Następnego dnia pojechałem do jedynego kiosku w Sztokholmie, gdzie można było dostać polskie gazety, zobaczyłem wielkie tytuły – „Droga do NATO otwarta", „Nie ma przeszkód w przystąpieniu do NATO". Pomyślałem wtedy: „Jak to? Niezawisłe państwo uważa, że od rosyjskiego prezydenta zależy to, czy może być członkiem Sojuszu Północnoatlantyckiego?". Ta myśl prześladowała mnie przez pewien czas. Po kilku tygodniach prasa informowała, że prezydent Jelcyn, gdy wrócił do Moskwy, wysłał do przywódców świata zachodniego, konkretnie USA, Francji, Wielkiej Brytanii i Niemiec jednobrzmiący list. Stwierdzał w nim: „Wiem, że NATO nie jest sojuszem agresywnym skierowanym przeciwko Rosji. Jednak przez długi czas społeczeństwo rosyjskie było przekonywane, że jest to układ antyrosyjski". Dlatego – pisał Jelcyn – „opowiadamy się za sytuacją, w której stosunki między naszym krajem a NATO będą o kilka stopni cieplejsze niż te między Sojuszem a Europą Wschodnią". W swym liście Jelcyn proponował, by kraje Europy Środkowo-Wschodniej, jeśli mają obawy co do własnego bezpieczeństwa, otrzymały od Rosji i NATO krzyżowe „gwarancje bezpieczeństwa, które zapewniłyby im pełną suwerenność, integralność terytorialną, nienaruszalność granic i zachowanie pokoju w regionie".

Chodziło o to, żeby tych państw nie przyjmować do NATO?

Oczywiście. Gdy tylko prezydent Jelcyn wrócił do Moskwy, to pod naciskami otoczenia próbował doprecyzować to, co miał na myśli w Warszawie. Ten list miał istotne znaczenie, ponieważ w tamtym okresie na Zachodzie dominowało myślenie zgodne z zasadą Russia first, czyli „naszym priorytetem są interesy bezpieczeństwa Rosji". Chodziło o to, żeby przy układaniu relacji z Europą Środkowo-Wschodnią nie budzić podejrzeń i nie prowokować Moskwy. Rok wcześniej, na wniosek ministra Krzysztofa Skubiszewskiego (szef dyplomacji w latach 1989-1993 – red.), szwedzka prezydencja Rady Ministerialnej OBWE powierzyła mi funkcję Osobistego Przedstawiciela Przewodniczącego Rady z misją politycznego rozwiązanie konfliktu w Naddniestrzu. Podczas grudniowego posiedzenia Rady w Sztokholmie miałem zrelacjonować wyniki mojej pracy w Naddniestrzu i Mołdowie. Siedziałem na tej konferencji obok Skubiszewskiego, a po mojej prawej stronie zajmował miejsce minister spraw zagranicznych Rosji Andriej Kozyriew. W chwilę po otwarciu obrad poprosił o głos poza porządkiem dziennym. Poinformował, że został upoważniony przez prezydenta Rosji do złożenia „ważnego oświadczenia".

Czytaj więcej

Andrzej Sadowski: Polski Ład utrwala ekonomiczny apartheid

I co powiedział?

Że na obszarach „Wielkiej Rosji" – takiego sformułowania użył – zasady i normy KBWE nie będą w pełni respektowane, a korzenie naszych tradycji leżą w Azji i to określa granice naszych relacji z Europą. Zapewnił rząd Serbii, że może liczyć na poparcie Wielkiej Rosji. Członkowie Rady Ministerialnej byli zaskoczeni. Przewodnicząca Margaretha af Ugglas ogłosiła 15-minutową przerwę. Po kuluarowych rozmowach, Kozyriew zabrał głos raz jeszcze: „Moje poprzednie oświadczenie było »chwytem retorycznym«, który miał uświadomić wam, co się stanie, jeżeli Borys Jelcyn zostanie odsunięty od władzy". I dodał: „Była to jedynie zbitka dosyć umiarkowanych poglądów naszej antydemokratycznej opozycji".

To dosyć teatralne zabiegi.

Wspominam je dzisiaj dlatego, że obecne zachowanie przedstawicieli Rosji jest wiernym odbiciem tego, co 30 lat temu zapowiadał Kozyriew. Dziś gry i ultymatywne żądania są znacznie bardziej wyzywające. Demonstracyjne odrzucanie przyjętych zasad, norm i zobowiązań, szantaż oraz polityka zastraszania i wymuszania stały się codzienną praktyką. Można powiedzieć, że zapowiedzi Kozyriewa sprawdzają się z nawiązką...

Polska zawsze była oskarżana przez Zachód, że jest antyrosyjska. Czy z perspektywy negocjatora zgodziłby się pan z takim zarzutem?

W okresie, kiedy w Rosji obierano kurs na fundamentalną zmianę systemu, tak nie było. Powiedziałbym, że ówczesne oczekiwania były nacechowane niepewnością i nadzieją. Borys Jelcyn był pierwszym prezydentem, który przyznał publicznie, że zbrodnia katyńska była dziełem oprawców z NKWD, nie zaś Niemców. Putin potwierdził to w 2010 roku, 7 kwietnia. Jak zapewne pani pamięta, w dwa lata po zakończeniu mojej misji ministra spraw zagranicznych w mniejszościowym rządzie Marka Belki, nowy szef polskiej dyplomacji Radosław Sikorski poinformował mnie – po rozmowie z Siergiejem Ławrowem – że dojrzał czas, aby zmienić zasady funkcjonowania i skład Polsko-Rosyjskiej Grupy ds. Trudnych. Zwrócił się do mnie z propozycją, abym zgodził się być jej współprzewodniczącym. W wyniku pracy tej Grupy powstał wspólny raport pt. „Białe Plamy – Czarne Plamy. Sprawy trudne w relacjach polsko-rosyjskich (1918–2008)"; powołano Polsko-Rosyjskie Centrum Dialogu i Porozumienia w Warszawie i Moskwie. Wspierano dialog między rosyjską Cerkwią Prawosławną i Kościołem rzymskokatolickim w Polsce, czego ukoronowaniem była pierwsza w historii oficjalna wizyta Patriarchy Moskiewskiego w Polsce i Wspólne Przesłanie zwierzchników obu Kościołów do narodów Polski i Rosji. Nasze wzajemne relacje na przestrzeni dziejów i we współczesności zmieniały się, ewoluowały. W obu społeczeństwach wzajemne postrzeganie jest obciążone negatywnymi stereotypami. Polacy nigdy nie pogodzili się z zaborami, wybuchały powstania; z kolei w społeczeństwie rosyjskim zarówno w czasach zaborów, jak i dziś kształtowany jest obraz Polaków jako rusofobów, nieustannie intrygujących przeciwko Rosji. Nie bez znaczenia dla świadomości Polaków i Rosjan była też wojna polsko-bolszewicka. Za jej sprawą dla kilku pokoleń Polaków pierwszym najeźdźcą, który wkroczył na polskie ziemie po świeżo odzyskanej niepodległości, była bolszewicka Rosja. Nie wspomnę o wywózkach na Sybir i do Azji Centralnej setek tysięcy polskich rodzin po inkorporacji do ZSRR wschodnich kresów na podstawie zmowy Hitlera ze Stalinem – znanej jako pakt Ribbentrop-Mołotow.

Uważa pan, że to wszystko ciągle ma znaczenie?

Oczywiście. Józef Piłsudski od pierwszych dni jako naczelnik państwa uważał, że trzeba zrobić wszystko, by Ukraina i Białoruś odzyskały niepodległość i oddzielały Polskę od Rosji. Juliusz Mieroszewski i Jerzy Giedroyc byli w pewnym sensie kontynuatorami tej myśli ułożenia dobrosąsiedzkich relacji z Ukrainą, Białorusią i Litwą („doktryna UBL") – w czasach, kiedy sama idea uzyskania niepodległości przez te narody była postrzegana przez wielu „realistów" jako utopijna mrzonka. Strategia polskiej polityki zagranicznej po 1989 roku, jak formułowali ją Ojcowie Założyciele III Rzeczypospolitej, była oparta w istocie na tej doktrynie Mieroszewskiego i Giedroycia. Również Aleksander Kwaśniewski przyjął tę strategię, gdy został prezydentem, jakkolwiek środowisko „Kultury" paryskiej zachowało wobec niego dystans i krytyczną postawę.

W 2000 roku został pan członkiem Rady Bezpieczeństwa Narodowego u prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Jakie problemy wtedy was zajmowały?

Sprawy fundamentalne – w jaki sposób przyspieszyć akcesję do Unii Europejskiej, jak ułożyć stosunki z Niemcami. Przy tym problem polegał na umiejętnym rozwiązywaniu różnych spraw delikatnych i drażliwych. Podam – pierwsze z brzegu – dwa przykłady: zbiory manuskryptów z Biblioteki Pruskiej, tzw. berlinki, którą Niemcy ukryli na Dolnym Śląsku pod koniec wojny i domagali się jej zwrotu. Odpowiedź strony polskiej sprowadzała się do tego, że – po pierwsze – wszystkie dobra kultury, które znajdowały się na obszarze podlegającym zwierzchnictwu państwa polskiego nie mogą być przedmiotem roszczeń strony niemieckiej, w szczególności – i to był drugi argument – ofiarą niemieckiej grabieży padły setki tysięcy bezcennych dla narodu dzieł, które III Rzesza zagrabiła, a jej sukcesorzy prawni, czyli NRD i RFN, nigdy Polsce nie zwrócili.

Był też w relacjach z Niemcami inny problem szerszej natury, a mianowicie – jak zapobiec temu, aby po przyjęciu Polski do Unii Europejskiej miliony przymusowo przesiedlonych po wojnie Niemców nie wystąpiły z indywidualnymi roszczeniami o rekompensatę za pozostawione w Polsce mienie i nieruchomości. W 2004 roku, gdy prowadziłem doroczną naradę ambasadorów, zadzwonił prezydent Kwaśniewski z informacją, że kanclerz Gerhard Schröder, który ma przyjechać na obchody 60. rocznicy wybuchu powstania warszawskiego, zaprasza go na roboczy obiad w Berlinie. Prezydent poprosił, abym towarzyszył mu w tej krótkiej eskapadzie. Schröder zapytał na wstępie: „Aleksander, czego ode mnie oczekujesz?". I dodał: „Przygotowałem się do wyjazdu do Warszawy. Przeczytałem »Powstanie Warszawskie« Normana Daviesa. Powołałem grupę roboczą...". Prezydent zwrócił się do mnie, abym zasygnalizował, na czym polegają potencjalne trudne sprawy. Po wejściu Polski do Unii Europejskiej, w maju 2004 roku, odnotowaliśmy – stwierdziłem – że pojawiły się w Niemczech głosy, iż przesiedleńcy będą dochodzili zwrotu swojego mienia przed sądami. Powiedziałem, że zdaję sobie sprawę, że państwo nie jest władne zabronić swoim obywatelom dochodzenia odszkodowań, ale jeżeli w Niemczech ta sprawa zostanie podniesiona, to pogrzebie relacje między naszymi państwami na wiele pokoleń.

Czytaj więcej

Żurawski vel Grajewski: Liczne sygnały słabości wobec Rosji

I co na to kanclerz?

Zaczął od tego, że rząd nic w tej sprawie nie może zrobić. Wykazał jednak wolę poszukiwania rozwiązań. Podczas uroczystości w Warszawie wygłosił przemówienie z kluczową formułą, zgodnie z którą „rząd federalny ani żadna poważna siła polityczna w Niemczech nie będzie popierać indywidualnych roszczeń majątkowych, w przypadku gdyby zostały one zgłoszone. Stanowisko takie rząd federalny będzie reprezentował również przed sądami międzynarodowymi". W ten sposób poważny problem został zdjęty z porządku dziennego. Właśnie tego typu sprawy, które wymagały nowego i profesjonalnego podejścia, były dyskutowane na posiedzeniach Rady Bezpieczeństwa Narodowego.

Co pan uważa za najważniejsze swoje osiągnięcie jako szefa polskiej dyplomacji w rządzie Marka Belki?

Nie do mnie należy ocena. Uznałem, że należy pilnować spraw najważniejszych. Skoro naszymi głównymi sąsiadami są Rosja i Niemcy, należy ułożyć nasze relacje z tymi mocarstwami w taki sposób, aby Polska miała w tym trójkącie lepsze stosunki z Berlinem i Moskwą niż obie te stolice mają między sobą. Relacje polsko-niemieckie stały się częścią wspólnoty bezpieczeństwa, którą determinuje nasza przynależność do Unii Europejskiej i NATO. Na drugi dzień po mojej nominacji zadzwoniłem do szefa MSZ Niemiec Joschki Fischera. Byłoby dobrze – powiedziałem – gdybyśmy razem pojechali na Ukrainę. Joschka się zgodził.

I pojechaliście?

Wspólną wizytę w Kijowie złożyliśmy dwa miesiące później. Byliśmy tam jeden dzień. Rozmawialiśmy z prezydentem Wiktorem Juszczenką oraz premier Julią Tymoszenko. Miało to swoją symboliczną wymowę. Przed wyjściem z gabinetu, pani premier poprosiła mnie, abym zatrzymał się na chwilę. Zamknęła drzwi i zapytała: „Czy może mi Pan powiedzieć, gdzie leży klucz otwierający drzwi do Unii Europejskiej?". Odpowiedziałem: „Nie leży on w Berlinie, Warszawie ani w Brukseli. Leży tu, w Kijowie. Jest w waszych rękach. Wejście do Unii wymaga ogromnej pracy wewnątrz Ukrainy...". Przy okazji tej wizyty przypomina mi się pewna anegdota. Ówczesny redaktor naczelny „Rzeczpospolitej" Grzegorz Gauden zaprosił mnie na spotkanie z gronem kierowników działów i publicystów gazety, którzy wypytywali mnie o różne sprawy dotyczące Unii, relacji z sąsiadami oraz Stanami Zjednoczonymi itd. Wspomniałem o pomyśle polsko-niemieckiej wizyty na Ukrainie. Powiedziałem, że jest to informacja zastrzeżona. Dodałem też, że jeśli o tym napiszą, to moje zabiegi mogą zostać przekreślone. Dwa dni później w „Rzeczpospolitej" ukazała się krótka notka na ten temat.

Ale do wizyty doszło.

Owszem. Byłem wtedy na posiedzeniu Rady Ministerialnej w Brukseli. Cały dzień musiałem wyjaśniać dyplomatom z różnych państw, dlaczego takiego wspólnego wyjazdu nie zaproponowałem Czechom, Węgrom, Litwinom, a nawet Hiszpanom...Malutka notatka umieszczona w środku numeru została natychmiast dostarczona różnym ministrom i wywołała stosowną reakcję. Starałem się też podtrzymywać relacje z Rosją, która ze względu na zaangażowanie Polski w sprawę Ukrainy demonstrowała wobec nas daleko idącą powściągliwość. W 2005 roku przypadała 60. rocznica zwycięstwa nad III Rzeszą. Aleksander Kwaśniewski był na uroczystości do Moskwy zaproszony, ale gospodarze nie przewidzieli w programie jego wystąpienia. Uznałem, że to, czego nie mógł powiedzieć polski prezydent na uroczystościach w Moskwie, może powiedzieć światu na specjalnej sesji Zgromadzenia Ogólnego ONZ, zwołanej z inicjatywy Rosji, polski minister spraw zagranicznych. Poleciałem do Nowego Jorku. W nocy szlifowaliśmy ze stałym przedstawicielem przy ONZ ambasadorem Andrzejem Towpikiem ostateczną wersję tekstu przemówienia, po wygłoszeniu którego ustawiła się z gratulacjami do mnie kolejka kilkudziesięciu szefów delegacji, głównie z europejskich państw – ofiar hitlerowskiej agresji.

Czyli osiągnął pan niespodziewanie lepszy efekt niż się spodziewał?

Tak się zdarza. Szczególnie ucieszyło mnie to, że Czesi, Słowacy i Węgrzy podziękowali mi, że mówiłem również w ich imieniu. Wśród gratulujących zapamiętałem ambasadora Luksemburga, który zapytał, dlaczego nie wymieniłem jego kraju wśród państw okupowanych przez Niemcy. Odpowiedziałem, że nie miałem zamiaru wymieniać wszystkich, a przemówienie pisałem w pośpiechu. Spojrzał na mnie i zauważył: „wymienił pan wszystkie państwa poza Luksemburgiem...". Miał rację. Tak też się zdarza.

A pamięta pan, jak to było z zaangażowaniem prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego w pomarańczową rewolucję na Ukrainie?

Oczywiście. W listopadzie 2004 roku, kiedy na Majdanie w Kijowie zaczęły się demonstracje, zadzwonił do mnie prezydent i zapytał, czy mogę do niego przyjechać w pilnej sprawie. Należy, powiedział, wesprzeć Ukrainę w sytuacji, kiedy na Majdanie społeczeństwo opowiada się na rzecz demokratycznych przemian. Moje myślenie było bardzo podobne. Ale państwo – zaznaczyłem – nie możemy działać tak, jak organizacje pozarządowe. Nasze zaangażowanie nie byłoby właściwe bez zaproszenia ze strony ukraińskiej. Uzgodniliśmy, że prezydent będzie w kontakcie z Leonidem Kuczmą i wyślemy grupę roboczą do przygotowań naszego przyjazdu na miejscu; ze swej strony skontaktowałem się z Javierem Solaną, ówczesnym Wysokim Komisarzem Unii Europejskiej do spraw polityki zagranicznej i bezpieczeństwa, przedstawicielami OBWE i Rady Europy. W dwa dni później polecieliśmy na Ukrainę. Leonid Kuczma, ustępujący prezydent, miał świadomość, że wybory prezydenckie na Ukrainie zostały sfałszowane – zgodnie z oczekiwaniami Rosji – na rzecz Wiktora Janukowycza. Kuczma miał wątpliwość, czy powinien jechać do Pałacu Prezydenckiego w centrum Kijowa, gdzie miało się odbyć spotkanie ukraińskich liderów z reprezentantami Polski, Rosji, Litwy oraz europejskich instytucji bezpieczeństwa. Obawiał się, że masowe demonstracje mogą przeszkodzić w dotarciu do Pałacu.

Jak wam się udało przejechać?

Bez trudu. Popularność i rozpoznawalność Aleksandra Kwaśniewskiego na ulicach Kijowa była zupełnie niezwykła. Był witany z ogromnym entuzjazmem. Pałac Prezydencki od dwóch tygodni zamknięty, wyziębiony, trącący piwniczną stęchlizną. Znaleźliśmy jakąś salę, gdzie stał owalny stół. Zanim usiedliśmy, Kwaśniewski zasugerował, aby ten stół jakoś udekorować, np. przynieść misę z pomarańczami.

Tamte protesty nazywane były pomarańczową rewolucją.

No właśnie. Szliśmy w grupie: Wiktor Juszczenko, jego rywal Wiktor Janukowycz, Leonid Kuczma, Valdas Adamkus, Aleksander Kwaśniewski, przewodniczący Dumy Państwowej Federacji Rosyjskiej Borys Gryzłow, były premier Rosji Wiktor Czernomyrdin, wówczas ambasador na Ukrainie. Juszczenko popatrzył po zebranych i powiedział do Kwaśniewskiego: „Trzech na jednego, to ma być okrągły stół?", mając na myśli Janukowycza i obu przedstawicieli Rosji. Na to Kwaśniewski podszedł do stołu, wziął pomarańczę, rzucił ją do Czernomyrdina i zawołał „chwytaj". A gdy ten miał już pomarańczę w ręku, zwrócił się do Juszczenki: „Już masz jednego zwolennika". Postawa Kwaśniewskiego, jego swoboda, zdolność szybkiej reakcji, poczucie humoru, a jednocześnie skupienie na osiągnięciu celu imponowały wszystkim obecnym w sali.

Czytaj więcej

Albo nas powieszą, albo nam postawią pomniki

A z kim się panu najlepiej współpracowało, gdy był pan w mniejszościowym rządzie?

Z polityków, z którymi miałem przyjemność i zaszczyt współpracować wyróżniłbym – obok Aleksandra Kwaśniewskiego – trzy osoby: Włodzimierza Cimoszewicza, Marka Belkę i Jerzego Hausnera. Wszyscy stawiali sprawy publiczne powyżej własnych ambicji, byli rzetelni i otwarci. Wielka szkoda, że tacy ludzie nie są dziś odpowiednio usytuowani na scenie politycznej. Swoim sposobem bycia i profesjonalizmem budowali i budują klimat zaufania oraz dobry wizerunek Polski. Myślę często o tym, że ci, którzy budowali fundamenty polskiej niezawisłości i suwerenności po 1989 roku już odeszli – Tadeusz Mazowiecki, Krzysztof Skubiszewski, Bronisław Geremek, Karol Modzelewski, Jacek Kuroń, Władysław Bartoszewski, Henryk Wujec i wielu innych. Zasługują na miano prawdziwych Ojców Założycieli wolnej Polski. Ich kontynuatorzy uznali, że ten kierunek wytyczony przez poprzedników należy utrzymywać. Bo jak głosi chińskie przysłowie – nawet najdłuższa podróż zaczyna się od pierwszego kroku. Mam nadzieję, że na tę drogę powrócimy.

Prof. Adam Daniel Rotfeld

Były minister spraw zagranicznych w rządzie Marka Belki; dyrektor sztokholmskiego Międzynarodowego Instytutu Badań nad Pokojem (1989–2002); członek Rady Konsultacyjnej Sekretarza Generalnego ONZ ds. Rozbrojenia (2006–2011); współprzewodniczący Polsko–Rosyjskiej Grupy ds. Trudnych (2008–2015) i wielu innych międzynarodowych grup roboczych. Pracuje na Uniwersytecie Warszawskim, Wydział „Artes Liberales".

Plus Minus: 1989 rok zastał pana w Sztokholmie w Międzynarodowym Instytucie Badań nad Pokojem. Co pan myślał o przełomie i zachodzących w Polsce przemianach?

Z Polski wyjechałem w tydzień po czerwcowych wyborach 1989 r. Z natury rzeczy w Sztokholmie żyłem nadal sprawami polskimi. Śledziłem je na bieżąco. Pamiętam pierwszą wizytę w Polsce Borysa Jelcyna, prezydenta Rosji, w 1993 roku. Ostatni dzień tej wizyty przypadał – nie wiem czy to przypadek, czy celowo – na 23 sierpnia, dokładnie w rocznicę paktu Ribbentrop–Mołotow z 1939 roku, tragicznego w skutkach dla Polski. Dokładnie 54 lata później, w nocy, zostało podpisane porozumienie między prezydentami Lechem Wałęsą a Borysem Jelcynem. W niespełna miesiąc później (16 września), ostatnie oddziały rosyjskiej armii opuściły nasze terytorium. Polska odzyskała całkowitą suwerenność i pełne prawo do stanowienia o sposobach zapewnienia własnego bezpieczeństwia. Następnego dnia pojechałem do jedynego kiosku w Sztokholmie, gdzie można było dostać polskie gazety, zobaczyłem wielkie tytuły – „Droga do NATO otwarta", „Nie ma przeszkód w przystąpieniu do NATO". Pomyślałem wtedy: „Jak to? Niezawisłe państwo uważa, że od rosyjskiego prezydenta zależy to, czy może być członkiem Sojuszu Północnoatlantyckiego?". Ta myśl prześladowała mnie przez pewien czas. Po kilku tygodniach prasa informowała, że prezydent Jelcyn, gdy wrócił do Moskwy, wysłał do przywódców świata zachodniego, konkretnie USA, Francji, Wielkiej Brytanii i Niemiec jednobrzmiący list. Stwierdzał w nim: „Wiem, że NATO nie jest sojuszem agresywnym skierowanym przeciwko Rosji. Jednak przez długi czas społeczeństwo rosyjskie było przekonywane, że jest to układ antyrosyjski". Dlatego – pisał Jelcyn – „opowiadamy się za sytuacją, w której stosunki między naszym krajem a NATO będą o kilka stopni cieplejsze niż te między Sojuszem a Europą Wschodnią". W swym liście Jelcyn proponował, by kraje Europy Środkowo-Wschodniej, jeśli mają obawy co do własnego bezpieczeństwa, otrzymały od Rosji i NATO krzyżowe „gwarancje bezpieczeństwa, które zapewniłyby im pełną suwerenność, integralność terytorialną, nienaruszalność granic i zachowanie pokoju w regionie".

Pozostało 89% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi