Żurawski vel Grajewski: Liczne sygnały słabości wobec Rosji

Prof. Przemysław Żurawski vel Grajewski, politolog: Od 2009 roku w ramach manewrów „Zapad" Rosjanie i Białorusini trenowali nie tylko uderzenie jądrowe na Bydgoszcz czy Łódź i desant na zachód od Wisły, ale także tłumienie hipotetycznego powstania polskiego na Grodzieńszczyźnie.

Publikacja: 07.01.2022 10:00

Prof. Przemysław Żurawski vel Grajewski

Prof. Przemysław Żurawski vel Grajewski

Foto: Forum, Krystian Maj

Czy sytuacja za naszą wschodnią granicą była po 1989 roku kiedykolwiek tak zaogniona jak obecnie?

Z pewnością nie. W chwili rozpoczęcia zbrojnego konfliktu rosyjsko-ukraińskiego można się było zastanawiać, czy nie zmieni się on w wojnę w pełnej skali. Ponieważ ten czarny scenariusz wtedy się nie zrealizował, a teraz nie wiemy, co się wydarzy, to obecnie sytuacja jest bardziej dramatyczna. Ale to znów będzie podlegało ocenie w miarę przebiegu wydarzeń.

Czy przez 32 lata rządzący przygotowali nasz kraj na eskalację napięcia za wschodnią granicą?

Częściowo tak. Trzeba pamiętać, że Polska zrealizowała swoje główne cele strategiczne z początku lat 90. – pozbyła się wojsk sowieckich, weszła do NATO i do Unii Europejskiej. Natomiast czwarty cel – przeciągnięcie i zakotwiczenie na Zachodzie Ukrainy i Białorusi – nie został zrealizowany. Tyle że to nie zależało wyłącznie od Polski. To, że Białoruś jest tam, gdzie jest, nie wynika z zaniedbań Polski, tylko z rozwoju sytuacji w tym kraju. Podobnie jest z Ukrainą – to, że nie weszła w struktury zachodnie, po części obciąża elity ukraińskie, a po części wiodące zachodnie mocarstwa i ich decyzje. Myślę m.in. o szczycie NATO w Bukareszcie w kwietniu 2008 roku, gdzie pod naciskiem Niemiec i Francji odrzucono projekt przyznania Ukrainie i Gruzji Planu Działań na rzecz Członkostwa (tzw. MAP), co później zaowocowało rosyjskim najazdem na Gruzję. A teraz mamy serię demonstracyjnych wręcz oznak słabości ze strony Unii Europejskiej i czołowych mocarstw Zachodu.

Czytaj więcej

Bilans wschodni PiS

Co pan uważa za demonstrację słabości?

Wizytę Josepa Borrella, szefa unijnej dyplomacji, w Moskwie z fatalnym skutkiem politycznym. Deklaracje Heiko Maasa, poprzedniego ministra spraw zagranicznych Niemiec, o tym, że Niemcy nie będą sprzedawały broni Ukrainie. Finalizację Nord Stream 2, od lat podtrzymywanego wbrew protestom Europy Środkowej. Demonstracyjne ominięcie przez przywódców wiodących państw europejskich inauguracyjnego spotkania Platformy Krymskiej, powołanej z inicjatywy Ukrainy w celu monitorowania sytuacji na okupowanym Krymie. W czerwcu ubiegłego roku mieliśmy francusko-niemiecką próbę zaproszenia Władimira Putina na szczyt UE do Brukseli, zablokowaną przez Europę Środkową, Skandynawię i Holandię. A w październiku, gdy Ukraińcy użyli dronów do rozbicia artylerii rosyjskiej ostrzeliwującej żołnierzy ukraińskich, to protest Berlina i Paryża dotyczył użycia dronów, a nie ostrzału terytorium Ukrainy. Te sygnały są odpowiednio odczytywane na Kremlu. Kilka tygodni temu Francja wystrzeliła trzy satelity wojskowe, które zostały wyniesione na orbitę przez rosyjskie rakiety.

Gdy Ukraińcy użyli dronów do rozbicia artylerii rosyjskiej ostrzeliwującej żołnierzy ukraińskich, to protest Berlina i Paryża dotyczył użycia dronów, a nie ostrzału terytorium Ukrainy

Chce pan powiedzieć, że mimo sankcji nałożonych na Rosję za aneksję Krymu współpraca odbywa się w najlepsze?

I to wojskowa. Mamy zatem liczne sygnały słabości wobec Rosji, co działa na nią zachęcająco i potęguje poczucie braku bezpieczeństwa. Natomiast na naszym krajowym podwórku mamy na koncie długie lata zaniedbań wojskowych. Przypomnę, że w 2008 roku ze względów czysto populistycznych rząd PO–PSL zdecydował o odejściu od powszechnego obowiązku służby wojskowej i nie zrekompensował tej likwidacji systemu tworzenia rezerw osobowych Wojska Polskiego w inny sposób. Rezerwiści wykształceni w poprzednim systemie dziś mają około pięćdziesiątki. Mogą pilnować magazynów, ale nie biegać po polach. Innych nie mamy. A była to decyzja podjęta już po inwazji Rosji na Gruzję, kiedy trzeba się było budzić z pięknego snu o trwałym bezpieczeństwie z lat 1991–2008.

A co powinniśmy byli robić?

Budować armię ekspedycyjną jako walutę do tworzenia silnej pozycji Polski w NATO. Podobne próby podjęto także wobec Unii Europejskiej, gdy można było jeszcze się łudzić, że jej ambicje wojskowe przyniosą jakieś owoce.

Mówi pan, że lata 1991–2008 to był piękny sen o bezpieczeństwie, czyli o końcu historii. Pan wtedy pracował w MON, jakie były nastroje panujące wówczas w rządzie i na scenie politycznej?

W MON pracowałem jedynie pięć miesięcy w 1992 r. To było pierwsze półrocze po rozpadzie Związku Radzieckiego. Samo powstanie państwa ukraińskiego budziło ogromne nadzieje, a zarazem był to okres ogromnego nacisku na Ukrainę na rzecz denuklearyzacji. To przede wszystkim zajmowało Stany Zjednoczone.

Ukraina posiadała posowiecką broń jądrową.

W pewnym sensie. Były trzy kategorie broni nuklearnej i Kijów kontrolował tylko najstarszy rodzaj, tzn. bomby grawitacyjne, a negatywnie także rakiety w silosach – tzn. mógł odciąć ich bazy od energii i uniemożliwić ich start, ale sam nie mógł ich użyć. Wyrzutni mobilnych nie kontrolował. Ukraina dobrowolnie pozbyła się tej broni, uzyskując w 1994 roku w memorandum budapeszteńskim gwarancje od Rosji, USA i Wielkiej Brytanii, że nie użyją wobec niej siły. Memorandum nie zawierało natomiast zobowiązania do obrony Ukrainy. Rosja złamała memorandum, napadając na Krym, a USA i Wielka Brytania nie miały obowiązku stanięcia w jej obronie, więc memorandum nie złamały.

A co w tym czasie działo się w Polsce?

W Polsce i Europie obawiano się powtórzenia scenariusza jugosłowiańskiego, czyli wojen na Bałkanach. Wizja, że Rosja będzie Serbią, a Ukraina Chorwacją, nie była miła. Ten scenariusz szczęśliwie się nie ziścił. Ale pamiętam też taką sytuację, w związku z próbami podpisania polsko-rosyjskiego porozumienia wojskowego, gdzie projekty tworzone przez polskich wyższych wojskowych brzmiały jak projekty rosyjskie. Uważaliśmy, że jest to dowód na penetrację państwa polskiego przez służby rosyjskie.

Wizja, że Rosja będzie Serbią, a Ukraina Chorwacją, nie była miła

Czego to porozumienie miało dotyczyć?

Ogólnie mówiąc, stanu relacji wojskowych. Nasi wojskowi proponowali utworzenie strefy zdemilitaryzowanej po obu stronach granicy na głębokość 50 km w głąb każdego kraju. Na terytorium Polski to był istotny odcinek, a dla Białorusi i Rosji – bo te kraje liczono razem – to zupełnie błahy fragment terytorium. Tak więc skonstruowany w Polsce projekt wyraźnie świadczył o wpływie rosyjskich służb.

Na pewno pamięta pan historię negocjacji w sprawie wyprowadzenia wojsk radzieckich i awanturę o spółki joint venture, które miały być powoływane na mieniu powojskowym, o co zabiegała strona rosyjska.

Miałem zaszczyt pracować razem z Krzysztofem Zielke, który pierwszy dostrzegł ten groźny fragment w projekcie traktatu o wycofaniu wojsk, sporządził notatkę służbową i uruchomił cały proces sprzeciwu.

To dzięki niemu z rządu Jana Olszewskiego wysłano telegram do prezydenta Lecha Wałęsy, który był w Moskwie, negocjując podpisanie tego traktatu, i doszło do powstrzymania całej akcji.

Dlaczego uważaliście, że te spółki były tak bardzo groźne, że aż warto było z tego powodu wywołać kryzys w negocjacjach?

Prywatne firmy, które by powstawały na mocy tego porozumienia, miałyby prawo wynająć agencje ochrony, czyli, mówiąc wprost, KGB czy później FSB. Na terenie baz funkcjonowałoby 46 rosyjskich lotnisk polowych, które siłą rzeczy musiałby być nanoszone na plany dla NATO jako punkty ewentualnych uderzeń dla zniszczenia infrastruktury. To było śmiertelne zagrożenie. Za wszelką cenę należało to zneutralizować.

Czytaj więcej

Zbigniew Rau: Nie brakuje nam dobrej woli

Przy okazji wyprowadzania wojsk radzieckich z Polski pojawiła się też kwestia odszkodowań dla Rosji za mienie pozostawione na terenie baz wojskowych.

Polska odrzuciła te żądania. Problem odszkodowań był związany z bardzo późnym wycofaniem wojsk z naszego terytorium. Polska była przedostatnim krajem byłego bloku wschodniego, który pozbył się wojsk sowieckich. Rosjanie wcześniej wyszli nawet z Litwy niż z Polski. To jest jedno z głównych zaniedbań tamtego okresu.

Skąd się wzięło?

Członkowie rządu Tadeusza Mazowieckiego – szef MSZ Krzysztof Skubiszewski, Janusz Onyszkiewicz, wiceminister obrony narodowej, i Janusz Reiter, ambasador Polski w Niemczech – głosili tezę pozostawienia wojsk rosyjskich w Polsce w obliczu jednoczących się Niemiec. Te wojska miały stabilizować zachodnią granicę Polski. Przed zjednoczeniem Niemiec te granice nie zostały prawnie potwierdzone. Kanclerz Helmut Kohl miał dobre argumenty, żeby z tym poczekać – aby uznanie granicy było niepodważalne, musiało być ratyfikowane przez Bundestag wybrany już w zjednoczonych Niemczech.

Ale chodziło o deklaracje polityczne.

Oczywiście. Innymi słowy, nie istniało zagrożenie dla zachodniej granicy. Ale rząd Mazowieckiego zbudował taką atmosferę, że potrzebujemy Sowietów, skoro Niemcy się jednoczą. Czechosłowacja i Węgry już na przełomie 1989 i 1990 roku zgłosiły żądanie wycofania wojsk sowieckich i szybko się ich pozbyły, a my dopiero we wrześniu 1990 roku po raz pierwszy o tym wspomnieliśmy. Tymczasem Rosjanie już wiedzieli, ile kosztuje przeniesienie żołnierzy i ich rodzin do Rosji i rozlokowanie ich tam, stąd żądania odszkodowania. Na dodatek negocjacje w sprawie wycofania wojsk sowieckich zostały powiązane z tranzytem z Niemiec.

O jakim tranzycie pan mówi?

Dla wojska wycofywanego z Niemiec, które miało przejechać przez Polskę. Niemcy z Rosjanami podpisali sobie porozumienie o tranzycie przez Polskę, tylko nas o to nie spytali i bardzo się zdziwili, że nasze służby graniczne zatrzymały transporty na granicy polsko-niemieckiej. Była o to wielka awantura pod hasłem, że Polacy sabotują wycofanie wojsk sowieckich. Sięgnięto po stare sprawdzone metody, czyli razem z wojskiem wysyłano transporty humanitarne, i tym też nas szantażowano. Ten incydent umówienia się ponad głowami tych, których należałoby pytać o zdanie, jest stałym elementem porozumień Zachód–Rosja.

Później pracował pan w Biurze Pełnomocnika Rządu ds. Integracji Europejskiej i Pomocy Zagranicznej. Co w tamtej pracy pana uderzyło?

To był 1995 rok, byliśmy wtedy w okresie preakcesyjnym. Wielu wydawało się, że nastąpił koniec historii, jak pani mówiła, bo ze strony Rosji nie groziła nam żadna zmasowana inwazja. Zanik zagrożenia sowieckiego spowodował, że USA utraciły polityczną wolę ponoszenia kosztów utrzymania bezpieczeństwa w Europie w obszarach innych niż fundamentalne. Trudno było wytłumaczyć amerykańskim podatnikom, że mają wysłać do Europy swoich synów i córki i jeszcze płacić na ich utrzymanie, bo Europejczykom się nie chce ruszyć, żeby ustabilizować sytuację w sąsiednich krajach. Mówię o krajach byłej Jugosławii. A Europa nie potrafiła tego zrobić. Symbolem tego było zachowanie Holendrów w Srebrenicy – brak twardej woli ochrony miejscowej ludności. Nam się wtedy wydawało, że udział polskich wojsk w operacjach unijnych będzie walutą polityczną, za którą kupimy poparcie głównych mocarstw Zachodu dla naszych projektów w obszarze polityki zagranicznej. Stąd później w latach 2005, 2007, 2008 udział Polski w operacjach w Czadzie czy w Kongu.

Okazało się to skuteczne politycznie?

Nie. Najpierw, jeszcze w 2008 r. za pierwszego rządu PiS, Paryż i Berlin sprzeciwiły się poszerzaniu NATO na Gruzję i Ukrainę wbrew USA, Polsce, Litwie i Rumunii. W 2011 r. – już za następnych rządów – wbrew naszym interesom Francja podpisała kontrakt z Rosją na okręty Mistrale, a Niemcy na budowę centrum szkoleniowego wojsk lądowych w Mulino pod Niżnym Nowogrodem, przy okazji transferując technologię Bundeswehry do wojsk rosyjskich. Tak to wyglądało, à propos silnej pozycji Polski w UE za czasów PO–PSL.

A jak wyglądały te sprawy z perspektywy Europejskiej Partii Ludowej, gdzie też pan pracował?

Do pracy w EPL zaprosił mnie Jacek Saryusz-Wolski, z którym współpracowałem w Biurze Pełnomocnika Rządu ds. Integracji Europejskiej i Pomocy Zagranicznej. To był okres po pierwszym Majdanie, czyli po pomarańczowej rewolucji na Ukrainie. Byłem odpowiedzialny za informowanie frakcji EPL o rozwoju sytuacji na Wschodzie, z akcentem ukraińskim, bo w Brukseli niewielu posłów EPL w ogóle wiedziało cokolwiek o Ukrainie. Staraliśmy się przybliżyć im tę problematykę, ale zainteresowanie Ukrainą szybko wygasało. To był też moment natężenia represji wobec Związku Polaków na Białorusi i ten temat też staraliśmy się wprowadzić na agendę Parlamentu Europejskiego. Rzecz w tym, że w Brukseli Ukrainę i Białoruś traktowano jako zachodnią i południową Rosję, zatem zainteresowanie tymi krajami było minimalne. Ale opowiem pani pewną historię związaną z pierwszym Majdanem: otóż Rosja w odpowiedzi na polskie wsparcie dla pomarańczowej rewolucji nałożyła embargo na polskie produkty rolne. Unia Europejska w ogóle nie zareagowała.

Pamiętam tamtą sprawę. Było spore zdziwienie, że wspólny rynek rolny Unii można w ten sposób potraktować.

Właśnie. Przez półtora roku wysocy urzędnicy unijni udawali, że nie ma sprawy. Podobne postawy były widoczne przy konflikcie łotewsko-rosyjskim i estońsko-rosyjskim o granice. Łotwa i Estonia wcielone do ZSRR miały inne granice niż w okresie międzywojennym. Rosjanie część terytorium im zabrali i do dzisiaj nie oddali. Łotwa po latach to zaakceptowała, a Estonia do dzisiaj nie. Ale oba kraje przez lata miały nieuregulowane traktatowo granice, a potencjalnie były to wschodnie granice Schengen, zatem powinno to interesować UE. Tymczasem urzędnicy składający relacje z kolejnych szczytów UE–Rosja, które odbywały się wtedy co pół roku, jako sukces podawali, że znowu udało się uniknąć rozmowy na temat granic, dlatego atmosfera wzajemnych relacji była dobra. Rządy Łotwy i Estonii doprowadzało to do szału.

Dlaczego tak było?

Interesy wielkich mocarstw były rozstrzygające. One chciały mieć dobre relacje z Rosją, no to miały. Ta miła atmosfera została zrujnowana przez weto rządu PiS w 2007 roku, kiedy negocjowano nowe porozumienie o partnerstwie i współpracy z Rosją. Polska postawiła wtedy weto z powodu embarga na nasze produkty rolne i nawet skrajnie prorosyjska Francja nie mogła twierdzić, że wspólna polityka rolna nie jest sprawą Komisji Europejskiej. Przecież rząd polski nie mógł już wtedy nałożyć kontrembarga na towary rosyjskie, bo to była prerogatywa unijna. Niemcy i Finlandia były wtedy bardzo niezadowolone, ponieważ porozumienie było sztandarowym projektem prezydencji fińskiej, a później niemieckiej. A Polska powiedziała „nie". Później zmienił się rząd i wycofał wszystkie zastrzeżenia, ale porozumienie o partnerstwie i współpracy już nigdy nie powstało. Mam jeszcze jedną anegdotę o rozgłośni radiowej dla Białorusinów.

Co z nią?

Prawo do zorganizowania i prowadzenia tej rozgłośni dostali Niemcy. Żartowaliśmy w polskim gronie, że z punktu widzenia Rosji lepiej Unia nie mogła wybrać, bo w czasie II wojny światowej zginęło 25 proc. ludności Białorusi. Komukolwiek należało przyznać tę rozgłośnię, tylko nie Niemcom. Na dodatek ta rozgłośnia miała nadawać po rosyjsku, tym samym umacniając dominację Rosji na tym terytorium za pieniądze unijnych podatników. Z naszego punktu widzenia było to bezsensowne. A realizacja tego projektu tak długo się ciągnęła, że żartowaliśmy, iż podboju kosmosu dokonano szybciej. Ten mechanizm unijny oglądany z daleka wygląda słodko, natomiast z bliska bardzo nieciekawie.

A skąd się wziął pomysł zorganizowania takiej rozgłośni?

Pierwszy Majdan ukraiński wywołał nadzieję, że tego typu rewolucje będą się powtarzały. Oczekiwano, że podobny scenariusz zostanie zrealizowany również na Białorusi, i chciano ją jakoś wesprzeć w wymiarze informacyjnym. Stąd się wziął ten pomysł. Opowiem pani jeszcze jedną ciekawostkę: żeby utrzymać atmosferę europejskości, a nie realizacji interesów narodowych, sytuację na Białorusi monitorowali Hiszpanie, a my zajmowaliśmy się Kubą.

W środowisku Zjednoczonej Prawicy spotkałam się z opinią, że niepotrzebnie mieszaliśmy się do spraw białoruskich po sfałszowanych wyborach prezydenckich, bo w efekcie polską mniejszość na Białorusi spotkały represje. Co pan o tym sądzi?

Trzeba pamiętać, że od 2009 roku w ramach cyklicznych manewrów „Zapad" Rosjanie i Białorusini trenowali nie tylko uderzenie jądrowe na Bydgoszcz czy Łódź i desant na zachód od Wisły, ale także tłumienie hipotetycznego powstania polskiego na Grodzieńszczyźnie. Każdy analityk powie, że coś takiego nie jest realne. Zatem jedynym powodem do takich ćwiczeń było to, by w razie buntu przeciwko Łukaszence móc zrzucić odpowiedzialność na Polskę jako inspiratora tych zaburzeń. Co najmniej od 2009 roku Polska była obsadzona w roli wroga.

Zatem to, czy zachowaliśmy się tak czy inaczej po ostatnich wyborach prezydenckich na Białorusi, nie miało znaczenia?

Oczywiście, że nie. Jedyne co było do wygrania, to sympatia Białorusinów, która została uruchomiona podczas pogrzebu powstańców styczniowych w Wilnie w 2019 roku – Zygmunta Sierakowskiego i Kostusia Kalinowskiego. Kostuś Kalinowski był przywódcą powstania styczniowego na obszarze dzisiejszej Białorusi i wydawcą pierwszej gazety w języku białoruskim oraz autorem dramatycznego listu z celi śmierci. Został powieszony w Wilnie i pogrzebany w nieznanym miejscu. Jego szczątki tak jak i Sierakowskiego zostały odnalezione przypadkiem. W listopadzie 2019 roku odbył się uroczysty pogrzeb, na który przybyło ponad 50 tys. Białorusinów. Rozmawiałem później z niektórymi z nich – głos im drżał i mieli łzy w oczach, bo to fragment ich wielkiej historii. Zerwanie tej zasłony niepamięci jest nieodwracalne. Widzieliśmy, że demonstracje na Białorusi odbywały się pod symbolami Wielkiego Księstwa Litewskiego – biało-czerwono-białą flagą i symbolem Pogoni. To jest moim zdaniem rzecz nieodwracalna i byłoby dziwne, gdybyśmy zaczęli się dystansować od narodu białoruskiego.

Jak w tym roku rozwiną się scenariusze za naszą wschodnią granicą?

Myślę, że będzie postępowało, a może nawet przyspieszy wchłanianie Białorusi przez Rosję. Natomiast sytuacja na Ukrainie rozwinie się stosownie do reakcji Zachodu. Reakcje pokazujące słabość będą zachęcały Rosję do większej agresji. Z drugiej strony armia ukraińska jest niedoceniana przez opinię publiczną. Jest znacznie silniejsza niż kilkanaście lat temu. Te 170 tys. Rosjan u jej granicy to nie jest siła, przy pomocy której można by podbić Ukrainę, która ma ponad 200 tys. żołnierzy w armii czynnej i ponad 200 tys. rezerwistów z doświadczeniem frontowym od 2014 roku. Zatem wszystko zależy od sygnałów z Zachodu wysyłanych w kierunku Kremla. Na razie są sygnałami słabości, a więc przyzwolenia.

O rozmówcy:
Prof. Przemysław Żurawski vel Grajewski

Politolog, profesor na Uniwersytecie Łódzkim. W 2014 r. został członkiem rady programowej PiS. Od 2015 roku zasiada w Narodowej Radzie Rozwoju przy prezydencie Andrzeju Dudzie. Jest w niej koordynatorem sekcji bezpieczeństwo, obronność, polityka zagraniczna. Był też członkiem gabinetu politycznego szefa MSZ Witolda Waszczykowskiego.


Czy sytuacja za naszą wschodnią granicą była po 1989 roku kiedykolwiek tak zaogniona jak obecnie?

Z pewnością nie. W chwili rozpoczęcia zbrojnego konfliktu rosyjsko-ukraińskiego można się było zastanawiać, czy nie zmieni się on w wojnę w pełnej skali. Ponieważ ten czarny scenariusz wtedy się nie zrealizował, a teraz nie wiemy, co się wydarzy, to obecnie sytuacja jest bardziej dramatyczna. Ale to znów będzie podlegało ocenie w miarę przebiegu wydarzeń.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich