Należy zwołać konstytuantę, aby rozwinąć europejskie państwo federalne – Emmanuel Macron czekał na taki przekaz z Berlina, od kiedy zostały powołany na najwyższy urząd w państwie w maju 2017 r. Odpowiedź zza Renu pojawiła się wreszcie w umowie koalicyjnej, zawartej na początku grudnia przez socjaldemokratów, Zielonych i liberałów. Ale dla prezydenta to już za późno. Role w niemiecko-francuskim tandemie się odwróciły. Gdy hamulcowy nacisnął na gaz, euroentuzjazm Francuzów wyparował. Kampania przed kwietniowymi wyborami przekształciła się nad Sekwaną w wyścig o to, kto najskuteczniej cofnie integrację, a nie pchnie ją do przodu. Nawet Macron, jeśli marzy o drugiej kadencji, musi przynajmniej do jakiegoś stopnia wpisać się w tę rywalizację.
Tak jak Ameryka powołała do życia NATO, tak Francja jest matką europejskiej integracji. Tradycyjna równowaga między Paryżem i Berlinem to co prawda już przeszłość, ale podobnie jak Macron nie mógł wprowadzić w życie swojego europejskiego marzenia bez akceptacji Angeli Merkel, tak i żadna znacząca przebudowa Unii nie będzie możliwa bez zgody Francuzów. Po brexicie nie może być już żadnych wątpliwości, że to kraj numer dwa w zjednoczonej Europie, z wystarczającymi atrybutami do blokowania w Brukseli wszystkiego, co mu nie odpowiada.
Walka o Pałac Elizejski rozstrzygnie jednak nie tylko o tym, czy za naszego życia będziemy świadkami powołania czegoś na kształt Stanów Zjednoczonych Europy. Czołowi rywale Macrona z coraz większym entuzjazmem czerpią wzorce z Budapesztu i Warszawy. Marine Le Pen niedawno pielgrzymowała do polskiej stolicy. Eric Zemmour od dawna stawia rząd PiS za wzór „odzyskiwania suwerenności". Nawet kiedyś umiarkowani, gaullistowscy Republikanie tak bardzo przesunęli się na prawo, że ich kandydatka Valerie Pecresse poparła orzeczenie polskiego Trybunału Konstytucyjnego o prymacie prawa krajowego nad europejskim.
Jeszcze niedawno sondaże wskazały na Macrona jako bezwzględnego faworyta drugiej tury nadchodzących wyborów. Ale to już przeszłość. Jego przewaga nad Marine Le Pen (Harris Interactive) stopniała do poziomu błędu statystycznego (52 do 48 proc.). Zemmour także byłby groźnym rywalem dla obecnego prezydenta w ostatecznej rozgrywce o Pałac Elizejski. Wygrana jego lub Le Pen postawiłaby Unię przed egzystencjalnym zagrożeniem, jej przyszłość przestałaby być pewna.
Ale stawka tych wyborów wykracza nawet poza granice Zjednoczonej Europy. To jest przecież czas, gdy decyduje się rosyjska inwazja na Ukrainę. Władimir Putin zaniecha odbudowy ostatniego kolonialnego imperium świata tylko wtedy, jeśli stanie przed zjednoczonym frontem Zachodu i groźbą, że czekają go tak drastyczne sankcje, iż mogą podkopać jego autorytarny reżim.