Francja może rozsadzić Unię Europejską

Jeszcze nigdy kandydat skrajnej prawicy nie był tak blisko Pałacu Elizejskiego. Jeśli w kwietniu go zdobędzie, Unia stanie wobec egzystencjalnego zagrożenia. Brexit okazał się szokiem, ale Wspólnota go przeżyła, w jakiś sposób się wręcz skonsolidowała. Frexit byłby dla integracji ciosem śmiertelnym.

Aktualizacja: 20.12.2022 14:01 Publikacja: 31.12.2021 06:00

Francja może rozsadzić Unię Europejską

Foto: AFP, Christophe Archambault

Należy zwołać konstytuantę, aby rozwinąć europejskie państwo federalne – Emmanuel Macron czekał na taki przekaz z Berlina, od kiedy zostały powołany na najwyższy urząd w państwie w maju 2017 r. Odpowiedź zza Renu pojawiła się wreszcie w umowie koalicyjnej, zawartej na początku grudnia przez socjaldemokratów, Zielonych i liberałów. Ale dla prezydenta to już za późno. Role w niemiecko-francuskim tandemie się odwróciły. Gdy hamulcowy nacisnął na gaz, euroentuzjazm Francuzów wyparował. Kampania przed kwietniowymi wyborami przekształciła się nad Sekwaną w wyścig o to, kto najskuteczniej cofnie integrację, a nie pchnie ją do przodu. Nawet Macron, jeśli marzy o drugiej kadencji, musi przynajmniej do jakiegoś stopnia wpisać się w tę rywalizację.

Tak jak Ameryka powołała do życia NATO, tak Francja jest matką europejskiej integracji. Tradycyjna równowaga między Paryżem i Berlinem to co prawda już przeszłość, ale podobnie jak Macron nie mógł wprowadzić w życie swojego europejskiego marzenia bez akceptacji Angeli Merkel, tak i żadna znacząca przebudowa Unii nie będzie możliwa bez zgody Francuzów. Po brexicie nie może być już żadnych wątpliwości, że to kraj numer dwa w zjednoczonej Europie, z wystarczającymi atrybutami do blokowania w Brukseli wszystkiego, co mu nie odpowiada.

Walka o Pałac Elizejski rozstrzygnie jednak nie tylko o tym, czy za naszego życia będziemy świadkami powołania czegoś na kształt Stanów Zjednoczonych Europy. Czołowi rywale Macrona z coraz większym entuzjazmem czerpią wzorce z Budapesztu i Warszawy. Marine Le Pen niedawno pielgrzymowała do polskiej stolicy. Eric Zemmour od dawna stawia rząd PiS za wzór „odzyskiwania suwerenności". Nawet kiedyś umiarkowani, gaullistowscy Republikanie tak bardzo przesunęli się na prawo, że ich kandydatka Valerie Pecresse poparła orzeczenie polskiego Trybunału Konstytucyjnego o prymacie prawa krajowego nad europejskim.

Jeszcze niedawno sondaże wskazały na Macrona jako bezwzględnego faworyta drugiej tury nadchodzących wyborów. Ale to już przeszłość. Jego przewaga nad Marine Le Pen (Harris Interactive) stopniała do poziomu błędu statystycznego (52 do 48 proc.). Zemmour także byłby groźnym rywalem dla obecnego prezydenta w ostatecznej rozgrywce o Pałac Elizejski. Wygrana jego lub Le Pen postawiłaby Unię przed egzystencjalnym zagrożeniem, jej przyszłość przestałaby być pewna.

Ale stawka tych wyborów wykracza nawet poza granice Zjednoczonej Europy. To jest przecież czas, gdy decyduje się rosyjska inwazja na Ukrainę. Władimir Putin zaniecha odbudowy ostatniego kolonialnego imperium świata tylko wtedy, jeśli stanie przed zjednoczonym frontem Zachodu i groźbą, że czekają go tak drastyczne sankcje, iż mogą podkopać jego autorytarny reżim.

W takim momencie Marine Le Pen przyznała „Rzeczpospolitej": „można mówić, co się chce, ale Ukraina należy do strefy wpływów Rosji. Próbując naruszyć tę strefę wpływów, tworzy się napięcia, lęki i dochodzi się do sytuacji, jakiej dziś jesteśmy świadkami". I dodaje, że pod jej rządami Francja, która „jest powołana do odgrywania na świecie roli siły równoważącej", zachowa równy dystans do autorytarnej Rosji i demokratycznej Ameryki.

Czytaj więcej

Rudiger von Fritsch: To, co dzieje się w Polsce, łamie moje serce

Bezpiecznik Piątej Republiki

Francja, ojczyzna Deklaracji praw człowieka i obywatela, była przez pokolenia jednym z filarów demokracji i praworządności. Co się stało, że dziś może wystawić na szwank fundamentalne wartości definiujące Zachód?

Część wytłumaczenia leży w samym ustroju, który zbudował Charles de Gaulle. Generał dobrze znał swoich rodaków i przez to im nie ufał. Miał w pamięci niezliczone rewolucje, jakie wywołali. Dlatego powołał w 1958 r. ustrój (Piątą Republikę), który choć pozostaje demokracją, to przyznaje głowie państwa tak szerokie uprawnienia, że powszechnie jest nazywany „monarchią republikańską". Otoczony przez korpus wyszkolonych w elitarnych szkołach urzędników prezydent przez pięć lat (pierwotnie było to siedem lat) decyduje o losie kraju właściwie bez kontroli wyborców. Taki układ od 63 lat zapewnia, że do władzy w Paryżu nie dochodzą siły skrajne, bo kandydaci radykalnej lewicy i skrajnej prawicy nie mogli nawet śnić, że przekonają do swoich racji 50 proc. rodaków. W Niemczech, gdzie w wyborach do Bundestagu obowiązuje ordynacja proporcjonalna, przy takim poparciu radykałowie od dawna mieliby przemożny wpływ na bieg spraw państwowych. Ale nad Sekwaną ich rola przy sprawowaniu władzy była właściwie zerowa.

Tę logikę Macron posunął jednak tak daleko, że system zaczyna pękać. W kampanii wyborczej w 2017 r. zaprezentował się jako kandydat „i lewicy, i prawicy", marginalizując nie tylko Partię Socjalistyczną, z której się wywodził, ale też gaullistowskich Republikanów, których kandydat, François Fillon, padł ofiarą skandalu korupcyjnego. Przyszły prezydent był przekonany, że w ten sposób znalazł formułę na gwarantowany sukces. Gdy z braku innych wiarygodnych kandydatów jego rywalką w drugiej turze stała się Le Pen, nic nie mogło już zagrozić jego zwycięstwu – rozumował. W końcu Francuzi nie są tak szaleni, aby powierzyć swój los Zjednoczeniu Narodowemu.

Dziś jednak Marine Le Pen może liczyć na 48 proc. poparcia wobec 34 proc., jakie zdobyła pięć lat temu. To niebywały skok w tak krótkim czasie. Ale jeszcze wymowniejszym sygnałem, jak wielka jest frustracja społeczeństwa, jest niezwykły sukces znacznie bardziej skrajnego od Le Pen publicysty Erica Zemmoura. Zgodnie z logiką francuskiego systemu wyborczego jest właściwie równie prawdopodobne, że to on, a nie szefowa ZN znajdzie się w ostatecznej rozgrywce, bo w pierwszej turze zdobywa on bardzo podobne poparcie. Oboje mogą już na wstępie liczyć wspólnie na mniej więcej jedną trzecią elektoratu.

Czytaj więcej

Polacy z piętnem boskiego szału romantyzmu

Dreyfus znów winny

Podobnie jak w Ameryce w przypadku Donalda Trumpa czy w Wielkiej Brytanii i władzy Borisa Johnsona, ten sukces w znacznej mierze należy tłumaczyć strachem przed utratą „narodowej tożsamości". Przez wiele dziesięcioleci Francja zamiatała ten problem pod dywan, udawała, że nie istnieje. Trochę na wzór Związku Radzieckiego, gdzie oficjalnie nie istniały narodowe separatyzmy, bo wszyscy należeli do „narodu radzieckiego", nad Sekwaną nie wolno rządowym ankieterom zadawać pytania o pochodzenie. Wszyscy są tylko i aż obywatelami Republiki. Jednak krótka przejażdżka po północno-wschodnich dzielnicach Paryża czy samym centrum Marsylii wystarczy, aby zdać sobie sprawę, jak wielkim wyzwaniem jest integracja siedmiomilionowej mniejszości muzułmańskiej, największej w Unii. Zamiast widoku zachodnich miast podróżny nagle przenosi się do Algieru czy Casablanki.

Zemmour wykorzystał to zaniedbanie. Tym bardziej że rywale pozostawili mu tu wolne pole. Z kolei Marine Le Pen, w trosce o przyciągniecie bardziej umiarkowanych wyborców, bez których, jak sądziła, nigdy nie będzie miała szansy na zdobycie władzy, rozpoczęła w 2011 r. proces „oddiabolizowania" Frontu Narodowego. Odcięła się od faszystowskich korzeni ojca, wypleniła antysemityzm w szeregach ugrupowania, coraz rzadziej mówiła o problemach imigracji. I zrezygnowała z postulatu wyprowadzenia kraju tak z Unii Europejskiej, jak i ze strefy euro. To przyniosło owoce: o ile w drugiej turze wyborów prezydenckich, w 2002 r., Jean-Marie Le Pen zdobył niespełna 18 proc. głosów, to piętnaście lat później jego córka uzyskała ich prawie dwa razy więcej.

Zemmour zburzył jednak ten plan. – To jest wersja skrajnej prawicy, jaką reprezentował Jean-Marie Le Pen. Wersja o wiele bardziej radykalna od tego, czym jest dziś Zjednoczenie Narodowe – mówi „Plusowi Minusowi" Jean-Francois Doridot, dyrektor czołowego instytutu badania opinii publicznej Ipsos.

Skazany dwukrotnie za rasizm publicysta wywodzi się z żydowskiej rodziny z Algierii. To środowiska, które 69 lat po uznaniu przez de Gaulle'a niepodległości dawnych departamentów zamorskich wciąż zarzucają generałowi zdradę stanu. Ale Zemmour logikę podważenia gaullizmu posuwa znacznie dalej. Sposób ogłoszenia swojej kandydatury wzorował na londyńskim apelu twórcy Wolnej Francji z 18 czerwca 1940 r., gdy generał wezwał naród do stawienia oporu niemieckim okupantom. Tyle że Zemmour zarzuca Piątej Republice, dziełu Charles'a de Gaulle'a, dopuszczenie do zniszczenia „wiecznej Francji". Oto jego zdaniem następuje proces „wielkiego zastąpienia" rdzennej ludności kraju przez muzułmańskich imigrantów.

Teorię tę stworzył kilka lat temu skrajnie prawicowy pisarz Renaud Camus. Jego sukces to tylko część bardzo niepokojącego procesu powrotu do łask nad Sekwaną autorów, którzy po upadku kolaborującego z Hitlerem reżimu Vichy wydawali się na trwałe wyrzuceni poza obieg społeczny. Jest wśród nich Charles Maurras, którego naszpikowane antysemickimi i faszystowskimi treściami książki niedawno ponownie wydrukował szanowany wydawca Robert Laffont. Sam Zemmour jest autorem książki „Francja nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa", od wielu tygodni bestselleru w tamtejszych księgarniach. Autor podważa m.in. niewinność skazanego w 1894 r. na podstawie sfałszowanych dowodów współpracy z Niemcami oficera żydowskiego pochodzenia Alfreda Dreyfusa. Jak w Ameryce Fox News, a w Wielkiej Brytanii tabloid „The Sun", tubą dla jego poglądów stała się założona przez miliardera Vincenta Bollore'a telewizja informacyjna C-News, która pokonała takie tuzy medialne jak LCI czy France-Info.

Czytaj więcej

Polska. Ostatni szaniec Zachodu

Gaulliści przeciw Europie

Niespodziewany sukces Erica Zemmoura, który bez struktur partyjnych w ciągu kilku tygodni znalazł się w wąskim gronie kandydatów mających szanse na udział w drugiej turze wyborów prezydenckich, zmusił jego rywali do przynajmniej częściowej rewizji swoich programów. Być może najbardziej widoczne jest to u Republikanów. W ich prawyborach wygrała co prawda Valerie Pecresse, ale jej główny rywal, radykał Eric Ciotti, zapowiadał, że jeśli będzie musiał wybierać między obecnym prezydentem a Zemmourem, postawi na tego ostatniego. To kolejny sygnał, że wprowadzony przed czterema dekadami przez prezydenta Jacques'a Chiraca „kordon sanitarny" wokół Frontu Narodowego przestaje istnieć. Przyświecała mu zasada, że pod żadnym pozorem ugrupowania francuskiego głównego nurtu nie mogą wchodzić w układy ze skrajną prawicą.

Ale i sama Pecresse coraz śmielej czerpie z programu radykałów. 13 października, zaraz po wyroku polskiego Trybunału Konstytucyjnego o wyższości prawa krajowego nad unijnym, oświadczyła w telewizji C-News, że jest „zaszokowana" lipcową decyzją Trybunału Sprawiedliwości UE o natychmiastowej likwidacji Izby Dyscyplinarnej SN. – Unia Europejska wykonuje swoje zadanie w ramach traktatów, które co prawda mają prymat nad naszymi ustawami, ale nie mogą być ponad naszymi tożsamościami konstytucyjnymi – oświadczyła. – Europa opiera się na narodach. To oznacza, że nasze ustawy konstytucyjne, tożsamość konstytucyjna każdego z naszych suwerennych państw musi wziąć górę nad prawodawstwem unijnym – sprecyzowała.

To nie tylko przekreśla niemieckie plany federalne dla Europy, ale także obecną konstrukcję Unii. – Słyszę od niektórych naszych partnerów w Niemczech sugestie, że Unia Europejska powinna się przekształcić w państwo federalne. Grzecznie, ale stanowczo powiem „nie" – oświadczyła kandydatka, która określa się jako „jedna trzecia Thatcher" (to gdy idzie o determinację we wprowadzeniu reform) i „dwie trzecie Merkel" (gdy chodzi o koncyliacyjną metodę prowadzenia polityki).

Akcent na utrzymanie „suwerenności narodowej" i powstrzymanie „federalizacji" Unii mocno przypomina tezy stawiane w kampanii referendalnej w 2016 r. przez Borisa Johnsona. Mowa wtedy była o „odzyskaniu kontroli", przede wszystkim nad imigracją i granicami. Wielka Brytania domagała się też wykreślenia z traktatów zapisu o „coraz bardziej zintegrowanej Unii" („ever closer Union"). Brexit okazał się szokiem, ale Wspólnota go przeżyła, w jakiś sposób się wręcz skonsolidowała. Frexit byłby jednak dla integracji ciosem śmiertelnym.

Czytaj więcej

Edward Luttwak: USA nie uratują Polski przed rosyjską inwazją

Dezercja lewicy

Zarówno Donald Trump, jak i Boris Johnson zdobyli popularność i władzę poza tradycyjnym podziałem partyjnym, niejako wbrew republikanom i torysom. Okazali się ujściem dla długo skrywanych frustracji. Przez wiele poprzednich lat ugrupowania głównego nurtu coraz mniej różniły się między sobą i w oczach coraz większej grupy wyborców nie tworzyły realnej alternatywy. W szczególności po przejęciu przywództwa przez Tony'ego Blaira i Billa Clintona zarówno Partia Pracy i jak demokraci postawili na gospodarczy liberalizm.

We Francji sytuacja była nieco inna. Mowa o kraju o najwyższej presji fiskalnej w Europie, gdzie armia dożywotnio mianowanych sześciu milionów urzędników reguluje wiele aspektów życia gospodarczego. Tzw. zdobycze społeczne, z których część pochodzi jeszcze z czasów Frontu Ludowego z lat 30. XX wieku, przyczyniły się do powstania jednego z najbardziej rozbudowanych państw opiekuńczych na świecie. W ten sposób wytworzyła się też we Francji swoista mentalność, która każe obywatelom oczekiwać od władz rozwiązania większości problemów życiowych.

W warunkach postępującej globalizacji Francji nie było już jednak stać na utrzymywanie takiego stanu rzeczy. To przypomina nieco układ z przepełnionym tramwajem: ci, którzy wsiedli do niego na pętli (starsze roczniki), mają co prawda wciąż szczodre przywileje przysługujące osobom zatrudnionym na kontraktach bezterminowych, ale gdy pojazd podjeżdża do kolejnych przystanków, pasażerowie (młodsze roczniki) już się w nim nie mieszczą, a nikt wewnątrz nie chce zrobić dla nich miejsca (rezygnując choćby z części osłon socjalnych). Co prawda udział pasażerów tramwaju w stosunku do zgromadzonych na kolejnych przystankach jest coraz mniejszy, ale wciąż stanowią oni większość. Dlatego tradycyjne ugrupowania polityczne nadal dbają przede wszystkim o ich interesy.

Szczególną odpowiedzialność za radykalizację Francji ponosi lewica. Rodzina polityczna, która tradycyjnie gromadziła około połowy elektoratu i z której wywodzili się François Mitterrand czy François Hollande, dziś zbiera ledwie 25 proc. głosów. I to rozdrobnionych wśród blisko dziesięciu kandydatów. Żaden z nich nie ma szansy wejść do drugiej tury. Lider radykalnej Francji Niepokornej Jean-Luc Melenchon może liczyć na ledwie 10 proc. poparcia, reprezentująca barwy Partii Socjalistycznej mer Paryża Anne Hidalgo – z trudem na 5 proc. Lewica okazała się bezbronna wobec wielkiego zawodu, jakim w oczach wielu Francuzów jest globalizacja. Gdy przemysł wyparowywał znad Sekwany, skuszony bardziej konkurencyjnymi warunkami prowadzenia biznesu za granicą (w tym w Polsce), a szeregi biednych pęczniały, proletariat uwierzył, że ratunkiem jest ochrona państwa narodowego. Dziś pierwszą partią wśród robotników jest więc Zjednoczenie Narodowe. A rywalizacji kandydatów w wyborach prezydenckich w głoszeniu haseł skrajnej prawicy już nic nie powstrzymuje.

Zawiedzione nadzieje

Odpowiedzialność za stan kraju spoczywa dziś na barkach Macrona. W 2017 r. ci, którzy zostali wyrzuceni poza system zabezpieczeń socjalnych, pokładali ogromne nadzieje w jego prezydenturze. Teraz wielu czuje się zawiedzionych. Zamiast zapowiadanej „rewolucji" Macron przeprowadził zmiany kosmetyczne. To ograniczone poluzowanie regulacji rynku pracy (limit odszkodowań przy zwalnianiu pracowników, prymat umów zakładowych nad branżowymi) czy wystawienie na zagraniczną konkurencję przewoźnika kolejowego SNCF. Nie udało się jednak przeprowadzić reformy rozdętego systemu emerytalnego czy zmniejszyć urzędniczej armii. Kraj tonie w długach (115 proc. PKB), bezrobocie pozostaje na nieakceptowalnie wysokim poziomie.

Sygnałem skali frustracji społecznej było powstanie w 2018 r. ruchu protestu „żółtych kamizelek", który z miesiąca na miesiąc stawał się coraz bardziej radykalny. Zaczęło się od sprzeciwu wobec przepisu ograniczającego do 80 km/h prędkość na drogach lokalnych, a silny impuls ruchowi dała podwyżka podatków od paliw. To, co z perspektywy Paryża uważano za detal, dla prowincji okazało się sprawą zasadniczą. Gdy bowiem ktoś z trudem wiąże koniec z końcem, wyższe rachunki za paliwo mogą prowadzić do desperacji. Bilans protestów i demonstracji to prawie 3 tys. rannych, w tym ponad tysiąc policjantów.

W podobny sposób Macron nie potrafił skutecznie powstrzymać pandemii. Zaraza zebrała we Francji proporcjonalnie czterokrotnie większe żniwo niż średnio na świecie. Gdy zaś zlikwidował podatek od wielkich fortun, został okrzyknięty „prezydentem bogatych".

I dziś, nie zważając na wymóg tzw. frontu republikańskiego, istotna część w szczególności lewicowego elektoratu zapowiada, że nie będzie głosować na Macrona w drugiej turze, aby postawić tamę skrajnej prawicy. Woli zostać w domu.

Nie potrafiąc zreformować własnego kraju, prezydent nie mógł okazać się wiarygodnym reformatorem Unii. Z jego ambitnych planów pozostało niewiele. Wspólnota nie jest dziś bardziej demokratyczna, niż pięć lat temu. Nikt już nie mówi o transeuropejskich listach kandydatów do Parlamentu Europejskiego, nikt nie marzy o wyborze w głosowaniu powszechnym prezydenta Europy. Z proponowanego przez Macrona budżetu Europy sięgającego „kilka punktów procentowych dochodu narodowego" (czyli ok. 500 mld euro rocznie), pozostało symboliczne 10 mld euro. Z zapowiedzi budowy „europejskiej armii" pozostał stary zapis o utworzeniu liczących 5 tys. żołnierzy sił szybkiego reagowania. Najwcześniejsza data ich powstania to 2025 r. A Unia jest równie daleko od powołania wspólnej polityki wizowej i migracyjnej, co w chwili wielkiego napływu cudzoziemców w 2015 r.

Ta porażka wzmocniła wśród Francuzów poczucie, że nie tylko nie kontrolują już integracji, ale Unia, zamiast ich chronić, stała się siłą im nieprzyjazną. Sam Macron, zapowiadając plan rozpoczynającego się 1 stycznia półrocznego przewodnictwa Francji w Unii, mówił więc o ograniczeniu swobody przekraczania granic z ramach Schengen czy „preferencji" dla europejskich firm w handlu międzynarodowym.

Ryzyko implozji Unii może wymusić radykalną rewizję agendy dyplomatycznej Brukseli. Gdy trzeba będzie ratować Wspólnotę, nie starczy środków i czasu na zajmowanie się sąsiadami. A przede wszystkim Ukrainą. Asem w rozgrywce z Putinem jest dla Zachodu możliwość nałożenia porażających sankcji na Rosję, które zagrożą przetrwaniu autorytarnego reżimu zbudowanego przez Kreml. Ale do tego potrzebna jest jedność Wspólnoty.

Jej brak sprowadzi Europę także do roli biernego widza tytanicznego starcia między Stanami Zjednoczonymi i Chinami. Bruksela, nie bez udziału Macrona, zdołała w ostatnich latach dość skutecznie przeciwstawić się dominacji amerykańskich potentatów technologicznych, takich jak Facebook czy Google. Zmusiła ich do przynajmniej częściowego respektowania praw autorskich. Ale też w krajach UE nie powstała żadna realna konkurencja dla tych firm. Unia chce być liderem w transformacji ekologicznej, która nie tylko pozwoli powstrzymać zmiany klimatyczne, ale także uwolnić Europę od zależności od dostaw nośników energii nie tylko z Rosji, ale i krajów arabskich. Chce też dzięki skutecznej polityce rozwojowej powstrzymać masową imigrację z Afryki i Bliskiego Wschodu. Francja byłaby pierwszą ofiarą porażki w tym względzie. Ale też i pierwszą winną.

Należy zwołać konstytuantę, aby rozwinąć europejskie państwo federalne – Emmanuel Macron czekał na taki przekaz z Berlina, od kiedy zostały powołany na najwyższy urząd w państwie w maju 2017 r. Odpowiedź zza Renu pojawiła się wreszcie w umowie koalicyjnej, zawartej na początku grudnia przez socjaldemokratów, Zielonych i liberałów. Ale dla prezydenta to już za późno. Role w niemiecko-francuskim tandemie się odwróciły. Gdy hamulcowy nacisnął na gaz, euroentuzjazm Francuzów wyparował. Kampania przed kwietniowymi wyborami przekształciła się nad Sekwaną w wyścig o to, kto najskuteczniej cofnie integrację, a nie pchnie ją do przodu. Nawet Macron, jeśli marzy o drugiej kadencji, musi przynajmniej do jakiegoś stopnia wpisać się w tę rywalizację.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi