Ida Siekmann nie miała szczęścia. Zabrakło jej kilku sekund. Gdyby strażacy po zachodniej stronie Bernauer Strasse na czas rozpięli siatkę ratunkową, 59-letnia pielęgniarka mogłaby przeżyć. Dotkliwie zraniona po upadku z czwartego piętra na bruk, zmarła jednak kilka godzin później w szpitalu.
Siekmann, pierwsza ofiara muru w poprzek Berlina postawionego 13 sierpnia 1961 r., stała się symbolem podziału Niemiec i ich dawnej stolicy. Przypadek Bernauer Strasse był szczególny: linia podziału przebiegała środkiem ulicy. Mieszkańcy numerów parzystych zostali skazani na życie przez następne pokolenie w brutalnej dyktaturze, nieparzystych mogli cieszyć się wolnością. W pierwszych dniach ucieczka była dość łatwa: wystarczyło skoczyć z pierwszego piętra przez niewysoką jeszcze wówczas przeszkodę. Jednak 18 sierpnia ówczesny przywódca NRD Walter Ulbricht kazał zamurować okna w dolnych kondygnacjach. I choć zachodnioniemiecka straż starała się zdążyć na czas przy każdej próbie skoku z wyższych pięter, w przypadku Siekmann okazało się to niemożliwe. Jej śmierć ostatecznie uświadomiła mieszkańcom Niemiec Zachodnich, że żyją w kraju frontowym, którego sąsiad posunie się do ostateczności byle obronić swoją strefę wpływów.
Białoruski wasal
Historia sprzed 60 lat niespodziewanie nabiera ostatnio aktualności. Murem między dwoma światami jest tym razem granica. Co prawda po drugiej stronie Bugu nie ma kraju, który stara się wzniecić komunistyczną rewolucję, a dzisiejsza Rosja nie jest potężnym Związkiem Radzieckim, drugim obok Stanów Zjednoczonych, mocarstwem świata. Jednak na widok represji w Mińsku trudno nie odnieść wrażenia, że Europę XXI wieku oddziela nie mniejsza przepaść cywilizacyjna od dyktatury Łukaszenki niż w czasach zimnej wojny Zachód od Wschodu. A Putin od przeszło dwóch dekad tak sprawnie posługuje się słabymi kartami, jakie daje mu rosyjski potencjał, że już wielokrotnie ograł znacznie potężniejszą Amerykę i Europę. – Nie ma kraju, który miałby lepszą strategię – podkreślał tydzień temu w „Plusie Minusie" amerykański analityk Edward Luttwak.
Podobieństwo do Niemiec jest też widoczne w terenie. Na polsko-białoruskiej granicy również powstaje mur. I choć tym razem jest on budowany przez kraj, który broni się przed hybrydowym napadem wasala Moskwy, to jednak jak w 1961 r. na naszych oczach tworzona jest szczelna bariera, która być może również na całe pokolenie skaże sąsiadów ze Wschodu na życie w zamkniętym, autorytarnym świecie.
Przez ćwierć wieku Łukaszenko potrafił sprawnie balansować między Moskwą, Waszyngtonem i Brukselą. W ten sposób stworzył sobie spory obszar niezależności wobec Kremla. Ta formuła wyczerpała się jednak latem zeszłego roku, gdy setki tysięcy Białorusinów wyszły na ulice, aby protestować przeciw drastycznemu fałszowaniu wyborów. Ten, którego Condoleezza Rice nazwała „ostatnim dyktatorem Europy", sięgnął po tak brutalne metody represji, że Europa nie mogła dłużej iść z nim na kompromis, chyba że za cenę całkowitej utraty własnej tożsamości. Rozwodu dopełniło porwanie przez białoruskie służby w maju samolotu Ryanair z działaczem demokratycznym Ramanem Pratasiewiczem na pokładzie. Sankcje Brukseli były nieuniknione, bo bez przykładnego ukarania Białorusi, sytuacja mogłaby się powtórzyć w innych krajach, gdzie sprawowane są autorytarne rządy, a to mogoby sparaliżować międzynarodowy ruch lotniczy. Łukaszenko liczył, że uda mu się odwrócić restrykcje szantażem: ściągnął w listopadzie na polską granicę tysiące imigrantów z Bliskiego Wschodu. Ale o powrocie do dawnego balansowania między Wschodem i Zachodem nie mogło być już mowy: Bruksela nie tylko poparła zdecydowane środki podjęte przez polski rząd dla ochrony granicy, ale wprowadziła kolejne restrykcje. W efekcie Łukaszenko wpadł w całkowitą zależność od Moskwy. Co prawda udało mu się uchronić odrębną walutę i stanowisko prezydenta, jednak rozmieszczenie tuż za Bugiem rosyjskich oddziałów specjalnych okazało się jednym z wielu sygnałów, że w przypadku Białorusi można co najwyżej mówić o ograniczonej autonomii, ale już nie niezależności.