Ameryka nawet nie będzie musiała podnieść palca, aby oddalić chińskie zagrożenie.
Czym jest suwerenność w Unii Europejskiej
Czy sporu o prymat prawa krajowego nad europejskim dało się uniknąć? Czy ze względu na ciężar doświadczeń historycznych byliśmy skazani na takie starcie? Jakie podejście do suwerenności mają inne kraje UE? O tym w podcaście „Posłuchaj, Plus Minus” rozmawiają Michał Płociński i Jędrzej Bielecki, redaktor działu zagranicznego „Rzeczpospolitej”, autor „Plusa Minusa”.
Jak to?
Wspominałem już o tym, że Chińczycy potrafią zrobić wszystko poza jednym – opracowaniem strategii. Od wielu lat ich gospodarka rośnie, armia ma coraz nowocześniejszą broń. Ale Chiny nie potrafią przezwyciężyć swojej niemocy. I jestem tu bardzo grzeczny, bo powinienem raczej mówić o debilizmie w działaniu. Weźmy relacje z Japonią. Po raz pierwszy po wojnie do władzy w Tokio doszła ekipa, która stawiała przynajmniej w jakimś stopniu na neutralność. Do Pekinu pojechała wielka delegacja na czele z ministrem obrony. Chciała zawrzeć porozumienia o daleko idącej współpracy. W takim właśnie momencie Chiny podjęły próbę przejęcia bezludnych wysepek Senkaku, wieńczących od południa japoński archipelag. I natychmiast wepchnęli Japonię z powrotem w objęcia Amerykanów.
Z Filipinami było podobnie. To kraj, którego ludność żywi wiele urazów do Ameryki, na przykład z powodu wykorzystywania miejscowych kobiet.
I przez to był gotów przynajmniej do pewnego stopnia wpaść w orbitę wpływów Chin. Do czasu, gdy Xi postanowił przejąć kontrolę nad należącymi do Filipin rafami koralowymi, gdzie znajdują się bogate pokłady ropy. Chińczykom udało się nawet obudzić do działania sennych Malezyjczyków, ogłaszając, że to do Pekinu należy część wód terytorialnych Malezji.
Chińską ekspansją zagrożona poczuła się też Indonezja. Ale największym błędem było zrażenie Indii. Premier Narendra Modi pięć razy odwiedzał Pekin, przez półtora dnia bez przerwy towarzyszył Xi na szczycie w Wuhanie. Ten miodowy miesiąc trwał do momentu, gdy na pograniczu chińsko-indyjskim Chińczycy przygotowali zasadzkę, w której zginęło 20 indyjskich żołnierzy. Dziś Indie znów stały się ich zaprzysięgłym wrogiem: wiem o tym, bo trzy tygodnie temu wróciłem z Delhi. Wszystko to doprowadziło do sytuacji, w której przeciw Xi ukształtowała się koalicja, która ma i większą ludność, i większy dochód narodowy od Chin. I to bez wliczania w to Ameryki. A jak powiedziałem, powstała ona bez podjęcia przez Waszyngton jakichkolwiek działań w tym celu.
Joseph Wu, tajwański minister spraw zagranicznych, mówił niedawno „Rzeczpospolitej", że narasta prawdopodobieństwo chińskiej inwazji na Tajwan. Tygodnik „Economist" uważa wręcz, że to dziś najbardziej niebezpieczne miejsce na Ziemi. Ameryka zaryzykuje wojnę jądrową z Chinami w obronie wyspy?
Nie powinna. Tajwańczycy chcą oglądać gry komputerowe, gdy inni będą przychodzić im z odsieczą. Ich siły zbrojne to żart. Warte są tyle, co armia Afganistanu: szykują się do kapitulacji. Najbardziej zdeterminowani do obrony wyspy są rodowici mieszkańcy Tajwanu, którzy nie cierpią tych, którzy przybyli z kontynentu. Ale zostali odsunięci od kluczowych stanowisk w armii. Jednak i tak Chińczycy wiele tu nie zdziałają.
Dlaczego?
Bo do tego musieliby mieć marynarkę z prawdziwego zdarzenia, a nie z kartonu. Tymczasem Cieśninę Tajwańską patrolują trzy amerykańskie okręty podwodne o napędzie atomowym i pięć kolejnych, japońskich. Chińczycy w ogóle nie są w stanie ich namierzyć. Minister obrony Nobuo Kishi już zapowiedział, że Japonia zareaguje na ewentualną inwazję Tajwanu. Zareaguje też Ameryka. Wie, że może bardzo skutecznie obronić wyspę, a stawka jest poważna.
„Financial Times" niedawno ujawnił, że Chiny budują system pocisków rażenia z orbity szczątkowej. To zaskoczyło Ameryków. Jesteśmy świadkami nowego wyścigu zbrojeń?
Tak. Ale tylko, jeśli Chińczycy postradają zmysły. To jest technika, która była już rozwijana tak przez Amerykanów, jak i Rosjan pod koniec lat 60. Chodziło o zbudowanie pocisków międzykontynentalnych, które nie wzbiją się na tyle wysoko, aby wystawić się na ostrzał systemów obrony rakietowej. Ale ta technologia jest mało precyzyjna: w najlepszym przypadku pocisk trafia w promieniu 2–3 mil od celu, a w przypadku jego chińskiej wersji – 20 mil. Taka rakieta do niczego nie służy, chyba że jest wyposażona w ładunek atomowy. Ale wówczas w razie konfliktu Ameryka po prostu nie może ryzykować: musi od razu zniszczyć 800 chińskich miast, rzucić kraj na kolana. Inaczej sama padnie ofiarą chińskiego ataku atomowego.
Niezwykły wzrost gospodarczy Chin nie przełoży się na uzyskanie przez nie przewagi technologicznej nad Stanami?
Tempo rozwoju chińskiej gospodarki słabnie i będzie słabło coraz bardziej. Powodów jest wiele, ale wskażę na jeden zasadniczy – demografia. Xi to człowiek złożony: nie pozwala na najmniejszą krytykę w szeregach partyjnych, ale zgadza się na otwartą dyskusję naukowców. Dzięki temu wiemy, jak wielką cenę Chiny płacą dziś za politykę Mao siłowego powstrzymania przyrostu naturalnego.
Niedawno opublikowano bardzo ciekawą analizę demograficzną Szanghaju. To zamieszkała przez 25 mln osób metropolia, i to bez Pudongu. Otóż w 2019 roku przyszło tam na świat w szpitalach 2,5 tysiąca dzieci! A więc nic. Ktoś powie, że takie miasto nie odzwierciedla zwyczajów na wsi. Zgoda. Ale z drugiej strony Szanghaj zawsze wyznaczał trendy. A poza tym w Chinach po prostu nie ma warunków do wychowywania dzieci. No bo niby kiedy ma to robić kobieta, która pracuje od dziewiątej rano do dziewiątej wieczorem, sześć dni w tygodniu. I to bez opieki socjalnej, bez przedszkoli, zabezpieczeń zdrowotnych.
Postęp technologiczny wymaga też odpowiednio przychylnej dla rozwoju przedsiębiorczości polityki władz. Paradoksalnie podwaliny pod nią położył Mao. Jego brutalna rewolucja kulturalna zniszczyła więzy społeczne, tradycje, które paraliżowały chińską przedsiębiorczość i które pozostają tak wielkim obciążeniem dla Indii. Ale ta mobilność wraz z ultraliberalnymi reformami Deng Xiaopinga poszły za daleko. Gdy się pójdzie do pubu w Derby, gdzie znajdują się zakłady Rolls-Royce'a produkujące najbardziej zaawansowane silniki lotnicze świata, wszyscy się znają. Pracują razem od dziesięcioleci. Tworzą zwarty zespół. Ale w Chinach jest inaczej. Jesteś wysokiej klasy inżynierem, ale szwagier mówi, że masz szansę sporo zarobić na handlu ziemniakami – rzucasz wszystko i jedziesz. Bo gdy nie ma zabezpieczeń socjalnych, trzeba się urządzić samemu.
W takich warunkach nie da się rozwijać projektów długofalowych. To widać dobrze choćby po rozwoju najnowszej generacji procesorów, gdzie Chiny nie są w stanie dotrzymać kroku Zachodowi. Równie szkodliwa jest też polityka, którą prowadzi Xi wobec wielkiego biznesu. Dobrym przykładem jest tu Jack Ma, twórca koncernu Alibaba. Xi zazdrościł mu sławy i uwziął się na jego firmę. Ale ofiarami prześladowań władzy padło też wielu innych. Gdy więc wódz sam zabija swoje doborowe oddziały, jak ma wygrać wojnę?
Bruno Alomar: Bruksela już nie użyje swojego fortelu
Bruno Alomar, autor książek o UE, wykładowca Sciences Po i Sorbony: Wielka Brytania postanowiła wyjść z UE nie ze względów gospodarczych, ale aby przywrócić pełną suwerenność Izbie Gmin. Ten postulat Europa zlekceważyła. Na utratę kolejnego kraju Unii już jednak nie stać, bo to by nakreśliło wzór rozpadu Wspólnoty.
Coraz więcej krajów jest w stanie opanować technologię broni jądrowej. To w końcu nie doprowadzi do niekontrolowanej katastrofy?
Sam fakt, że chrześcijanie oddali swoją najbardziej skuteczną broń muzułmanom, musi wywoływać niepokój. Ale trzeba też przyznać, że Pakistan, który jest tu najbardziej zaawansowany, wykazuje się strategicznym myśleniem, dojrzałością.
W starciach z Indiami nawet nie wspomina o tym, że dysponuje pociskami jądrowymi. Z kolei Arabia Saudyjska wycofała się z rozwoju broni atomowej. Odrębnym przypadkiem jest Iran. Jego program jądrowy jest dowodem na wszystko, tylko nie kompetencje: ograniczenia technologiczne, korupcję, defraudację środków. Wszystko zaczęło się już 35 lat temu, gdy Irańczycy zdobyli od ojca pakistańskiego programu atomowego Abdula Qadeera Khana technologię wzbogacania uranu. Wydali na to od tej pory 4 miliardy dolarów, ale do dziś bomby nie mają. Nie potrafili też zabezpieczyć swoich instalacji. Izraelczycy niemal jawnie zniszczyli je dwukrotnie. Sami pod kierunkiem prof. Ernsta Davida Bergmanna zbudowali zaś pociski jądrowe w dziewięć lat. I to kosztem 40 milionów dolarów: 100 razy mniej, niż wydał do tej pory Iran.
Europejska obrona ma przyszłość?
Oczywiście! Ale dopiero gdy osoby, takie jak Sandra Gallina (dyrektor departamentu zdrowia i bezpieczeństwa żywności – red.), przestaną pracować w Komisji Europejskiej. Z jej powodu proces dystrybucji szczepionek na Covid-19 w Unii wydłużył się o kilka miesięcy. Ze swoim wykształceniem tłumaczki upierała się, żeby koncerny farmaceutyczne wzięły prawną odpowiedzialność za użycie tego preparatu. Tyle że jak ktoś sprzedaje 600 milionów szczepionek, to może się co najwyżej zobowiązać, że jeśli mu się udowodni, iż umyślnie chciał, aby pacjenci umierali po użyciu tej wakcyny w męczarniach, wypłaci 50 centów od ofiary. Bo zwyczajnie więcej nie ma. Gallina oskarżała też Amerykanów, Izraelczyków o to, że przepłacili za szczepionki, nie zdając sobie sprawy, że w tej sprawie czas to było życie. Jeśli tacy ludzie będą nadal pracowali w Brukseli, Gwatemala pokona europejską armię. Z łatwością!
O rozmówcy:
Edward Luttwak (ur. 1942)
Jeden z najbardziej znanych strategów amerykańskich. Sławę przyniosły mu książki „Zamach stanu: praktyczny przewodnik",„Strategia: logika wojny i pokoju" oraz „Wielka strategia Imperium Rzymskiego: od pierwszego do trzeciego wieku naszej ery". John le Carré nazwał go współczesnym Machiavellim. Z jego usług korzystało wiele rządów na świecie. Opracował m.in. strategię złamania szantażu arabskich producentów ropy w latach 70. ubiegłego wieku. Przewidział też, że amerykańska interwencja w Iraku doprowadzi do trwałego skonfliktowania szyitów i sunnitów. Posiada ranczo w Boliwii, gdzie hoduje bydło.