Afganistan. Kobiety na łasce mężczyzn

Dzisiejsze wykształcone kobiety z Kabulu, Heratu, Kandaharu czy Mazar-i-Szarif łatwo nie dadzą sobie odebrać tego, do czego przywykły przez ostatnich 20 lat. Ale walka o należne im prawa oznacza balansowanie na granicy życia i śmierci.

Publikacja: 17.12.2021 16:00

Afganistan. Kobiety na łasce mężczyzn

Foto: PARWIZ/Reuters/Forum

Dwa sklejone ziarenka ryżu. Dwa, na cały wielki gar. Ryż ma być sypki, każde ziarenko oddzielnie. Więc już za chwilę długie, czarne włosy żony, jednej z siedmiu, wyrywane są wraz ze skórą. A potem bicie ciężką, metalową chochlą. Aż do nieprzytomności. Obraz z dzieciństwa, utrwalony w pamięci przyszłej wiceszefowej afgańskiego parlamentu, Fawzii Koofi. Dzieciństwa w rodzinnej wiosce Koof, w Badachszanie, tylko chwilami szczęśliwego i dostatniego.

Ojciec Fawzii był ważną postacią, wakilem (przedstawicielem swojej społeczności). Ona sama, urodzona w 1975 r., jako pierwsza kobieta w rodzinie nauczyła się pisać i czytać. W 1996 r. rozpoczęła studia medyczne w Kabulu, które w tym samym roku, z dnia na dzień, musiała zakończyć, gdy miasto i uczelnię opanowali talibowie. Historia Fawzii Koofi pokazuje wyraźnie, jak bardzo zmieniło się życie kobiet w Afganistanie, zwłaszcza w dużych miastach, w ciągu minionych kilku dekad. Ostatnie 20 lat to zmiany o niespotykanej wcześniej dynamice. I obecność kobiet w obszarach, o których na przełomie tysiącleci mało kto marzył.

Czytaj więcej

Brunei. Tu sułtan może wszystko

Na łasce mężczyzn

Muzułmanin może mieć cztery żony. Teoretycznie pod warunkiem, że wszystkie cztery będzie traktował jednakowo – co jest w praktyce niemożliwe. Można wszystkim zapewnić jednakowe warunki materialne, ale trudno tak samo podzielić uczucia. Dwie z nich ojciec Fawzii odesłał z powrotem do swoich rodzin. Wystarczyło trzykrotne wypowiedzenie formuły „Rozwodzę się z tobą". Pierwsza żona została khalifą – pozostała na utrzymaniu męża, ale już bez żadnych kontaktów intymnych. I tak zrobiło się miejsce dla kolejnej, najmłodszej żony, która w chwili zaślubin miała pewnie około 14 lat. „Główną żoną" pozostawała matka Fawzii.

Najmłodsza żona może miała 14 lat, może nie. Faktu urodzenia dziecka, a tym bardziej dziewczynki, nie rejestruje się nigdzie. Niepiśmienni rodzice sami też tego nie zanotują. Ojciec Fawzii też początkowo nawet nie chciał zobaczyć kolejnej córki. Często więc dziewczynka ma tyle lat, ile ma mieć – gdy trzeba ją wydać za mąż. Gdy w rodzinie jest zbyt wiele osób do wykarmienia, gdy potrzebne są pieniądze na edukację synów, gdy nie można córkom zapewnić bezpieczeństwa.

Była parlamentarzystka Azita Rafhat (bohaterka reporterskiej książki Jenny Nordberg „Chłopczyce z Kabulu. Za kulisami buntu obyczajowego w Afganistanie") mieszkała z rodzicami w Kabulu, mogła się uczyć, w domu było sporo książek, ojciec wykładał historię i geografię na uniwersytecie. Gdy miasto zajęli talibowie w 1996 roku i zrobiło się zbyt niebezpiecznie, ojciec zdecydował się zabrać rodzinę do swojej rodzinnej prowincji Badghis – biednej i trudno dostępnej. Nie pomogły łzy matki – Azita została drugą żoną niepiśmiennego kuzyna. Do domu teściowej odjechała na ośle. Łzy ojca widziała tylko raz, kilkanaście lat później.

Ojciec uznał, że niezamężnej młodej kobiecie nie jest w stanie zapewnić bezpieczeństwa. Mąż Azity miał już jedną córkę. Ona urodziła cztery kolejne. Wciąż nie było syna, mąż zaczął myśleć o trzeciej żonie. W 2005 r. Azita uzyskała mandat poselski i to ona, a nie bezrobotny mąż, musiała utrzymać całą rodzinę. W kolejnych wyborach, dość powszechnie uważanych za nie do końca uczciwe, Azita nie uzyskała reelekcji. Straciła źródło dochodu i oszczędności, przeznaczone na kampanię. Mąż jednak nadal domagał się swojego wynagrodzenia, grożąc, że w przeciwnym razie zacznie mówić, że Azita jest prostytutką. Rozwód również nie wchodził w rachubę – byłby końcem wszelkiej kariery.

A kariera polityczna była wtedy jeszcze do uratowania – gdyby tylko Azita zapłaciła 60 tys. dol. kilku urzędnikom za ponowne przeliczenie głosów. Taka inwestycja jest potrzebna, zapewniali. Przecież szybko się zwróci, za nieformalne przyspieszanie biegu spraw. Nawet mąż Azity był przekonany, że jako parlamentarzystka zarabiała znacznie więcej, niż wynosiło jej oficjalne wynagrodzenie.

Czytaj więcej

Pandemia dla krajów Trzeciego Świata oznacza apokalipsę

Uniwersytet zamknięty

W 2002 r. jesienią rozmawiałam w Kabulu z ministrem szkolnictwa wyższego Szarifem Ahmadem Fajezem. W ministerstwie pracowało wówczas 250 osób – w tym ponad 70 kobiet. Minister Fajez całkiem otwarcie uzasadniał swoją decyzję: trudno znaleźć kobietę chętną do przyjęcia łapówki. Rok wcześniej, za talibów, w ministerstwie nie było ani jednej kobiety. Nie ma też teraz, w kraju ponownie opanowanym przez talibów – po 15 sierpnia kobiety nie wróciły do pracy w urzędach czy biurach.

Prawie cały mój bagaż stanowiły wtedy angielskie podręczniki, które w Warszawie dostałam za darmo od kilku wydawnictw. Wszystkie, plus cztery słowniki, trafiły od razu na kabulską anglistykę. Oprócz pożółkłych, wyciągniętych spod gruzów papierów i kilku przestrzelonych podręczników to był właściwie cały stan posiadania wydziału. W budynku rektoratu, który miał swoje własne generatory, bywał czasami prąd. Nie było wody. Ale był entuzjazm. Dla niektórych – początek nauki. Dla wielu kobiet powrót na uczelnię po siedmiu latach. Jedną z nich była 27-letnia Soraja. Wróciła jako matka siedmiorga dzieci. Mąż odprowadzał ją pod bramę uczelni. Na kilka godzin mogła schować burkę do torby. Nie było już przymusu noszenia burek, ale wiele kobiet nosiło je, czując się w ten sposób bezpieczniej.

Gdy talibowie opanowali miasto po raz pierwszy, nie zdecydowali się na zamknięcie uniwersytetu. Mężczyźni mogli studiować. Obowiązywały brody i czarne turbany. Na wydziale ekonomii spośród dziesięciu godzin wykładów w tygodniu tylko cztery dotyczyły przedmiotów kierunkowych – resztę stanowiły przedmioty religijne. Na innych wydziałach było podobnie. Teraz, gdy talibowie wyznaczyli swojego kanclerza uczelni, parodystyczne konto w mediach społecznościowych, prowadzone przez jednego ze studentów, trudno było odróżnić od rzeczywistości. Talibowie szybko dokonali zmiany i teraz kanclerzem jest wykształcony w Pakistanie profesor prawa muzułmańskiego. Uniwersytet pozostaje zamknięty.

Edukacja – największy wróg

Dziewczynki – do 12. roku życia – mogą chodzić do szkoły. W siedmiu z trzydziestu czterech prowincji zostały też otwarte szkoły średnie. W Heracie szkoły zostały otwarte, ale radość trwała krótko – znów są zamknięte. Prawie od razu ruszyło tajne nauczanie, także online. Przekaz talibów nie jest do końca jednoznaczny, bo na gruncie religijnym zakaz jest nie do obronienia. Najpierw miało nie być edukacji dla dziewczynek starszych niż 12 lat – bo to niepotrzebne. Potem dopuścili możliwość studiów medycznych – więc potrzebny byłby etap pośredni, który jest zakazany. Teraz słychać, że chodzi tylko o stworzenie bezpiecznego moralnie środowiska do nauki. Tyle że od lat nauczanie w starszych klasach odbywało się oddzielnie dla chłopców i dziewczynek.

Walka o prawo dziewczynek do edukacji cały czas trwa. Dla talibów jest to najprawdopodobniej karta przetargowa w ewentualnych przyszłych negocjacjach z szeroko rozumianym Zachodem – pieniędzy nie ma i kraj stoi na progu katastrofy gospodarczej, społecznej i humanitarnej. Listopadowe exposé szefa talibskiego rządu Muhammada Hasana Achunda raczej jednak odbiera nadzieję na naukę innych niż religijne przedmiotów. A rząd też nie jest od tego, żeby zapewnić żywność obywatelom – to pozostało w rękach Allaha. Należy się więc modlić, bo teraz jest czas próby.

Niewykluczone, że co bardziej inteligentni spośród talibów zdają sobie sprawę, jak niebezpieczna jest dla nich edukacja. „Wiedzą, że ich największy wróg to edukacja. Dlatego nas, najmłodsze pokolenie, chcą zabijać i niszczyć. Oni się nas boją" – mówiła 16-letnia wiolonczelistka Mina z Narodowego Instytutu Muzyki w rozmowie z Lyse Ducet z BBC („Wish for Afghanistan, Episode 8, The Musicians"). Cały Instytut – 272 osoby (studenci i wykładowcy wraz z rodzinami) – wyemigrował, ma zostać odtworzony i dalej działać w Portugalii Nie kryjąc radości i łez wzruszenia, poinformował o tym w połowie listopada na Twitterze założyciel Instytutu doktor Ahmad Sarmast.

To już jest zupełnie inne pokolenie. Pokolenie, które inaczej mówi, myśli, a nawet się porusza. „Jestem silna, mogę zmieniać świat" – dodaje Mina. Kobiety protestujące dzisiaj w Kabulu czy Heracie, domagające się prawa do edukacji, pracy i wynagrodzenia, mają odkryte twarze. Nie boją się krzyczeć na ulicy, nie boją się razów pałką czy kijem od otaczających je talibów – zwłaszcza gdy demonstracja jest niewielka. Rodzice pozwolili Minie studiować muzykę, ale dalsza rodzina była przeciw. „Nienawidzę muzyki; to nie jest coś dobrego dla kobiet, ani nawet dla mężczyzn" – słyszała nieraz. Chociaż muzyka i taniec były na tych ziemiach obecne od wieków. Dwadzieścia lat temu talibowie zabijali za słuchanie muzyki, zabijają i teraz. Także muzyki miejscowej, granej na tradycyjnych instrumentach.

Na początku roku, jeszcze przed opanowaniem całego kraju przez talibów, władze zakazały śpiewania (także hymnu narodowego) dziewczętom powyżej 12. roku życia. Z tego zakazu wycofano się dość szybko, tłumacząc, że to była decyzja urzędnika, a nie całego Ministerstwa Edukacji i spowodowana jedynie troską o przestrzeganie antycovidowych restrykcji.

Czytaj więcej

Jemen. Tam gdzie panuje głód i trwa wojna, epidemia jest mniejszym problemem

Jeśli mogę wznieść samolot

Dzisiejsze wykształcone kobiety z Kabulu, Heratu, Kandaharu czy Mazar-i-Szarif łatwo nie dadzą sobie odebrać tego, do czego przywykły przez ostatnich 20 lat. Wiele z nich jest już poza krajem, bo groziła im śmierć – za ich pracę w mediach, w policji, na rzecz poprzednich władz czy międzynarodowych organizacji pomocowych. Niektórym nie udało się uciec – tak jak czterem młodym aktywistkom, których ciała znaleziono w Mazar-i-Szarif na początku listopada. Były w drodze na lotnisko. Najprawdopodobniej skorzystały z angielskojęzycznej oferty pomocy na jednym z komunikatorów. Talibowie rozsyłali tę wiadomość, żeby lokalizować osoby chcące uciec z kraju.

W wieku 23 lat za sterami boeinga 737 usiadła Mohasin Mirzai. Przez niecały rok latała do Arabii Saudyjskiej, Indii i Turcji. Piętnastego sierpnia też rano stawiła się do pracy, żeby lecieć do Stambułu. Dziś, jako uchodźczyni, szuka pracy w Bułgarii. Zdołała ewakuować z kraju matkę i siostry. Wciąż wierzy, że skoro potrafi wznieść samolot ku niebu, to może robić wszystko.

Zarifa Ghafari, najmłodsza afgańska burmistrzyni, też nie będzie milczeć i patrzeć w ziemię spoza krat burki. I też jest już poza krajem. Właśnie założyła organizację APAWOrganisation i pomaga swoim rodaczkom. Znane w świecie i wielokrotnie nagradzane afgańskie konstruktorki robotów znajdą pracę wszędzie. Kilka z nich zaczyna budować nowe życie w Meksyku. Sara Wahedi, autorka aplikacji pozwalającej śledzić zagrożenia w Kabulu, teraz rozszerza ją o Herat i Nangarhar, i nikogo nie pyta o zgodę na to, co chce robić.

Fawzia Koofi nie tylko odbiera kolejne nagrody w kolejnych krajach europejskich, ale przede wszystkim aktywnie zabiega o pomoc dla Afganistanu. 34-letnia Szaharzad Akbar dwa lata temu stanęła na czele niezależnej Afgańskiej Komisji Praw Człowieka, dwukrotnie przemawiała do Rady Bezpieczeństwa ONZ. Jest pierwszą Afganką, która ukończyła studia podyplomowe w Oksfordzie.

Dwadzieścia osiem afgańskich posłanek w Grecji myśli o utworzeniu „równoległego" parlamentu na uchodźstwie. Są w drodze do Kanady, ale wierzą w powrót do kraju i do władzy. To nie o nich w 2009 roku Roja napisała często cytowany wiersz: „Byle nie afgańską kobietą": „Chciałabym być dowolną rzeczą na tym świecie (...) Byle nie afgańską kobietą (...) Zawsze sama Zawsze przykład słabości Moje ramiona dźwigają brzemię bólu".

To wiersz o milionach afgańskich kobiet, w większości niepiśmiennych, których życie tak bardzo nie zmieniło się w ciągu ostatnich 20 lat. Kobiet, którym mąż może odciąć nos i uszy (pamiętne zdjęcie Aiszy na okładce magazynu „Time" w 2010 roku). Kobiet, z których wiele, nawet przed powrotem talibów, nie wychodziło z domów.

Powszechny analfabetyzm

Po 1979 roku nie ma dokładnych danych statystycznych dotyczących Afganistanu. Możliwe, że to, co usłyszałam w tamtejszym Zakładzie Statystyki jesienią 2002 r., jest wciąż prawdziwe. Wszelkie liczby – przedstawiane przez międzynarodowe organizacje pomocowe czy nawet CIA WorldFactbook – mogą tylko ilustrować pewne zjawiska i pokazywać skalę problemu. Tak też jest z danymi dotyczącymi analfabetyzmu. Pewnie około 40 procent Afgańczyków potrafi czytać i pisać (ponad 50 proc. mężczyzn i około 30 proc. kobiet). Jedna czwarta populacji mieszka w miastach – i tam te dane mogą być wyższe.

Na wsiach, zwłaszcza w trudno dostępnych regionach, sytuacja często wygląda tak: „afgańscy szeregowi policjanci i żołnierze to często zwykli rolnicy, pasterze, których albo dotknął nieurodzaj, albo stracili bydło; kupcy, którym się nie wiodło (...) oraz bezrobotna, niewykształcona młodzież, której w żadnym z zakątków kraju nie brakuje. Większość poborowych to analfabeci, (...) przyciąga ich perspektywa stałego dochodu. Nie zarabiają jednak kokosów. (...) Wykorzystują to talibowie, którzy starają się płacić swoim bojownikom nieco więcej. (...) Obraz świata zewnętrznego, jaki mają ludzie z takich afgańskich wsi (...) kształtuje w dużej mierze wioskowy mułła (...) człowiek kształcony w jednej z licznych szkół koranicznych, gdzie wkuwa się na pamięć Koran i w zasadzie nie przekazuje prawie wcale wiedzy o świecie" (Kafir, „Kontakt, Polskie specłużby w Afganistanie", Warszawa 2018, str. 80–81, 190).

Kobieta, rzadko opuszczająca swoją kalatę, nawet do tego nie ma dostępu. Kalata to domostwo otoczone wysokim glinianym murem, za którym znajdują się także zabudowania gospodarcze, a nawet niewielkie poletka. Teściowa wspomnianej wcześniej posłanki Azity, którą Jenny Nordberg odwiedziła w 2011 r., też przyznawała, że ani ona, ani jej córki nie wychodzą z domu. Przed 2001 r. może niespełna 5 tysięcy dziewcząt miało dostęp do tajnego nauczania. Później ponad 2,5 miliona dziewcząt trafiło do szkół. Jedna piąta z nich nie uczestniczyła w lekcjach regularnie. Jeszcze w 2012 r. ponad 40 proc. szkół nie miało swoich budynków, w trzech czwartych brakowało sanitariatów. To był też powód dla wielu dziewczynek i ich rodzin do pozostawania w domu. Połowa szkół nie miała dostępu do bezpiecznej wody pitnej. W największej szkole w Ghazni w 2012 r. uczyło się aż 8 tys. dziewcząt i kobiet (w wieku od 7 do 20 lat). To właśnie w tej szkole dwa lata wcześniej talibowie rozpylili gaz. Ponad 60 osób trafiło do szpitala.

Czytaj więcej

Kabus – sułtan, który wyciągnął Oman z zacofania

Uciec przed przemocą

W ciągu ostatnich 20 lat nawet dzieci wędrownych plemion Kuczi miały szansę na edukację. Duża w tym zasługa kolejnych kobiet reprezentujących tę społeczność w parlamencie i rozumiejących wagę edukacji. W styczniu 34-letnia Maryam Amarkhil otworzyła prężnie działającą szkołę dla dzieci Kuczi. W swojej książce Kafir opisuje, jak mieszkają niektórzy Kuczi: „widać na wzniesieniu tylko kilka małych wybrzuszeń u podnóża wielkiej góry (...) wchodziło się jak do jamy (...) brak okien, tylko otwory wielkości stanowiska strzeleckiego w bunkrze (...) wąskim korytarzem o wysokości około 140 centymetrów schodziło się w dół do (...) ziemianki. Ściany były z nieobrobionych dużych kawałków skał. Sufit z belek i gałęzi (...) pomieszczenie miało jakieś sześć, siedem metrów kwadratowych. W ścianach były kolejne dwa otwory prowadzące do mniejszych pomieszczeń, w których (...) były sypialnie. Kolejny korytarz, łączący z podziemną obórką, a w niej owce. Zamiast okien otwory wielkości małego lufcika, w suficie otwór nad paleniskiem". Pasterski lud Kuczi to ok. 10 proc. ludności Afganistanu, czyli liczy ponad 3 miliony osób. „Z nimi nie da się walczyć, oni nigdy się nie poddadzą. Te ziemianki nawet dla nas były niewidoczne z odległości 200 metrów (...) nie do wypatrzenia ze śmigłowca" – dodaje Kafir. Talibowie często ukrywali się pośród Kuczi i przechowywali u nich broń.

Polska pomoc w Ghazni docierała także do Kuczi. Koce, odzież czy przybory szkolne przysyłane przez stowarzyszenie Szkoły dla Pokoju były bardzo chętnie przyjmowane przez Kuczi. Sama pomoc była ważna, ale równie ważne było pozyskiwanie źródeł informacji – o planowanych atakach na polskie bazy czy improwizowanych ładunkach wybuchowych na drogach. Warto zapłacić 20 dol. i wiedzieć 20 minut wcześniej, że w bazę uderzy rakieta.

We wrześniu 2012 r. polski patrol, jadący Highway 1, dostrzegł niewielkie zawiniątko przy drodze. Tym razem nie był to IED, improwizowany ładunek wybuchowy. To był noworodek. Dziewczynka trafiła najpierw pod opiekę polskich lekarzy w bazie, potem do szpitala w Ghazni. Zanim adoptowało ją bezdzietne małżeństwo z Ghazni, nazywana była Pola. Nowi rodzice dali jej imię Aria. Pomoc dla dziewczynki dostarczało stowarzyszenie Szkoły dla Pokoju. Na nieznaną matkę dziecka sypały się gromy w polskich mediach społecznościowych. Dramatyczna decyzja była jednak całkiem racjonalna – po Highway 1 często jeździły zagraniczne patrole i było jasne, że dziewczynka szybko znajdzie opiekę. Prawie na pewno przyszła na świat w wyniku jakiejś relacji przemocowej. Gdyby urodziła się w rodzinie, choćby najbiedniejszej, raczej nie znalazłaby się przy drodze. Jak wspomina Kafir, zdarzało się natomiast sprzedawanie dzieci – talibowie płacili 500 dol. za chłopca, za dziewczynkę zazwyczaj mniej.

Czym innym jest natomiast płacenie rodzicom za rękę panny młodej. Choć czasem może wyglądać na sprzedaż – gdy dziewczynka nie ma nawet dziesięciu lat. Zostaje kolejną żoną znacznie starszego człowieka i musi zacząć rodzić synów. Kilka tygodni temu lekarka z Mazar-i-Szarif podała zastrzyk antykoncepcyjny 13-latce. Dziewczynka, wyglądająca na znacznie młodszą, błagała o pomoc. Lekarka zaczęła dostawać groźby – także od męża dziewczynki. Musiała uciekać, dziś jest w Iranie.

Trzy czwarte kobiet w więzieniach jest tam za próbę ucieczki przed przemocą. Po zajęciu kraju w sierpniu talibowie wypuścili swoich ludzi z więzień. Dwieście siedemdziesiąt kobiet w Afganistanie orzekało w sądach. Trzy – wraz z rodzinami – znalazły właśnie azyl w Wielkiej Brytanii. Reszta w ukryciu czeka na pomoc. Wielu przez nie skazanych chce się zemścić.

Czasem pozostaje już tylko jeden, ostatni krzyk – gdy kobieta próbuje dokonać samospalenia i wybiega przed dom. Takim kobietom pomagała przez lata doktor K. – dziś sama bardzo potrzebuje pomocy. Dostaje groźby, pozostaje w ukryciu, szuka możliwości wyjazdu.

W kraju pozostaje natomiast Mahbuba Saradż, dziennikarka, działaczka na rzecz praw człowieka, Matka Narodu, uznana we wrześniu przez magazyn „Time" za jedną ze stu najbardziej wpływowych osób w kraju. W bardzo emocjonalnym wystąpieniu zaapelowała właśnie do swoich rodaczek, wojowniczek, o powrót do kraju, który ich teraz bardzo potrzebuje. Choć dla wielu oznaczałoby to niechybną śmierć.

Ale prawdą jest, że kraj potrzebuje mądrych, wykształconych kobiet. To nie one prowadziły wojny przez ostatnich 40 lat. W 2018 r. Antonio Guterres uznał Jemen za największą katastrofę humanitarną na świecie. Dziś wiceszef ONZ Martin Griffiths, do niedawna specjalny wysłannik ONZ do Jemenu, zaczyna mówić o Afganistanie jako równie poważnej katastrofie. W obu krajach ponad 20 milionom ludzi grozi głód. W obu krajach kobiety – połowa populacji – nie mają wpływu na rządy.

W wyemitowanym pod koniec listopada wystąpieniu mułła Achund zapewnił, że afgańskie kobiety są najbardziej bezpieczne właśnie pod rządami talibów, a ich prawa są gwarantowane. Talibowie zajęci myśleniem o kobietach, o moralnej szkodliwości stukotu obcasów, śmiechu, śpiewu czy zapachu perfum na ulicy po ponad stu dniach u władzy nie mają krajowi stojącemu u progu katastrofy nic do zaoferowania. I chyba nikt, kto śledzi losy Afganistanu nie powinien być zaskoczony.

Dwa sklejone ziarenka ryżu. Dwa, na cały wielki gar. Ryż ma być sypki, każde ziarenko oddzielnie. Więc już za chwilę długie, czarne włosy żony, jednej z siedmiu, wyrywane są wraz ze skórą. A potem bicie ciężką, metalową chochlą. Aż do nieprzytomności. Obraz z dzieciństwa, utrwalony w pamięci przyszłej wiceszefowej afgańskiego parlamentu, Fawzii Koofi. Dzieciństwa w rodzinnej wiosce Koof, w Badachszanie, tylko chwilami szczęśliwego i dostatniego.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi