Autobus sennie wtoczył się na przystanek. Zastygł, zakrztusił się silnikiem i potrzebował dłuższej chwili, by otworzyć własne drzwi. Jedynymi pasażerami, którzy wysiadali na tym przystanku, był smród rzygowin i odór przetrawionego alkoholu. Wsiadający ludzie zderzyli się z nimi w drzwiach. Chcieli uciec przed zimnem, ale niespodziewanie napotkali niewidzialną zaporę. Fetor był gęsty. Wdzierał się przez nos i od środka rozrywał głowę. Każdy, kto znalazł się w jego zasięgu, musiał poczuć się brudny. Trochę tak, jakby wiadro z tymi rzygowinami ktoś wylał mu na głowę. Do tego autobusu nie da się dostać... Tyle że... nic innego tu w najbliższym czasie nie przyjedzie. Wejście przez otwarte drzwi było nieprawdopodobnym wyzwaniem. Drobna staruszka głośno przeklęła i wsiadła. Reszta pokornie podążyła za nią. Drzwi zamknęły się, odcinając dostęp do świeżego powietrza.
Autobus odjechał, a ulica Chopina opustoszała. Sylwestrowym porankom już od dawna nie towarzyszy śnieg. Zamiast siarczystego mrozu lekko kropił deszcz. Ulica wyglądała tak, jakby przed chwilą zakończyła się na niej jakaś ważna bitwa. Sporo wskazywało, że większość ludzi jej nie przetrwała. Jakaś część na pewno ukryła się w swoich domowych schronach. W czterech ścianach łatwiej przeczekać ten morderczy poranek. Na ulicach pozostali najbardziej zagubieni. Ludzie, którzy nie słyszą pojedynczych wystrzałów. Te czasem dobiegały z daleka. Skupieni na sobie mężczyźni powoli przesuwali się po chodnikach pełnych łusek petard i kapselków po butelkach.
Byli też tacy, którzy mocowali się z rzeczywistością. Na przykład taką w postaci znaku drogowego. Trójka niedobitków wydała wojnę zakazowi wjazdu. Nie było w tym nic symbolicznego. Chodziło o emocje. Zmęczenie nie osłabiło ich zamiłowania do demolki, mimo że w tym pojedynku nie mieli żadnych szans. Przeciwko nim był znak, alkohol i grawitacja. Zakaz wjazdu okazywał się nieugięty, a całonocne picie połączone z gwałtownym wysiłkiem zaczęło odcinać prąd. Mężczyźni potraktowali to tylko jako chwilowe problemy z dostawą energii. Gdy zaczynało jej brakować, puszczali znak, by złapać powietrze. W końcu pokornie stanęli i patrzyli na siebie zrezygnowani. Dotarły do nich własne słabości. Byli cieniami samych siebie i w tym momencie nie zdołaliby nawet porządnie zdemolować przystanku. Rzeczywistość okazała się mocniejsza niż instynkty, które nakazywały walczyć.
Czytaj więcej
Pomysł z byłym premierem jako twarzą politycznego zwrotu w Polsce nie budzi w środowiskach opozycyjnych powszechnego entuzjazmu. Trudno się temu dziwić.
Gdzieś w tle przemknęła postać, która też toczyła walkę. Zmagała się z silnym wiatrem, który mimo swojej nieobecności rzucał postawnego mężczyznę w różne strony. Czasem wiał w plecy i pchał go do przodu, by za chwilę stawiać opór przy każdym kroku. Najsilniejsze były jednak uderzenia boczne. Mężczyzna trzymał się kurczowo swojej reklamówki, tak jakby to właśnie ona miała mu zapewnić równowagę. Jego konwulsyjne ruchy nieporadnie zdradzały, że jest gotowy bronić swoim ciałem torby przed każdym ewentualnym atakiem. W końcu, nie bez problemów, odbił w Bojańczyka i zygzakiem ruszył w stronę Zielonego Rynku. Z mijanych kamienic dało się jeszcze usłyszeć dźwięki dogasających bitew. Ich uczestnicy resztkami sił zrywali się do chaotycznych okrzyków. Śmiech mieszał się z przekleństwami, ktoś próbował śpiewać, a ktoś inny rozbijał butelki. Przed jedną z bram stało kilku chłopaków. Byli głośni. Ich plany oscylowały gdzieś między wyjazdem nad morze a zakupem następnego wina. Tylko to drugie można było połączyć z obroną własnego terenu. Chłopcy patrzyli nerwowo w różne strony i chcieli być groźni, ale byli na to zbyt pijani. Mętnym wzrokiem próbowali się mierzyć z tymi, którzy ich mijali, ale już samo utrzymanie ostrości było dla nich problemem.