Piotr Witwicki: Znikająca Polska czyli historia z Włocławka wzięta

Starówka to taki Włocławek, tylko bardziej. Wszystko jest tu podwójne. Bezrobocie jest dwa razy wyższe niż w pozostałych częściach miasta, dwa razy więcej osób korzysta z opieki społecznej, dwa razy częściej dochodzi do przestępstw.

Publikacja: 03.12.2021 16:00

Ulica Tumska, najstarsza i obłędnie ponura. Przed wojną jedna z najbardziej ruchliwych ulic miasta.

Ulica Tumska, najstarsza i obłędnie ponura. Przed wojną jedna z najbardziej ruchliwych ulic miasta. Późniejsze lata bez większych sentymentów rozprawiły się z tą okolicą

Foto: BE&W, Wojciech Wójcik

Autobus sennie wtoczył się na przystanek. Zastygł, zakrztusił się silnikiem i potrzebował dłuższej chwili, by otworzyć własne drzwi. Jedynymi pasażerami, którzy wysiadali na tym przystanku, był smród rzygowin i odór przetrawionego alkoholu. Wsiadający ludzie zderzyli się z nimi w drzwiach. Chcieli uciec przed zimnem, ale niespodziewanie napotkali niewidzialną zaporę. Fetor był gęsty. Wdzierał się przez nos i od środka rozrywał głowę. Każdy, kto znalazł się w jego zasięgu, musiał poczuć się brudny. Trochę tak, jakby wiadro z tymi rzygowinami ktoś wylał mu na głowę. Do tego autobusu nie da się dostać... Tyle że... nic innego tu w najbliższym czasie nie przyjedzie. Wejście przez otwarte drzwi było nieprawdopodobnym wyzwaniem. Drobna staruszka głośno przeklęła i wsiadła. Reszta pokornie podążyła za nią. Drzwi zamknęły się, odcinając dostęp do świeżego powietrza.

Autobus odjechał, a ulica Chopina opustoszała. Sylwestrowym porankom już od dawna nie towarzyszy śnieg. Zamiast siarczystego mrozu lekko kropił deszcz. Ulica wyglądała tak, jakby przed chwilą zakończyła się na niej jakaś ważna bitwa. Sporo wskazywało, że większość ludzi jej nie przetrwała. Jakaś część na pewno ukryła się w swoich domowych schronach. W czterech ścianach łatwiej przeczekać ten morderczy poranek. Na ulicach pozostali najbardziej zagubieni. Ludzie, którzy nie słyszą pojedynczych wystrzałów. Te czasem dobiegały z daleka. Skupieni na sobie mężczyźni powoli przesuwali się po chodnikach pełnych łusek petard i kapselków po butelkach.

Byli też tacy, którzy mocowali się z rzeczywistością. Na przykład taką w postaci znaku drogowego. Trójka niedobitków wydała wojnę zakazowi wjazdu. Nie było w tym nic symbolicznego. Chodziło o emocje. Zmęczenie nie osłabiło ich zamiłowania do demolki, mimo że w tym pojedynku nie mieli żadnych szans. Przeciwko nim był znak, alkohol i grawitacja. Zakaz wjazdu okazywał się nieugięty, a całonocne picie połączone z gwałtownym wysiłkiem zaczęło odcinać prąd. Mężczyźni potraktowali to tylko jako chwilowe problemy z dostawą energii. Gdy zaczynało jej brakować, puszczali znak, by złapać powietrze. W końcu pokornie stanęli i patrzyli na siebie zrezygnowani. Dotarły do nich własne słabości. Byli cieniami samych siebie i w tym momencie nie zdołaliby nawet porządnie zdemolować przystanku. Rzeczywistość okazała się mocniejsza niż instynkty, które nakazywały walczyć.

Czytaj więcej

Po co Tuskowi ten powrót

Gdzieś w tle przemknęła postać, która też toczyła walkę. Zmagała się z silnym wiatrem, który mimo swojej nieobecności rzucał postawnego mężczyznę w różne strony. Czasem wiał w plecy i pchał go do przodu, by za chwilę stawiać opór przy każdym kroku. Najsilniejsze były jednak uderzenia boczne. Mężczyzna trzymał się kurczowo swojej reklamówki, tak jakby to właśnie ona miała mu zapewnić równowagę. Jego konwulsyjne ruchy nieporadnie zdradzały, że jest gotowy bronić swoim ciałem torby przed każdym ewentualnym atakiem. W końcu, nie bez problemów, odbił w Bojańczyka i zygzakiem ruszył w stronę Zielonego Rynku. Z mijanych kamienic dało się jeszcze usłyszeć dźwięki dogasających bitew. Ich uczestnicy resztkami sił zrywali się do chaotycznych okrzyków. Śmiech mieszał się z przekleństwami, ktoś próbował śpiewać, a ktoś inny rozbijał butelki. Przed jedną z bram stało kilku chłopaków. Byli głośni. Ich plany oscylowały gdzieś między wyjazdem nad morze a zakupem następnego wina. Tylko to drugie można było połączyć z obroną własnego terenu. Chłopcy patrzyli nerwowo w różne strony i chcieli być groźni, ale byli na to zbyt pijani. Mętnym wzrokiem próbowali się mierzyć z tymi, którzy ich mijali, ale już samo utrzymanie ostrości było dla nich problemem.

Sam Zielony Rynek nie przypominał miejsca, w którym jeszcze kilka godzin wcześniej mieszkańcy witali Nowy Rok. Po imprezie pozostała tylko mała, samotna scena na kółkach. Pilnowało jej dwóch wielkich zblazowanych ochroniarzy, szczelnie zamkniętych w małej skodzie. Wyglądali, jakby za chwilę mieli się z niej wylać. Widniejący gdzieś w tle napis „Nowy Rok na Zielonym Rynku" mógł być mylący. Zielony Rynek nie był zielony, tylko betonowy, a nowy rok nie wydawał się jakoś specjalnie nowy. Był równie szary, co poprzedni. W bramach stali ci, co zawsze. Dziś byli potrzebni. Dziś stanowili kontynuację. Byli żywym dowodem na to, że świat nie podejmował gwałtownych decyzji tylko dlatego, że zmieniła się data. W bramie zawsze ktoś ma wartę. Sylwestrowej tradycji stało się zadość, a teraz mieszkańcy wrócili na bezpieczne pozycje. W tym przypadku absurdalna pora nie miała nic do rzeczy. Czas miał swoje zagięcia, a rok 2018 zaczynał się gdzieś w tle.

Po wojnie Rosjanie wrócili

Bo z perspektywy Włocławka wszystko, co ważne, dzieje się gdzieś w tle. Zmiany dat, rządów i strategii gospodarczych mają dość luźny związek z miejską rzeczywistością. No, chyba że zmieniają ją na gorsze. Włocławek ma swoją własną drogę i zmierza nią po równi pochyłej ku ostatecznemu rozpadowi. Ten najlepiej widać w samym sercu miasta. Najlepszą metaforą Włocławka jest pomnik, który tam stoi. Na początku lat dziewięćdziesiątych nie było pieniędzy i woli, by wyburzyć socrealistycznego potwora. W ramach protestu mieszkańcy oblewali go czerwoną farbą, ale zdewastowany monument i tak prężył się dumnie. Ostatecznym rozwiązaniem okazał się kondom. On zabezpiecza pomnik przed biegiem historii. Na płaskorzeźby z robotnikami i czerwonoarmistami nałożono stalową obudowę. Z daleka widać, że braterstwo broni zastąpił wojskowy orzeł. W ten sposób pomnik przestał wyrażać wdzięczność armii radzieckiej, a zaczął polskiej. Zmieniło się opakowanie, ale wnętrze pozostało takie samo.

To trochę jak z Włocławkiem. Po roku 1989 na komunistyczne miasto ktoś założył wolnorynkową obudowę. Z zewnątrz wyglądało to dobrze, ale we wnętrzu pozostał stary system. Łatwiej było wprowadzić wolny rynek, niż zmienić mentalne nawyki. Istota pozostawała niezmienna. Terapia szokowa nie zlikwidowała awansów z partyjnego klucza ani nie zbudowała kapitału ludzkiego, mimo że postulowały go unijne programy. W zamierzeniach autorów wszystkie pozytywne skutki miały być długofalowym następstwem reformy. Włocławek nigdy ich nie doczekał. Dla miasta zmiana okazała się pozorna. System funkcjonował tak samo, choć na nowych warunkach. Dał więcej silnym, ale nie zmienił zasad gry. Tak jak w przypadku pomnika: udało się coś zdewastować, ale konstrukcja okazała się zbyt mocna, by móc ją zburzyć i postawić coś nowego. Pozostało pudrowanie i dbanie o pozory. Odpływ pomysłów, wiary i kapitału widać po całym placu Wolności, na którym stoi pomnik. Jak na centralne miejsce miasta, do którego dochodzi osiem ulic, jest tu dość spokojnie. Historia obchodziła się z placem Wolności złośliwie. Na fali sprzeciwu wobec rosyjskiego zaborcy jeszcze w międzywojniu włocławianie rozebrali tu piękną zabytkową cerkiew. Planów na to miejsce było wiele, ale skończyło się na tym, że po wojnie Rosjanie wrócili. Przypominał o nich wspomniany pomnik. Zresztą przedwojenny Nowy Rynek komuniści potraktowali z właściwą sobie subtelnością. Tworzenie perły modernizmu wiązało się z wyburzeniem całej okolicy. Część domostw i tak już specjalnie się do niczego nie nadawała. W praktyce oznaczało to postawienia strzelistego bloku z wielkiej płyty i domu handlowego w sąsiedztwie siedemnastowiecznego klasztoru. Oprócz tego pojawił się też prostokątny Dom Rzemiosła i nijaki budynek ZUS. Wraz ze stojącymi nieopodal kamienicami robi to wrażenie dość smutnego miksu, w którym wartości estetyczne przegrały z dosłownością i brakiem wyobraźni realnego socjalizmu. Po latach świetności pozostały napisy: „Dom Spółdzielczy", „SDH Kujawiak" czy „Dom Rzemiosła". Czasy, z których pochodzą, minęły, a nowe nie przyniosły niczego nowego obecnej architekturze.

Mijający czas jest wyjątkowo okrutny dla modernizmu. Stary blok podrasowano jasnymi kolorami, ale i tak żal patrzeć w jego stronę. Kujawiak przypomina pawilon, który zawieruszył się w czasie. Trudno uwierzyć, że właśnie tu kiedyś toczyło się życie. To był pierwszy dom handlowy z prawdziwego zdarzenia. Jedyne miejsce, gdzie w trudnych czasach można było kupić coś lepszego. Kujawiak miał nawet całkiem niezłe wejście w lata dziewięćdziesiąte. Bronił się niezłym połączeniem z Zachodem. Potem klientów ubywało, a handlowcy uciekali. Jeszcze kilka lat temu był poważny problem z wynajęciem komukolwiek powierzchni w centrum miasta. Prestiżowa lokalizacja nie musi gwarantować sukcesu. Ostatecznie dom handlowy z historią zamienił się w centrum taniej odzieży.

Czytaj więcej

Marcin Kulasek: Trzy pierogi i koniec

Mają martwe spojrzenia

Plac Wolności rozpoczyna włocławską starówkę, choć bardziej w teorii niż w praktyce. Bo największy problem z włocławską starówką polega na tym, że nie do końca wiadomo, czy istnieje. Zwyczajowo przyjmuje się, że zaczyna się właśnie na placu Wolności i w stronę Wisły zmierza wraz z ulicą 3 Maja. A właściwie to tym, co zostało z tej ulicy. W starych przewodnikach nazywano ją „włocławską Marszałkowską", a o jej randze mogą świadczyć nazwy, które nadawali jej okupanci. W zależności od biegu historii była ulicą Hitlera, a potem Stalina. Po latach spędzonych w towarzystwie światowych dyktatorów ulica ostatecznie wróciła do sprawdzonej z międzywojnia nazwy: 3 Maja. Straciła dawną klasę, ale zyskała obstawę. Pilnują jej tabuny mieszkańców, którzy nie mają nic lepszego do roboty. To oni są jej wizytówką. Mężczyźni jak pomniki stoją przy kolejnych bramach. Chcą wyglądać groźnie, ale większość sił wkładają w utrzymanie równowagi. Kobiety przemykają gdzieś obok z reklamówkami pełnymi browarów. W zależności od fazy imprezy mają martwe spojrzenia albo, jak śpiewała Nosowska, „kołyszą biodrami w takt tylko sobie znanej melodii". Przy całej leniwości ulicy widać, że gdzieś w tle toczy się nerwowa walka o przetrwanie. Niezbyt dynamiczna, ale pełna emocji. W końcu sama 3 Maja bywa nazywana ulicą cudów. Nie chodzi tu jednak o magię, a o to, co można przeczytać w policyjnych kronikach. A to jeden pijany mężczyzna wymachiwał maczetą, a to inny strzelał do policyjnego patrolu z wiatrówki. Ostatnio runęła jedna ze ścian dużej kamienicy. Inne konstrukcje też wyglądają, jakby przyjęły już sporo ciosów od upływającego czasu. Przed ostatecznym upadkiem chroni je siła przyzwyczajenia. W końcu stoją tam od zawsze.

Gdy patrzy się na mapę miasta, ulica 3 Maja prezentuje się na niej jak deptak. Przynajmniej jest w miejscu, w którym takowy powinien być. W końcu jest szeroka, ma ponad pół kilometra i prowadzi do Wisły. Upływający czas nie miał dla niej litości. Niegdyś tętniące życiem domostwa przypominają teraz opuszczone getto. Kolejne odnogi są coraz bardziej zrujnowane. Gdzieś na wysokości Żabiej destrukcja zaczyna być dosłowna. Budynki wypadają ze swojego miejskiego rytmu. Kamienice rozpadają się w różnych kierunkach, a zapiaszczone podwórka zapadają w sobie. Chaos walczy o prymat z dzikością. Jedynym, co łączy wszystkie te miejsca, jest wilgoć, która miejscami przechodzi w stęchliznę. Większość kamienic nie ma dostępu do sieci ciepłowniczej. W niektórych budynkach wciąż funkcjonują publiczne toalety na podwórzu.

Kac morderca na Tumskiej

Ulica 3 Maja odchodzi od Żabiej w stronę Cyganki. Tu liryczny rozpad zamienia się w pozbawioną subtelności demolkę. Napis nie pozostawia wątpliwości: „Budynek grozi zawalaniem", choć to w zasadzie grozi całej ulicy. 3 Maja podąża dalej w stronę Wisły, ale coraz wyraźniej chyli się ku upadkowi. Jak pisał w „Mieście Archipelag" Filip Springer: „Ulica biegnie lekko w dół, im bliżej rzeki, tym bardziej wszystko marnieje i psieje. Są tu takie miejsca, które wyglądają na całkowicie porzucone. Wszystko robi wrażenie bezużytecznego". Na 3 Maja jest ponad trzydzieści opuszczonych miejsc. Wcześniej były tam sklepy, restauracje i punkty usługowe. Teraz witryny są puste albo zabite deskami. Przetrwały miejsca z alkoholem, tania odzież i jeden sex-shop.

Tuż przed rzeką boczne alejki nie mogą się zdecydować: czy są przed czy już po rozbiórce. Ulicami przechadzają się ludzie, którzy wyglądają tak, jakby bardzo chcieli kogoś okraść, ale nie mieli na to wystarczającej siły. W zwolnionym tempie wloką swój ból gdzieś w okolice ulicy Fabrycznej albo odbijają w przeciwną stronę. Tam wchodzi się w strefę cienia. Najstarszą i obłędnie ponurą Tumską. Cała ta droga wygląda tak, jakby miała od kilkunastu lat kaca mordercę. Przed wojną była to jedna z najbardziej ruchliwych ulic miasta. Jeszcze w latach siedemdziesiątych można tu było podziwiać stare budynki, na których zachowały się tablice przypominające o dawnych zakładach rzemieślniczych. To była pamiątka po czasach, gdy Tumska żyła i oferowała praktycznie każdy produkt. Nadchodzące lata bez większych sentymentów rozprawiły się z tą okolicą. Teraz jedyne, co można na niej dostać, to wpierdol. Trudno tu spacerować bez strachu. Nie wiadomo tylko, czego najbardziej się obawiać: bandytów, ostatnich niedopitych mieszkańców czy duchów.

Finałem tego spaceru jest wielki rynek, którym schodzi się do Wisły. Po roku 1989 najpierw zniknął z niego monumentalny pomnik Marchlewskiego, a potem zieleń. Pierwsze przyjęto z ulgą, a drugie z niedowierzaniem. Wraz z drzewami Stary Rynek stracił duszę. Nawet piękny późnogotycki kościół w tle jakby mniej zachwyca. Przestrzeń straciła swój rytm i wewnętrzną harmonię. Zniszczenie tego pięknego miejsca nie było łatwe i wymagało sporych nakładów finansowych. Sami włodarze miasta nie daliby rady. Do tej operacji potrzebne były miliony. Dzięki wsparciu unijnych środków udało się odhumanizować najbardziej przyjazne miejsce w centrum. Dziś nikomu nie chce się spędzać czasu na betonowej pustyni. Jedyne, co zyskał rynek, to ogólnopolską sławę. Stał się tematem memów i artykułów. Jedną z najważniejszych ilustracji #betonozy. Akcji, którą rozpoczęło stowarzyszenie Miasto Jest Nasze.

Czytaj więcej

Tomasz Budzyński: Nie mam głowy do streamingu

Starówka miała sporo podejść do rewitalizacji, ale wszystkie okazały się nieudane. Kilka obiektów udało się odnowić, ale na całość zabrakło determinacji, mimo że miasto wygrało ministerialny konkurs na modelową rewitalizację. Projekt utknął w urzędniczych trybach. Zaplecze teoretyczne jest gotowe. Kolejne raporty opisują to, co można zobaczyć gołym okiem. W „Diagnozie obszaru rewitalizacji Włocławka" ten teren określany jest jako „zdegradowany". Autorzy przekonują, że mamy tam do czynienia ze „szczególną koncentracją negatywnych zjawisk". W teorii te miejsca powinny być wizytówką Włocławka, a w praktyce nikt obcy nie powinien przebywać tam sam. Zazwyczaj ludzie chcą mieszkać w centrach miast, a we Włocławku każdy, kto może, ucieka ze „starówki". Rdzenni mieszkańcy tworzą coś na kształt państwa w państwie. Mają na przykład swój rynek, który oczywiście funkcjonuje na czarno. Można się na nim zaopatrzyć w najbardziej podstawowe produkty, takie jak papierosy i alkohol. Poczucie wspólnoty ogranicza się jednak głównie do ataków na obcych. Starówka to taki Włocławek, tylko bardziej. Wszystko jest tu podwójne. Bezrobocie jest dwa razy wyższe niż w pozostałych częściach miasta, dwa razy więcej osób korzysta z opieki społecznej, dwa razy częściej dochodzi do przestępstw. Podobnie wygląda sytuacja, jeśli chodzi o przemoc domową. Dwa razy więcej rodzin ma tu niebieską kartę, choć wiadomo, że takich rzeczy się nie zgłasza. Rodzinne bójki i awantury, które słychać czasem latem przez otwarte okna, są po prostu częścią tego miejsca. Większość mieszkających tu osób jest zresztą trwale bezrobotna. Ponad połowa ma wykształcenie podstawowe albo gimnazjalne. Jeśli ktoś się już wykształci, to ucieka. Trzy procent osób, które tu pozostały, ma wyższe wykształcenie i to najprawdopodobniej są ludzie, którzy jeszcze się nie wymeldowali.

We wspomnianym raporcie pojawia się taka diagnoza: „Zdaniem mieszkańców obszaru rewitalizacji, lokalną specyfikę źródła problemu bezrobocia i ubóstwa w obszarze rewitalizacji Włocławka należy wiązać z upadkiem lokalnych przedsiębiorstw w ostatnich dziesięcioleciach, w których pracowało wielu mieszkańców miasta".

O autorze:

Piotr Witwicki w „Plusie Minusie" prowadził własną rubrykę pod tytułem Rozmowy Witwickiego. Od roku jest redaktorem naczelnym Interia.pl. Został nim po przejęciu portalu przez Grupę Polsat. Wcześniej pracował w TVN 24, potem w TVP, Polsat News i polsatnews.pl.

Fragment książki Piotra Witwickiego „Znikająca Polska", która ukazała się w połowie listopada nakładem Wydawnictwa Zysk i S-ka, Poznań 2021

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

Autobus sennie wtoczył się na przystanek. Zastygł, zakrztusił się silnikiem i potrzebował dłuższej chwili, by otworzyć własne drzwi. Jedynymi pasażerami, którzy wysiadali na tym przystanku, był smród rzygowin i odór przetrawionego alkoholu. Wsiadający ludzie zderzyli się z nimi w drzwiach. Chcieli uciec przed zimnem, ale niespodziewanie napotkali niewidzialną zaporę. Fetor był gęsty. Wdzierał się przez nos i od środka rozrywał głowę. Każdy, kto znalazł się w jego zasięgu, musiał poczuć się brudny. Trochę tak, jakby wiadro z tymi rzygowinami ktoś wylał mu na głowę. Do tego autobusu nie da się dostać... Tyle że... nic innego tu w najbliższym czasie nie przyjedzie. Wejście przez otwarte drzwi było nieprawdopodobnym wyzwaniem. Drobna staruszka głośno przeklęła i wsiadła. Reszta pokornie podążyła za nią. Drzwi zamknęły się, odcinając dostęp do świeżego powietrza.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi