Mateusz Morawiecki w rozkroku

Premier Morawiecki od paru tygodni pokazuje, że w sprawie kryzysu na granicy z Białorusią Polska potrafi być prymusem, którego popiera większość Europy. Jednocześnie nie może pohamować Zbigniewa Ziobry, który podkopuje jego działania mające na celu unormowanie stosunków z Unią. W efekcie stoimy na progu – ani w środku, ani na zewnątrz. Czy Polacy długo to wytrzymają?

Publikacja: 03.12.2021 16:00

Mateusz Morawiecki w rozkroku

Foto: Reporter, Jacek Domiński

W polskiej polityce, w kolejnych kampaniach wyborczych sprawy międzynarodowe nie odgrywały nigdy kluczowej roli. Były raczej uzupełnieniem, elementem wizerunkowej gry wokół rozmaitych dylematów związanych z transformacją i przemianami kulturowymi. Trudno jednak nie zauważyć, że pytanie o relacje Polski z Europą i światem zawisło dziś nad życiem publicznym. W tym sensie dyplomatyczne podróże premiera Mateusza Morawieckiego wykraczają poza tematy zagrożenia ze strony Białorusi czy nawet Rosji, co nie umniejsza ich znaczenia.

Czy to kolejna próba powstrzymania polaryzacji społeczeństwa na linii proeuropejski–antyeuropejski? Jeśli tak, to spóźniona. Chociaż trudno tu mówić o winie samego Morawieckiego. To raczej splot okoliczności. Zjednoczona Prawica jest w nich czasem agresorem, a czasem obiektem agresji.

Co wygrał premier?

Zacznijmy od efektów bezpośrednich. Ludzie bliscy premierowi przedstawiają jego międzynarodowe tournée jako udane. I trudno nie odnieść wrażenia, że tak faktycznie jest. Tak różni zawodnicy polityczni, jak prezydent Francji Emmanuel Macron czy przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen, jeszcze niedawno besztający przy różnych okazjach Morawieckiego, teraz wykonali wobec Polski jednoznaczne gesty, przyznając rację naszej twardej linii na wschodniej granicy.

Nawet jeśli fala imigrantów zaczyna opadać również na skutek dwuznacznych interwencji kanclerz Angeli Merkel u Aleksandra Łukaszenki i Władimira Putina, to przecież jej telefony mogłyby nie być tak skuteczne, gdyby polska obrona granicy pękła i fala migrantów wlała się do Europy. Czy rządzący Polską okazali się twardzi z powodu solidarności zachodniej Europy, czy motywowani własnymi wewnętrznymi korzyściami – to już mniej istotne. Skądinąd rachuby Łukaszenki natrafiły na bariery nie tylko z powodu niemieckiego lobbingu. Odsyłanie irackich przybyszów, nazywanych bezpodstawnie „uchodźcami", do ich ojczyzny, to także skutek wytrwałości polskich strażników granicznych. Choć oczywiście szczęśliwego finału nadal nie ma.

Był jeszcze drugi wątek rozmów Morawieckiego w stolicach środkowej i zachodniej Europy: jego przestroga przed ruchami rosyjskich wojsk na granicy z Ukrainą. Tu żywiej reaguje nawet liberalna administracja amerykańska czy brytyjski rząd – przynajmniej podzielając polskie diagnozy. Stolice głównych państw Unii Europejskiej odsuwają od siebie poczucie zagrożenia z rozmaitych powodów. Trudno jednak nie przypomnieć o interesach łączących niektóre z tych stolic z Moskwą. Choćby Nord Stream 2, który jest symboliczną nazwą przypominającą o uwarunkowaniach Berlina.

W tym sensie alternatywa: albo przeciwstawienie się Moskwie, albo szarpaniny z Unią, nie całkiem jest prawdziwa. Euroentuzjaści podsuwają nam ją dzień w dzień, oskarżając na dokładkę Jarosława Kaczyńskiego, że osłabia Unię w obliczu zagrożeń ze wschodu. Tymczasem Unia rozumiana jako suma rządów poszczególnych jej państw, zwłaszcza tych dominujących, osłabia swoją wewnętrzną solidarność z różnych przyczyn i na wiele sposobów.

Czytaj więcej

Ziobro i PiS Kaczyńskiego. Ogon macha psem

Opowieść o Polsce osamotnionej

Dla polskiej opozycji kryzys na granicy stanowił twardy orzech do zgryzienia. Fanatycy spod hasła „Żaden człowiek nie jest nielegalny" udawali, że ani Unia nie zajęła stanowiska w tej sprawie, ani rządy poszczególnych państw członkowskich. Z kolei Platforma Obywatelska żądała dwóch rzeczy, tak naprawdę sprzecznych – jeszcze większej twardości i konsekwencji w chronieniu granic oraz większego humanitaryzmu. Nie rozstrzygnięto nigdy dylematu, co tak naprawdę miałoby to oznaczać. Polscy pogranicznicy nie dopuszczali dostaw żywności oraz lekarzy do pierwszego koczowiska po białoruskiej stronie w rejonie Usnarza, ale czy nie robili tego dlatego, że inaczej musielibyśmy uznać, że ludzie ci znajdują się już pod polską jurysdykcją? Czyli że mogli łatwo i bezkarnie przekroczyć polską granicę.

Ta kwadratura koła trwa do dziś. Równocześnie chór polityków opozycji sformułował tezę, niejako obok sporu o to, na ile polskie służby graniczne mają być stanowcze, a na ile „humanitarne". Oto kryzys na polskiej granicy mógł być zakończony wcześniej i skuteczniej, gdyby Polska miała dobre relacje z unijnymi stolicami i z eurokratami w Brukseli. Schemat „Polski osamotnionej" stał się jednym z popularnych haseł wymierzonych w rząd Morawieckiego i stojącego za jego plecami Kaczyńskiego. Figura prezesa PiS pojawia się zresztą przy każdej trudności Polski na dowolnym froncie międzynarodowym.

Czy to wyczerpująco objaśnia rzeczywistość? Przyjmując, że polityka prowadzona przez naszych potencjalnych europejskich partnerów nie daje się objaśnić jednym czynnikiem, jest to perspektywa co najmniej uproszczona. Berlin był owszem zainteresowany tym, aby Polska broniła niepożądanym przybyszom drogi do granicy z Niemcami. Ale jednocześnie zabiegał o podtrzymanie dobrych relacji z Putinem.

A zatem przekonanie, że lepiej dzierżyć sznurki łączące nas z rozlicznymi europejskimi stolicami, niż ich nie mieć w dłoni, wydaje się oczywistością. Ci, którzy dziś, jak choćby Rafał Ziemkiewicz, lekko proponują nam debatę o dalszej obecności Polski w Unii, nie proponują niczego poza skokiem na główkę na głęboką wodę, w nieznane. Widać to szczególnie wyraźnie, gdy założymy realność najgroźniejszych sygnałów ze strony Rosji.

Chcemy to zrobić sami

Pochodną fundamentalnych zarzutów euroentuzjastów jest też i zarzut doraźny: Mateusz Morawiecki miał się spóźnić ze swoją europejską podróżą o kilka miesięcy. Kryzys graniczny trwa wszak od lata. Pamiętać trzeba, że świat dyplomacji nie podlega prostym ocenom, bo wiele motywów, uwarunkowań i działań nie jest ogłaszanych publicznie. Trudno jednak nie zauważyć jednego. Kierownictwo PiS przez dłuższą chwilę chciało wywołać wrażenie, że radzi sobie z granicznym kryzysem samotnie, bez pomocy nikogo: ani opozycji, ani jakichkolwiek czynników zewnętrznych.

Symboliczna była tu rozgrywka – absurdalna w swej istocie – wokół tak zwanej pomocy Fronteksu, unijnej agencji odpowiedzialnej za granice UE. Już od pierwszej chwili była ona mitologizowana przez opozycję, która jednak nie potrafiła objaśnić, dlaczego udział unijnej agencji w pilnowaniu granicy ma mieć zasadnicze znaczenie dla jej szczelności. Ba, nie wiadomo nawet, na czym miałby ten udział polegać. Jednocześnie też nie byliśmy w stanie dowiedzieć się od rządu, dlaczego tej pomocy, choćby symbolicznej, nie chce. Obie strony trwały przy swoim, nawet kiedy szef Fronteksu, znów wbrew schematowi proimigranckich fundamentalistów, komplementował Polskę.

Może rządowi chodziło o to, że obecność unijnych funkcjonariuszy miałaby zmiękczyć polskich pograniczników, żołnierzy i policjantów? Bo wiadomo, skoro „Unia nie ma jaj", to dlaczego Frontex miałby je mieć. Bardziej prawdopodobny był jednak wzgląd właśnie na symbole. Bo jeśli robimy cokolwiek „z nimi", to znaczy, że poddajemy jakiś kawałek naszej suwerenności. To znamienne, bo Litwa i Łotwa zachowały się inaczej. A przecież one również wprowadziły u siebie stan wyjątkowy i starały się, jak mogły, by przeszkodzić Łukaszence w jego korsarskich akcjach.

Pewien polityk z PiS, bliski premierowi, ale nie bezkrytyczny wobec niego, przypomina wcześniejsze, może nawet skrajniejsze sytuacje tego typu. – Kiedy zaczęła się pandemia, przekazem dnia dla polityków obozu rządowego było hasło: Unia się nie sprawdziła, sprawdziły się państwa narodowe. Miało to niewielki sens, bo przecież polityka zdrowotna to kompetencja tychże narodowych państw, a nie władz unijnych. A potem Polska jeszcze skorzystała na tym, że jednak kupowaliśmy szczepionki w unijnym pakiecie. Jeszcze później postawiliśmy na europejski Fundusz Odbudowy. I nagle Unia okazała się potrzebna, ba, rząd zaczął się chwalić tym, że korzysta z jej wehikułów – tłumaczył mi polityk.

Czytaj więcej

Brylski kontra Gliński. Złowróżbny konflikt

Dobrze poinformowany Kamiński

Znamienny był dysonans w reakcjach obozu rządowego. Kiedy pojawiły się wieści o telefonach kanclerz Merkel do Łukaszenki i Putina, nerwowo zareagował prezydent Andrzej Duda, nie mówiąc już o takich outsiderach, w istocie politykach komentatorach, jak europoseł i były szef MSZ Witold Waszczykowski. Europoseł Ryszard Legutko wprowadził formułę „nic o nas bez nas" do oficjalnego wystąpienia w europarlamencie będącego częścią debaty o kryzysie granicznym. I można nawet tę argumentację zrozumieć, choć była zaprawiona zbyt mocną porcją kwasów antyniemieckich. A przecież takie wystąpienia to także część dyplomacji, nawet jeśli nie wygłaszają ich dyplomaci.

Tymczasem pytany o to samo szef MSW Mariusz Kamiński tonował przed kamerami telewizyjnymi emocje i nie dawał się namówić na krytykę odchodzącej pani kanclerz. W wywiadzie dla Polsatu mówił raczej o jej dobrych intencjach. Można było wówczas odnieść wrażenie, że niedostatecznie poinformowanych, choć pohukujących na wszystkich wokół polityków, zastąpił ktoś wtajemniczony, korzystający z wiedzy dostępnej dla premiera. Ktoś, kto rozumie, że niezależnie od dwuznaczności inicjatywy Angeli Merkel, taka okazja na skorzystanie z jej dyplomacji może się już nie nadarzyć. Zwłaszcza gdy przypomnimy, że chadecką, pełną skrupułów polityczkę zastępuje na urzędzie kanclerskim socjaldemokrata Olaf Scholz – mniej życzliwy wobec Polski, a przy tym bardziej uwikłany w rozmaite ideologiczne bariery. Ministrem spraw zagranicznych RFN ma być z kolei przedstawicielka Partii Zielonych, ugrupowania demonstrującego nawet w obliczu ostatnich wydarzeń proimigranckie nastawienie.

Czy ta rozbieżność w językach polityków PiS to kwestia przypadku, różnicy w temperamentach czy może dowód na to, że ośrodek rządowy umie spojrzeć na sprawy polityki międzynarodowej dalej, szerzej? Jeśli to ostatnie, to nie jest jeszcze najgorzej. Wyprawa europejska premiera Morawieckiego zdawałaby się potwierdzać taką interpretację. To by również wzmacniało bardziej generalną diagnozę: w polityce warto grać na wielu fortepianach.

Tylko dlaczego nie próbowano tego wcześniej? Bo wygrywała „godnościowa" poza? A może na skutek zbiegu niefortunnych przypadków – przy niezbyt zdrowym od jakiegoś czasu szefie MSZ i przeciążonym premierze, który owszem lubi być własnym szefem dyplomacji, ale nie zawsze ma sposobność się w tej pracy wyrobić.

Ta zmiana jest na tyle widoczna, że pojawiły się interpretacje łączące premierowski spektakl zewnętrzny z polityką wewnętrzną. Premier miałby chcieć przede wszystkim przypomnieć samym Polakom o fundamentalnej roli międzynarodowych osłon, jakie wynikają z przynależności do Unii. Z jednej strony, odpierając po raz kolejny – bo ten spór toczy się cały czas – zarzut, że Polska chce struktury europejskie rozbijać czy bojkotować. To stara śpiewka opozycji liberalnej i lewicowej. Z drugiej strony, wysyłając czytelny sygnał wyborcom PiS.

Pytam miarodajnego polityka PiS z otoczenia premiera, czy tak jest w istocie. – Przeważała jednak motywacja merytoryczna, międzynarodowa. Nam naprawdę zależało na wsparciu z zewnątrz. Ale jeśli przy okazji idzie sygnał do wewnątrz, to nie ma nic w tym złego. Polityka zagraniczna nie powinna być podporządkowana rachubom partyjnym, ale kompletne oddzielenie jej od polityki krajowej to utopia – odpowiada.

Wszystko to brzmi optymistycznie wobec głosów ludzi, którzy jeszcze niedawno przypisywali samemu Kaczyńskiemu opowiedzenie się na partyjnym spotkaniu na Nowogrodzkiej za „nowym izolacjonizmem". Ten obrazek miał się ponoć opierać na nieporozumieniu. Prezes PiS miał komentować zwiększające się osamotnienie Polski po zmianie administracji amerykańskiej na mniej przyjazną, a także z powodów zmian geopolitycznych (kurs Amerykanów na Niemcy) oraz ideologicznych (przyjęcie roli strażnika ideologii). Jednak, broń Boże, Kaczyński nie opowiadał się za polityką izolowania się. Tak w każdym razie jest dziś tłumaczony przez współpracowników.

Polska jako protektorat?

Jednakże zadowolenie z podróży europejskiej premiera nie może przesłaniać całej kruchości jej efektów. Oto w tym samym czasie minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro, od którego zależy trwałość rządowej większości, udziela wywiadu „Sieciom", w którym rysuje wizję apokaliptycznego zagrożenia ze strony Unii (przywoływanej wymiennie z Niemcami). Ma ona dążyć do przekształcenia Polski w protektorat. Polem tych zmagań ma być przede wszystkim kwestia reformy sądownictwa w Polsce, którą instytucje unijne usiłują zablokować.

Ziobro mówi: „Rysuje się diabelska alternatywa. Pierwsza możliwość: polski rząd godzi się na dyktat i będziemy świadkami kompromitacji obozu Zjednoczonej Prawicy, zmuszonego do bezradnego patrzenia, jak cofane i blokowane są tak bardzo oczekiwane przez Polaków reformy wymiaru sprawiedliwości, a także jak wdrażana jest tak zabójcza dla naszej wiarygodności skrajnie lewicowa agenda ideologiczna i cywilizacyjna. A druga możliwość: polski rząd się nie ugnie, pieniądze zostaną wstrzymane, a Tusk w kampanii przedstawia się jako król niosący weksel z 750 miliardami euro".

Następnie lider Solidarnej Polski twierdzi, że ma do zaproponowania trzecie rozwiązanie. Jak je opisuje? „Odrzucenie dyktatu i zerwanie z polityką opartą na upartych próbach obłaskawiania unijnych instytucji". Czym to się różni od możliwości drugiej? Tego nie objaśnia. Stawia, jak rozumiem, na wybór własnej drogi ponad pozyskanie 750 miliardów złotych z unijnej kasy. I jednak toruje drogę Tuskowi, który może w najbliższej kampanii wymachiwać przywołanym przed chwilą wekslem.

Potrafię zrozumieć wszystkie uwarunkowania świadczące na korzyść takiego „suwerenizmu". Począwszy od takiego drobiazgu, jak to, że Komisja Europejska blokuje nam zaliczkę na Krajowy Plan Odbudowy, sama pogwałcając przy tym prawo unijne. Rozumiem też poczucie, że ta konfrontacja pomiędzy Polską a Unią jest do pewnego stopnia nieunikniona, bo związana jest z roszczeniami instytucji unijnych, by uzależniać od siebie instytucje poszczególnych państw i modelować społeczeństwa zgodnie z lewicową inżynierią społeczną. To dotyczy choćby takich tematów, jak aborcja czy LGBT. A zarazem powtórzę to, co pisałem już na łamach „Plusa Minusa": tak zwana reforma sądownictwa jest najgorzej wybraną ze strony Polski, a przy tym najbardziej bezpośrednią płaszczyzną sporu. Ziobro przedstawia się jako obrońca takich oczywistości jak dyscyplinarna, odpowiedzialność sędziów gwałcących kobiety czy jeżdżących po pijanemu. Nikt go jednak nie zmuszał do pisania dyscyplinarnych procedur ograniczających do minimum prawa podsądnych. W tym sensie Unia ma rację, dopatrując się w tym gmerania przy sądowej niezawisłości. Na to jeszcze nakłada się koszmarny spór o to, czy Unia ma prawo ingerować w sprawy naszego ustroju sądowniczego, leżące w domenie polskiej konstytucji. Pamiętajmy jednak, że Ziobro broni mechanizmu nie całkiem praworządnego – to warto wiedzieć. Bo nie chodzi tu tylko o istnienie lub nieistnienie Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego, diabeł tkwi w szczegółach.

Czy Unia nam to odpuści, bo powstrzymujemy kolejnych Irakijczyków czy Somalijczyków marzących o życiu w Niemczech? Nie sądzę, choć oczywiście spór może się trochę odwlec czy jeszcze bardziej skomplikować. Więcej nadziei budzi już pragmatyzm wynikający z logiki powiązań ekonomicznych. Ale i on zdaje się mieć granice dyktowane po części ideologią. Warto sobie odpowiedzieć na pytanie, co w całej tej sytuacji jest istotniejsze: poczucie życia we względnie bezpiecznych strukturach czy prawo do własnych decyzji. A co jeśli na dokładkę są to decyzje błędne?

Czytaj więcej

Mateusz Morawiecki – premier z kablami zamiast żył

Rozkoszna dziecinada prawicy

Premier Morawiecki od tygodni pokazujący, że w pewnych sprawach Polska potrafi być prymusem popieranym przez większość Europy, nigdy nie odniósł się do nowych pomysłów Zbigniewa Ziobry zmierzających m.in. do czystki w Sądzie Najwyższym. Te pomysły nie mają jeszcze nawet statusu projektu, ale też i prace w parlamencie nad likwidacją Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego nie przyspieszają. W efekcie znajdujemy się trochę w ciepełku, a trochę stoimy w przeciągu.

Czy Polacy długo to wytrzymają? I czy nie jest to woda na młyn liberalnej opozycji? Na razie bardzo możliwe wydaje się to, że przepadnie nam pierwsza transza unijnych pieniędzy z Funduszu Odbudowy. Mam wiele sympatii do przekory wobec unijnej poprawności politycznej, ale czy musi ona dotyczyć tak marnych tematów? I jeszcze jedno – wizja prawicowych komentatorów, że premier powinien „do nich" jeździć wyłącznie po to, aby komunikować nieprzejednane stanowisko polskiej prawicy, jest iście rozkoszną dziecinadą. Czymś nierealnym.

Pytanie, co o tym sądzi Jarosław Kaczyński, który w imię geopolitycznego bezpieczeństwa popychał nas kiedyś nie tylko ku NATO, ale i ku Europejskiej Wspólnocie Gospodarczej, protoplastce Unii Europejskiej. I robił to wcześniej niż liberalne kręgi w Polsce. Ot, bez mała tragiczny węzeł sprzeczności. Kto go przetnie? Jak? Czym?

W polskiej polityce, w kolejnych kampaniach wyborczych sprawy międzynarodowe nie odgrywały nigdy kluczowej roli. Były raczej uzupełnieniem, elementem wizerunkowej gry wokół rozmaitych dylematów związanych z transformacją i przemianami kulturowymi. Trudno jednak nie zauważyć, że pytanie o relacje Polski z Europą i światem zawisło dziś nad życiem publicznym. W tym sensie dyplomatyczne podróże premiera Mateusza Morawieckiego wykraczają poza tematy zagrożenia ze strony Białorusi czy nawet Rosji, co nie umniejsza ich znaczenia.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi