Kopenhaga. Szara, zimna, niekiedy spowita mgłą. Doświadczona policjantka ku niezadowoleniu przełożonego szykuje się do przejścia do wydziału walki z cyberprzestępczością. Wcześniej jednak chce rozwiązać jeszcze jedną sprawę. Zagadkę śmierci młodej matki, którą morderca wyciągnął z domu i brutalnie okaleczył. Przy ciele zostawił małego kasztanowego ludka. Rodzaj autografu seryjnego mordercy czy też wiadomość przesłana śledczym?

Akurat na to pytanie odpowiedź pojawia się szybko – na kasztanach zostają znalezione ślady odcisków palców córki znanej polityk. Dziecko zostało uprowadzone kilkanaście miesięcy wcześniej i choć skazano już człowieka, który przyznał się do porwania, to jednak ciała małej nie odnaleziono. Czy to możliwe, że wciąż żyje? A może to sprytny wybieg, który ma zainteresować sprawą media i doprowadzić do kompromitacji służb?

„Kasztanowy ludzik" podąża utartymi ścieżkami i nie zaskakuje oryginalnymi pomysłami. A jednak trzyma w napięciu. Twórcy serialu chwytają właściwy rytm i nie zdradzają zbyt wcześnie rozwiązania zagadki. Widz do samego końca głowi się, kto jest mordercą. Po drodze podejrzewa co najmniej kilka osób, a potem odkrywa przerażającą i banalną zarazem prawdę. Gdzieś po drodze mamy żałobę pani minister i jej próbę powrotu do pracy, a także historie zaniedbanych dzieci i związaną z tym bezczynność państwa. Wszystkie te elementy składają się na rasowe nordic noir.

„Kasztanowy ludzik", reż. K. Barfoed, M. Serup, dystr. Netflix