Mariusz Cieślik: Skoro nie możemy zobaczyć powodzi z bliska, obejrzyjmy ją w Netfliksie

Fenomen ponownej popularności „Wielkiej wody”, serialu o powodzi z roku 1997, przypomina o kwestii fundamentalnej dla współczesnej kultury. Że mianowicie obrazy rzeczywistości zastępują nam samą rzeczywistość.

Publikacja: 27.09.2024 10:00

Kadr z serialu "Wielka woda"

Kadr z serialu "Wielka woda"

Foto: materiały prasowe

Jeleń, przyłapany przez fotografa w lesie, był większy niż w rzeczywistości. Jego zdjęcie zajmowało pięciometrową ścianę. Cóż, ludzie mają różne gusta i nawet jak ktoś ma piękny dom, tak jak w tym przypadku, może wybierać sobie dziwaczne wyposażenie. Zaskakujące było jedno: dom stał na skraju lasu. I w sumie, żeby zobaczyć podobny widok, wystarczyłoby wybrać się tam z lornetką. A jednak właściciel chciał mieć na ścianie fototapetę.

Czytaj więcej

Pinokio i polityczni czarownicy. Morawiecki odwoływał pandemię. Tusk odwołuje powódź

„Wielka woda” w Top10 polskiego Netliksa. Dlaczego było mi trudno w to uwierzyć?

Jeśli chodzi o medialny obraz powodzi, w zasadzie nic mnie nie zaskoczyło. Państwa pewnie też. Wszystkie skrypty, których używano, są dobrze znane. Najpierw było niedowierzanie, potem pospolite ruszenie, później do akcji wkroczył dobry car, a po drodze antycarska opozycja zaatakowała bez ładu i składu. Po wszystkim oczywiście następuje nieudana próba rozliczeń, ale medialni klakierzy obozu władzy zakrzyczą resztę. Tak zatem żadnych konstruktywnych wniosków nie będzie, a o problemie przypomnimy sobie przy kolejnej wielkiej wodzie. Nie byłoby więc powodu, żeby zawracać państwu głowę, gdyby nie jeleń. To znaczy Netflix.

Człowiek współczesny ma odruch poszukiwania obrazów, które wprowadzą go w rzeczywistość. Innymi słowy: skoro nie może zobaczyć powodzi z bliska, chce zobaczyć ją na ekranie.

Muszę powiedzieć, że początkowo było mi równie trudno w to uwierzyć, co w nieszczęsną fototapetę, ale… Mijają właśnie dwa tygodnie, od kiedy powódź zalała południe Polski i od kiedy serial „Wielka woda”, opowiadający o poprzedniej wielkiej powodzi, tej z roku 1997, znalazł się w czołówce najchętniej oglądanych produkcji polskiego Netfliksa. Cóż w tym zdumiewającego, może zapytać ktoś, kto Netfliksa nie ogląda. Ano to, że serial w reżyserii Jana Holoubka premierę miał dwa lata temu. A w streamingu dwa lata to cała epoka. Od tego czasu widzowie połknęli tysiące nowości, bo tylko one się na tym rynku liczą. Żywot filmu czy serialu jest w takim serwisie bardzo krótki. Przez kilka tygodni, a w wyjątkowych wypadkach kilka miesięcy, nowość jest oglądana, a później wszyscy o niej zapominają. To dlatego druga, nomen omen, fala popularności „Wielkiej wody” tak zaskakuje.

Czytaj więcej

Mariusz Cieślik: Szkoła walczy z wysiłkiem. Uczeń ma być zadowolony, a nie nauczony

Skąd wziął się sukces „Wielkiej wody”? Większość ludzi nie widzi różnicy między newsami a filmem 

Akcja serialu rozgrywa się we Wrocławiu. To opowieść o mieście, które w 1997 r. zostało najbardziej zniszczone przez powodziową falę. „Wielka woda” to bodaj najlepsza polska produkcja ostatnich lat. Niemająca sobie równych pod względem inscenizacyjnego rozmachu, do tego wiarygodna dramaturgicznie (rolnicy bronią swoich gospodarstw, jak się okaże kosztem miasta). Zastrzeżenia budzi kabaretowy sposób przedstawienia ówczesnej władzy. Dla przykładu: pewien minister utrudnia walkę z powodzią, bo chce błyszczeć na wyborczym festynie, gdzie ludzie bawią się w rytm disco polo. Bo, to drugie zastrzeżenie, tak właśnie wyobrażają sobie „prostych ludzi” twórcy serialu.

Całości obrazu to jednak nie zmienia, „Wielka woda” to rzecz na światowym poziomie. Zresztą tuż po premierze odniosła wielki sukces i to nie tylko w Polsce. Tydzień temu na tych samych łamach Irena Lasota przypomniała, że serial był w swoim czasie nr 1 w USA. Skądinąd felietonistka „Plusa Minusa” też postanowiła go ponownie obejrzeć, traktując to jako gest solidarności z powodzianami.

Pewnie taka motywacja też się pojawia, ale nie sądzę, że „Wielka woda” jest dziś oglądana z tego powodu. Wydaje się, że chodzi raczej o kwestię opisaną przez klasyków kulturowej antropologii, pionierów badań nad mediami, takich jak Marshall McLuhan czy Jean Baudrillard. „Medium is a message”, czyli „medium jest przekazem”, powiada pierwszy. Drugi dodaje, że media to przede wszystkim znaki (symulakry), które wydają nam się rzeczywiste.

Człowiek współczesny ma odruch poszukiwania obrazów, które wprowadzą go w rzeczywistość. Innymi słowy: skoro nie może zobaczyć powodzi z bliska, chce zobaczyć ją na ekranie. Przy tym nie widzi wielkiej różnicy między newsami a filmem. Dla większości z nas to część tego samego uniwersum. Uniwersum obrazów, które zastępują rzeczywistość. Jak jeleń na fototapecie w domu na skraju lasu.

Jeleń, przyłapany przez fotografa w lesie, był większy niż w rzeczywistości. Jego zdjęcie zajmowało pięciometrową ścianę. Cóż, ludzie mają różne gusta i nawet jak ktoś ma piękny dom, tak jak w tym przypadku, może wybierać sobie dziwaczne wyposażenie. Zaskakujące było jedno: dom stał na skraju lasu. I w sumie, żeby zobaczyć podobny widok, wystarczyłoby wybrać się tam z lornetką. A jednak właściciel chciał mieć na ścianie fototapetę.

Pozostało 90% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Taki pejzaż
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku