Kiedyś wszystko było jasne. Nauczyciele domagali się od uczniów niczym profesor Pimko u Gombrowicza, żeby się zachwycali Słowackim. A uczniowie, niczym udręczony Gałkiewicz, twierdzili, że ich nie zachwyca. I nie tylko ich. „Nikogo nie zachwyca. Jak może zachwycać, jeśli nikt nie czyta oprócz nas, którzy jesteśmy w wieku szkolnym, i to tylko dlatego, że nas zmuszają siłą” – wywodził gombrowiczowski bohater. A dziatwa szkolna, czytając to, pokładała się ze śmiechu. Wiem, co mówię, należę do tych roczników, które dzięki poluzowaniu komunistycznej cenzury w latach 80. odkryły dzieła Gombrowicza na nowo. Aż wreszcie doszliśmy dziś do momentu, kiedy nie trzeba się za bardzo zachwycać ani Słowackim, którego wiersze sukcesywnie znikają z kanonu („Grób Agamemnona”, „Testament mój” i „Z pamiętnika Zosi Bobrówny”), ani „Ferdydurke”, które od teraz wystarczy czytać w szkole średniej we fragmentach. Koniec i bomba, a kto czytał ten trąba – chciałoby się rzec za Gombrowiczem. Tyle że to nie koniec. To początek.
Czytaj więcej
Dziewięć na dziesięć osób broniących kanonu lektur w szkole czytało tylko ich opracowania. Skąd jest ta statystyka? Wymyśliłem ją na poczekaniu, tak samo jak wymyślony został powód, dla którego ministerstwa edukacji lub rządy mają narzucać szkołom listę lektur, których fabuły recytowane są następnie na państwowych egzaminach.
Nie trzeba już czytać w całości „Chłopów”, „Pana Tadeusza”, „Potopu” i „Quo Vadis”
Niby to -20 proc., ale lista wyciętych od 1 września 2024 roku tytułów bez trudu wypełniłaby całą przestrzeń przeznaczoną na ten felieton. Nie ma już w lekturach tekstów Jacka Kaczmarskiego, Wojciecha Młynarskiego i Agnieszki Osieckiej. Nie ma biblijnej „Pieśni nad pieśniami”, „Kroniki polskiej” Galla Anonima , „Legendy o Świętym Aleksym” ani „Romea i Julii”. Zdecydowanie ograniczono obecność dzieł Stefana Żeromskiego, Elizy Orzeszkowej, Henryka Sienkiewicza, Adama Mickiewicza czy poezję (zwłaszcza barokową i XX-wieczną). Antykomunistyczne świadectwa Marka Nowakowskiego i Józefa Mackiewicza też poszły pod nóż. Podobnie jak Kabaret Starszych Panów i Ewa Demarczyk.
Teoretycznie szkoła ma służyć edukacji. Ale nie we współczesnej Polsce. U nas szkoła jest po to, żeby uczniowie dobrze się w niej czuli! A jak nie lubią lektur, to nie zmuszajmy ich do niepotrzebnego wysiłku.
Najgorsze jest to, że uczniowie w zasadzie już niewiele książek muszą przeczytać w całości. „Chłopi” Reymonta, „Potop” i „Quo vadis” Sienkiewicza, „Inny świat” Herlinga-Grudzińskiego, a nawet Mickiewiczowski „Pan Tadeusz” mają im wystarczyć we fragmentach. Dla każdego, kto ma o tym pojęcie, powinno być oczywiste, że nie da się nauczyć obcowania z literaturą w taki sposób. Zniechęcając do czytania w całości fundamentalnych dzieł napisanych w ojczystym języku. Kim będą ludzie, którzy poprzestaną na wiedzy na temat literatury zdobytej w szkole średniej? Ćwierćinteligentami. Tak jak urzędnicy, którzy właśnie dokonali rzezi na liście lektur.