Kanon lektur szkolnych jest naukową bzdurą

Dziewięć na dziesięć osób broniących kanonu lektur w szkole czytało tylko ich opracowania. Skąd jest ta statystyka? Wymyśliłem ją na poczekaniu, tak samo jak wymyślony został powód, dla którego ministerstwa edukacji lub rządy mają narzucać szkołom listę lektur, których fabuły recytowane są następnie na państwowych egzaminach.

Publikacja: 06.09.2024 10:00

Kanon lektur szkolnych jest naukową bzdurą

Foto: Adobe Stock

Zacznijmy od faktów. W Hiszpanii, Norwegii, Francji, Wielkiej Brytanii, Niemczech, Włoszech i Stanach Zjednoczonych nie obowiązują narzucane przez państwo listy lektur. Za to na Węgrzech i w Rosji – jak najbardziej. Lektury ustalają ministerstwa, a nauczyciele, rodzice i uczniowie muszą się podporządkować. Dla przeciętnego absolwenta filologii polskiej jest to jednocześnie ponure i zabawne. Zabawne – bo zdaje on sobie sprawę z tego, że język polski nigdy nie będzie mógł być historią literatury, bo jest to dyscyplina naukowa wykraczająca poza możliwości poznawcze większości uczniów i dużej części nauczycieli. Ponure – bo jednocześnie setkom absolwentów szkół średnich i maturzystów wydaje się, że właśnie na takim żałosnym recytatywie faktów fabularnych na testach znajomości lektur ta skarlała historia literatury się kończy. W najlepszym więc razie obecne nauczanie języka polskiego produkuje kiepskich historyków literatury, a w najgorszym – fatalnie wykształconych obywateli, którzy prędzej będą w stanie przypomnieć sobie, dlaczego opis parzenia kawy w „Panu Tadeuszu” był z jakiegoś powodu ważny, niż poprawnie skonstruować zdanie podrzędnie złożone.

Czytaj więcej

Trzy dni bez smartfona równa się „Pan Tadeusz”

W szkołach uczy się tylko historii literatury, a zapomina o komunikacji

Zperspektywy sprawnie funkcjonującego państwa istotne jest, by obywatele umieli się komunikować. Polszczyzną XXI-wieczną, a to dlatego, że polskie państwo jakiś czas temu w XXI wiek wkroczyło – i dlatego istotniejsza od znajomości słowa „ineksprymable” może być znajomość wyrażenia „menedżer haseł”. Język bowiem opisuje rzeczywistość nas otaczającą, a jego odmiany historyczne przydają się tylko wówczas, gdy wykorzystywane są w codziennym użyciu. Na przykład przez historyków literatury, muszących sprawnie posługiwać się polszczyzną czasów Mikołaja Reja, Aleksandra Fredry i Emila Zegadłowicza. W XIX stuleciu erudycję mierzono przez stopień oczytania w tak różnorodnych rejestrach polszczyzny – ale społeczeństwo XIX stulecia premiowało ją jako wymóg wstąpienia do polityczno-kulturalnych elit kraju. Wskrzeszenie nieistniejącej kultury i języka miałoby więc ewentualny sens tylko wtedy, gdyby wskrzesić pragnęlibyśmy Polskę sprzed II wojny światowej. Nic dziwnego zatem, że w wysoko rozwiniętych demokracjach stawia się na rozsądny kompromis między znajomością kluczowych faktów historycznych dotyczących nie tylko wojen i powstań, ale także powstania najważniejszych zabytków rodzimego piśmiennictwa, a sprawnym komunikowaniem się w mowie i piśmie, kształtowanym w wyniku świadomego obcowania z nowo powstającymi dziełami kultury najnowszej.

Gdyby nauka języka angielskiego w szkołach wyglądała tak, jak nauka polskiego, ośmiolatkowie zmuszani byliby do czytania Williama Shakespeare’a w oryginale, a angliści następnie załamywaliby ręce nad tym, że nikt nie wie, czym jest pentametr jambiczny. Zresztą: my też tego nie wiemy, bo Wydawnictwo Greg postanowiło tylko opatrzyć monolog Hamleta adnotacją, że „Być albo nie być” to świadectwo tego, iż „Hamlet filozofuje”. Tymczasem języka angielskiego uczymy się ze słuchania współczesnych piosenek (co oburzające: nie są to arie operowe), druków ulotnych, ogłoszeń, reklam, pism użytkowych i całego spektrum utworów, które niektórzy nazwaliby, wydąwszy wargi, popularnymi lub masowymi, a które po prostu są częścią literatury żywej, a nie martwej. A i tak, zaznaczę nie bez złośliwości, angielskim nie posługujemy się tak biegle jako naród jak Skandynawowie.

Jak zaś posługujemy się polszczyzną? Cóż, proponuję przegląd losowych komentarzy w internecie. Autorstwa, co może warto zaznaczyć, nie tylko osób wychowanych ze smartfonem w rękach, ale także wykształconych w czasach przedcyfrowych – a jednak podających sobie ręce we wzruszającym, ponadpokoleniowym pokazie ułomności wypowiedzi w zakresie składni i frazeologii, że o ortografii i interpunkcji przez litość już nie wspomnę.

Czytaj więcej

Mariusz Cieślik: Choćby „Potop”

Trzeba sięgnąć po inne media: gry, komiksy, anime, seriale

Uczestnikom różnych kursów prowadzonych przeze mnie na uczelniach zadawałem kiedyś pytanie o znajomość gier wideo, które z grubsza przez większość groznawców, w tym i mnie, uznawane są za istotne dla rozwoju medium. „Warcraft”, „StarCraft”, „Heroes of Might & Magic”, „BioShock”, „Deus Ex”, „Age of Empires”, „Stanley Parable”, „God of War”, „Neverwinter Nights”, „Diablo” – długo by wymieniać. Jakież było moje zdumienie, gdy w miarę upływu lat coraz mniejsza liczba osób studiujących kojarzyła te tytuły. Ba, pojawiło się i oburzenie! Jak tak można? Jak w ogóle dyskutować o współczesnych grach bez znajomości takich, ho, ho, klasyków?

I to właśnie jest pułapka, w którą wpadamy, rozmawiając o literaturze. Doświadczenia artystyczne są bowiem determinowane pokoleniowo. Dla każdego pokolenia inaczej będą rezonować różnorodne dzieła kultury i każde pokolenie będzie miało swe własne, określane kultowymi. Każde z nich zatem sformułuje swój własny kanon. Problem czasów obecnych polega na tym, że od XIX wieku kanony wzbogaciły się o nowe media. I dziś każdy kulturoznawca może z łatwością dowieść, że osoby mianujące się erudytami, a erudycję swą zamykające jedynie na literaturze, erudytami bynajmniej nie są. Jak dziś rozmawiać w towarzystwie bez znajomości współczesnych filmów, seriali, gier, anime, komiksów czy nurtów muzycznych? Drugą dekadę życia już obracam się w gronie osób, które nie wyobrażają sobie funkcjonowania jako świadomi odbiorcy kultury bez aktywnego śledzenia przynajmniej dwóch czy trzech różnych mediów.

Szkolnictwo reaguje na to próbami wprowadzania i wyprowadzania kursów wiedzy o kulturze, która jednak (oczywista!) sprowadzona zostaje do malarstwa, muzyki dawnej (zwanej paradnie poważną, żeby jeszcze bardziej zniechęcić nowych odbiorców), opery, teatru i rzeźby. Ewidentnie zatem okazuje się, że kultura i sztuka są dziś zbyt rozległe i zbyt zróżnicowane, żeby opracowywać je na modłę historyczną. Bo skoro język polski został zastąpiony historią literatury (i to nie zawsze polskiej, bo z jakiegoś powodu polonofob Dostojewski wciąż jest celebrowany w naszym kanonie – mimo że od „Zbrodni i kary” narracyjnie jest wielokrotnie lepsze „Zabójstwo Rogera Ackroyda” Agathy Christie, mające tę dodatkową zaletę, iż pochodzi z kraju nieatakującego aktualnie Ukrainy), to narzuca się rzeczowe pytanie, dlaczego nie miałby być zastąpiony historią filmu, malarstwa, rzeźby, komiksu, gry i animacji?

Krótko mówiąc, rozmowa o kanonie lektur jest skazana na bycie niekompetentną. W tym wymiarze, w jakim język ojczysty i jego nauka są przydatne w życiu zawodowym, niezależnie od obranej w nim ścieżki, lektury muszą pełnić funkcję użytkową. Co to znaczy? Mają uczyć czytać, mówić i interpretować. Interpretacja jednak nie ma być biernym recytatywem faktów lekturowych, które z łatwością można zmieścić w bryku, lecz czynnością kreatywną.

Dziś interpretacja żyje na YouTubie i w sieci. Wielogodzinne filmy tłumaczące zawiłości kryptycznych fabuł gier z serii „Dark Souls”, lore videos, czyli wideoeseje o historii fikcyjnych światów, kilkugodzinne podcasty krytycznoliterackie czy krytycznofilmowe – to z nich częstokroć (i z dyskusji pod nimi w komentarzach) uczymy się, że nie ma jednej i poprawnej interpretacji. Szkolny traktament sprawia, że hermeneutyka, czyli sztuka interpretacji, redukowana jest do swojej postaci technicznej, incydentalnie wykorzystywanej w średniowieczu do wykładania objawionego kanonu. Nie dziwota więc, że wykładnie biblijne na szkolnej katechezie (która nie jest religioznawstwem, podobnie jak historia literatury nie jest językiem polskim, a wychowanie sportowe – wychowaniem fizycznym) nie różnią się specjalnie od obowiązujących kanonicznych interpretacji lektur, z których w jakiejś chorej parodii humanistyki odpytywani są uczniowie przed egzaminem ósmoklasisty i maturalnym.

Test ze znajomości lektury czy układanie planu wydarzeń fabularnych zabijają przyjemność czytania w równym stopniu, jak zabiłaby przyjemność oglądania, grania czy w ogóle odbioru jakiegokolwiek medium. Błąd bowiem leży nie w rodzaju dobranego medium, ale w metodologii jego analizy, która wypacza sens uczestnictwa w jakiejkolwiek kulturze. Czy naprawdę jest to ryzyko, jakie warto podejmować tylko dlatego, że (jak pisał Staff w „Pogodzie”) ma się tę „zwykłą skrzypkę, co nuci o tem, co było, co już nie wróci”?

Czytaj więcej

Anna Nasiłowska: Jeśli wszyscy zaczną pisać, jak chcą, przestaniemy się rozumieć

O problemach na granicy polsko-białoruskiej można uczyć na podstawie „Pieśni Lodu i Ognia” George’a R.R. Martina

Hugh Kenner w artykule „The Making of the Modernist Canon” (o tak, ten nasz kanon nie istnieje od zawsze i ma swoją nazwę) pisał, że kanon nie jest listą – tylko jest narracją („canon is not a list but a narrative”). Jeśli w ogóle chcemy go więc zachowywać, mamy parę możliwych dróg do wyboru. Po pierwsze, możemy iść śladami wymienionych wcześniej państw zachodnich i ustalać kanon na bieżąco. Tak, wymaga to od nauczycieli-polonistów współpracy z bibliotekarzami, śledzenia rynku wydawniczego i – przede wszystkim – rozmowy z uczniami. Czytana jest (a jest czytana, bije rekordy popularności wśród pokoleń, które miały się podobno nie odrywać od smartfonów) „Rodzina Monet”? Dobrze, dyskutujmy. I sprawdźmy, o czym jesteśmy w stanie porozmawiać na podstawie tej powieści. A może trenduje jakaś wartościowa gra wideo lub jest na afiszach głośny film? Wspaniale, tym większa szansa, że więcej osób w klasie będzie zainteresowanych tym, co należy ćwiczyć na języku polskim, więc mówieniem. Dyskutowaniem. Polemizowaniem. I pisaniem.

Na seminariach dyplomowych zawsze powtarzam podopiecznym: piszcie o tym, co kochacie. I zacznijcie od tego. Metodologię, która zawsze będzie nudna i trudna, dobierzemy potem, jak już się rozpiszecie i utrwalicie własne przemyślenia. Nieprzypadkowo w procesie aplikacji na Uniwersytet Oksfordzki i podczas całej edukacji na uczelni pisze się dziesiątkami eseje. Eseje uczą myślenia, argumentacji, formułowania tez, poszukiwania źródeł i ich krytycznej weryfikacji – wszystkiego, z czym ma potężny problem przeciętny polski użytkownik internetu, który jednak pamięta, że Wokulski miał czerwone ręce, Hamlet filozofował, a szkapa była nasza.

Wariant drugi opisuje i popularyzuje jedna z wiodących ekspertek w zakresie analizy kanonów lektur dziecięcych i młodzieżowych dr Aleksandra Korczak – i wariant ten poniekąd w zarysie już zaistniał w polskiej heurezie szkolnej. Otóż w miejsce określonych utworów, na kanwie których łatwo wysnuć polityczną narrację i zinstrumentalizować je ideologicznie, proponuje ona skupienie się na określonych problemach istotnych z perspektywy kształcenia obywatela nowoczesnego społeczeństwa demokratycznego. Mamy przeanalizować problem migracji? Oczywiście, możemy zaryzykować rozłam polityczny w klasie i zmusić ludzi do oglądania „Zielonej granicy”, a następnie zebrać reprymendę od konserwatywnej części rodziców i mieć wizytę kuratora, która zniechęci do robienia jakichkolwiek eksperymentów dydaktycznych na przyszłość. Ale możemy też przeczytać fragment „Pieśni lodu i ognia” George’a R. R. Martina i przeanalizować, jak to się stało, że Mur oddzielający Westeros od potwornych Innych zasiedlających Kraj Wiecznej Zimy nagle zaczął służyć do separowania Siedmiu Królestw od dzikich plemion ludzkich zmuszonych do walki na dwa fronty – z Innymi oraz patrolującą Mur Nocną Strażą, teraz szyjącą z łuków do ludzkich pobratymców tylko dlatego, że znaleźli się z niewłaściwej strony granicy. Wywoła podobną polaryzację taki przykład? A może niecelnie analizuje problem migracji jako taki i problemów, jakie może ona wywoływać? Tylko to już jest właśnie sztuka interpretacji i jeden przykład zaledwie, którego nie da się zamieścić w bryku, poradniku metodycznym czy noweli ustawy.

Tu potrzeba zaufania do nauczycieli ze strony rządu, oraz – nie mniej ważnego – zaufania i otwartości polonistów wobec uczniów, zwłaszcza jeśli ci niejednokrotnie mogą nie zdawać sobie sprawy z tego, że to, czym się interesują (od anime po gry komputerowe) jak najbardziej podlega tej samej interpretacji, co najcelniejsze utwory klasyków dramatu, poezji i prozy.

Niestety: zaufanie w polskim systemie szkolnictwa jest towarem równie deficytowym, co empatia.

Krzysztof M. Maj

Wykładowca Wydziału Humanistycznego AGH, youtuber.

Zacznijmy od faktów. W Hiszpanii, Norwegii, Francji, Wielkiej Brytanii, Niemczech, Włoszech i Stanach Zjednoczonych nie obowiązują narzucane przez państwo listy lektur. Za to na Węgrzech i w Rosji – jak najbardziej. Lektury ustalają ministerstwa, a nauczyciele, rodzice i uczniowie muszą się podporządkować. Dla przeciętnego absolwenta filologii polskiej jest to jednocześnie ponure i zabawne. Zabawne – bo zdaje on sobie sprawę z tego, że język polski nigdy nie będzie mógł być historią literatury, bo jest to dyscyplina naukowa wykraczająca poza możliwości poznawcze większości uczniów i dużej części nauczycieli. Ponure – bo jednocześnie setkom absolwentów szkół średnich i maturzystów wydaje się, że właśnie na takim żałosnym recytatywie faktów fabularnych na testach znajomości lektur ta skarlała historia literatury się kończy. W najlepszym więc razie obecne nauczanie języka polskiego produkuje kiepskich historyków literatury, a w najgorszym – fatalnie wykształconych obywateli, którzy prędzej będą w stanie przypomnieć sobie, dlaczego opis parzenia kawy w „Panu Tadeuszu” był z jakiegoś powodu ważny, niż poprawnie skonstruować zdanie podrzędnie złożone.

Pozostało 91% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich