"Rzeczpospolita": Bioindykatory – tak w książce „Nomadland" określa pani swoich bohaterów. To wrażliwe organizmy, które sygnalizują istotne zmiany w ekosystemie. Czy styl życia bezdomnych nomadów, do którego poniekąd zostali zmuszeni, jest rzeczywiście znakiem nowego etapu w historii ludzkości?
Bardzo dużo zajmuję się subkulturami i nauczyłam się już, że trudno zobaczyć ich elementy, gdy analizujemy wszystko z pozycji centrum. Często najwyraźniejszy obraz całości objawia się nam, gdy patrzymy z obrzeży. Nie sądzę, że skończy się na tym, że każdy w Ameryce będzie żył w samochodzie, ale jestem pewna, że siły, które spowodowały tę zmianę, wpłyną na każdego.
Pani bohaterowie to ludzie wyrzuceni poza system, w którym dorastali, dojrzewali i który ich ukształtował. Gdzie należy szukać przyczyn takiego stanu rzeczy?
W latach 60. XX wieku za jedną pensję minimalną można było utrzymać rodzinę. Więcej – można było tę rodzinę podnieść z biedy. Dzisiaj często jest tak, że w rodzinie pracują dwie dorosłe osoby, czasem w dwóch, trzech miejscach i nadal to za mało, by rodzinę utrzymać. Od lat 70. w moim kraju ciężka praca wytwórcza nie jest właściwie opłacana. Stawki nie wzrastają, tak jak powinny względem rynku. I znów, jeśli wrócimy do lat 60., okazuje się, że różnica w płacach pomiędzy stanowiskiem kierowniczym a tym niższego szczebla wynosiła 20 do 1, tymczasem dziś wynosi 300 do 1. Ta nierówność jest jednym z największych problemów. Ponadto jeżeli spojrzymy na system emerytalny w Stanach Zjednoczonych – a wiele osób, o których piszę, osiągnęło wiek emerytalny – to zobaczymy, że kiedyś ten system wspierał się na trzech filarach: państwowym, związanym z miejscem pracy i oszczędnościach. Kryzys wymiótł oszczędności, bankructwa firm zniszczyły system emerytalny oferowany przez przedsiębiorstwa, a ze strony państwowej to nigdy nie było za dużo, a już szczególnie niewiele w przypadku kobiet, które wciąż zarabiają mniej niż mężczyźni.