Ione Belarra uznała, że nie może firmować takiej decyzji. Byłaby zaprzeczeniem całej jej kariery: w Czerwonym Krzyżu, Centrum Pomocy Internowanym Cudzoziemcom, organizacji pozarządowej SOS-Rasizm. Dlatego hiszpańska minister ds. praw społecznych i liderka lewicowego, populistycznego ugrupowania Podemos złożyła oficjalny protest, kiedy 16 sierpnia 2021 r. rząd Pedro Sáncheza zaczął wydalać do Maroka już nie tylko dorosłych imigrantów, którzy sforsowali granicę z hiszpańską enklawą w Ceucie, ale także nieletnich.
Odpowiedzialny za operację minister spraw wewnętrznych Fernando Grande-Marlaska nie wstrzymał jednak operacji nawet na kilka godzin. Miał na to przyzwolenie z góry. Kiedy trzy miesiące wcześniej w położonym w Afryce Północnej i otoczonym przez Maroko terytorium pojawiło się w ciągu kilku godzin blisko 10 tysięcy nielegalnych imigrantów, premier Sánchez od razu sięgnął po zdecydowane, wielokrotnie wypróbowane środki. Ogłosił stan wyjątkowy w hiszpańskiej enklawie. Na plażę wyjechały wozy opancerzone, ulice Ceuty zaczęło patrolować wojsko. Wyłapywało w przeważającej mierze młodych Marokańczyków i osadzano ich w obozach internowania. Madryt podjął też od razu poufne rozmowy z autorytarnym reżimem Mohammeda VI, króla Maroka. Wydalenie nieletnich było więc już tylko zwieńczeniem tej akcji.
– Dla nas stosunki z Rabatem są o wiele ważniejsze niż z Brukselą. Co by się stało, gdyby Maroko zaczęło wysyłać przez Gibraltar nie tylko własnych imigrantów, ale też z całego Maghrebu, Afryki Subsaharyjskiej? Jak mielibyśmy ich zatrzymać? Zatapiając łodzie? Strzelając do ludzi? Bylibyśmy załatwieni. Dlatego nadzwyczajne środki, stan wyjątkowy to w takiej sytuacji oczywistość – mówi „Plusowi Minusowi" proszący o zachowanie anonimowości wysokiej rangi hiszpański dyplomata.
Inspiracja dla Łukaszenki
Od dziesięcioleci tzw. wartości europejskie nie mają więc miejsca w relacjach hiszpańsko-marokańskich. Madryt udaje, że nie widzi nadużyć praw człowieka przez władze w Rabacie i blokuje ewentualne sankcje na Maroko w Brukseli. Tajemnicą poliszynela są afery korupcyjne, które łączą marokański i hiszpański czy szerzej europejski biznes. Współpraca służb bezpieczeństwa Hiszpanii i Maroka jest ścisła. A od przywrócenia demokracji w 1975 r. z pierwszą oficjalną wizytą każdy hiszpański premier jedzie nie do Brukseli czy Paryża, ale do Rabatu.
Ten wieloletni układ został jednak tej wiosny złamany przez nieroztropność (wielu w Madrycie mówi głupotę) minister spraw zagranicznych Aranchę Gonzalez Layę, która w lipcu zapłaciła za to swoim stanowiskiem. Powodowana sumieniem, bez konsultacji z premierem, zgodziła się na przyjęcie do jednego z hiszpańskich szpitali ciężko chorego Ibrahima Ghaliego. To lider Frontu Polisario, organizacji, która w latach 1976–1991 prowadziła z Marokiem wojnę o były hiszpański protektorat Sahary Zachodniej, dziś okupowany przez Rabat. Dla Mohammeda VI to było za dużo: uznał, że jeśli chce utrzymać się przy władzy, musi uruchomić najpotężniejszą broń przeciw Hiszpanii, jaka pozostaje w jego arsenale: nielegalną imigrację. 17 maja o świcie marokańska straż graniczna nie tylko przestała blokować granicę z Ceutę, ale jak pokazały nagrania, zachęcała młodych, bezrobotnych Marokańczyków do przechodzenia na drugą stronę. Hiszpanie, którym zajęło siedem wieków, by wyzwolić kraj z muzułmańskiej okupacji, zobaczyli próbkę tego, co może się wydarzyć, jeśli zerwą warunki współpracy z Rabatem.