Paulina Guzik: Czy wizerunek Kościoła to jakaś wartość?

Paulina Guzik, dziennikarka, medioznawca, autorka głośnych tekstów o skandalu seksualnym u wrocławskich dominikanów: Gdy wróciłam z Watykanu, ze szczytu poświęconego ochronie dzieci, pomyślałam, że nie poślę na razie swojego syna na ministranta. We mnie jako matce te historie cały czas pracują. Poznaję dorosłych już ludzi, którzy są złamani życiowo przez to, że ciągle wraca do nich zranienie z dzieciństwa. To jest przerażające.

Aktualizacja: 04.09.2021 11:41 Publikacja: 27.08.2021 10:00

Paulina Guzik: Czy wizerunek Kościoła to jakaś wartość?

Foto: Rzeczpospolita, Piotr Guzik

Jak ci się podoba określenie „Terlik w spódnicy"?

A tak mnie nazywają? (śmiech). Nie mam nic przeciwko, bo redaktora Terlikowskiego bardzo cenię, szczególne za heroiczne zadanie, którego teraz się podjął, stając na czele powołanej przez dominikanów komisji w sprawie wykorzystywania seksualnego przez brata Pawła M.

Ale jak czytam różne komentarze w internecie, w których pada to określenie, to nie jest to raczej ksywka pozytywna.

Myślę, że każdy, kto kocha Kościół, powinien chcieć jego oczyszczenia. Osobiście słyszałam, jak Franciszek mówił na szczycie poświęconym ochronie dziecii młodzieży w Kościele w lutym 2019 r., że mamy się skupić na skrzywdzonych. I właśnie to robię przez ostatnie lata. Papież mówił, że potrzebna jest zmiana serca, a jeśli „Terlik w spódnicy" jest uważany za negatywne określenie, to najlepiej pokazuje, że u wielu polskich świeckich i kapłanów ta zmiana jeszcze nie nastąpiła. Miałabym więc apel do każdego, kto chce wylać pomyje na ludzi zajmujących się tym tematem, żeby najpierw przynajmniej wczytał się w świadectwa osób skrzywdzonych. A są one wstrząsające.

Tylko czy dziennikarz nie powinien nawet do takich świadectw spróbować podejść na chłodno? W swoim głośnym artykule opisałaś relacje ofiar, a dominikanom nie oddałaś głosu.

Dziennikarz jest przede wszystkim człowiekiem, a jeśli pytasz, co powinien robić, to na pewno szukać prawdy. I w pierwszym artykule w „Więzi", w którym opisałam skandal u dominikanów, właśnie stanęłam w rozkroku i wykonałam setki telefonów, by napisać jak najbardziej obiektywny tekst. W kolejnym artykule skupiłam się już na skrzywdzonych kobietach, których przez 20 lat nikt nie chciał słuchać. Dlaczego jako dziennikarz miałabym ich nie wysłuchać? W czym one są gorsze? Prowincjał dominikanów ojciec Paweł Kozacki miał choćby wywiad jeden na jeden z redaktorem Mazurkiem w RMF FM – a czy ktoś zająknął się o osobnej rozmowie ze skrzywdzonymi kobietami? Jakoś zniknęły wszystkim z radaru... Czemu więc nie miałabym na chwilę skupić się na nich, zrobić tego, do czego wzywa nas Franciszek?

Ale jak zebrałaś zarzuty ofiar, które uważają, że prowincjał dominikanów nie wywiązuje się ze składanych publicznie obietnic, to nie mogłaś przedstawić ich ojcu Kozackiemu i dać mu szansy na nie odpowiedzieć?

Mogłam, oczywiście, ale dziennikarz ma też misję wysłuchania niewysłuchanych. I oddanie głosu tym kobietom pozwoliło uświadomić nam wszystkim, jak bardzo te zranienia są rozległe i jak wciąż przekładają się na codzienne życie. Prowincjał zresztą wcale nie zarzucał mi potem, że to, co napisałam, było nieprawdą... A bez skupienia się wyłącznie na kobietach ten artykuł nie wywołałby takiego szoku – myślę, że czasami musimy dostać obuchem w łeb, żeby coś w Kościele zrozumieć. Bo czy wizerunek Kościoła to jakaś wartość sama w sobie? Dla Jezusa najważniejsi byli ludzie i raczej PR-em się zbytnio nie przejmował. A my wciąż myślimy o Kościele w kontekście jego wizerunku... Po tym widać, jak bardzo jesteśmy do tyłu w stosunku chociażby do Kościoła amerykańskiego, co jest zresztą naturalne, bo 20 lat później zaczęliśmy się mierzyć z problemem wykorzystywania seksualnego. Ludziom zajmującym się od dwóch dekad tym dramatem w USA nawet nie przyszłoby do głowy, że można skrytykować kogoś, kto napisze tekst tylko o skrzywdzonych, bez oddania głosu duchownym. I to właśnie jest ta zmiana, która musi się u nas dokonać.

W 2002 r. w Stanach było śledztwo „Spotlight" w dzienniku „Boston Globe". Cała Ameryka była w szoku. I my teraz jesteśmy właśnie na tym etapie – nie umiemy uwierzyć tym kobietom, dlatego to jest dla nas taki problem. I szukamy dziury w całym. Oczywiście, te relacje trzeba sprawdzić i są w Kościele procedury, które do tego służą. Natomiast jeśli sprawca przyznał się do winy, jak Paweł M. w sprawie skrzywdzonych 20 lat temu kobiet, to czemu mam nie uwierzyć jego ofiarom?

Kiedy wykorzystywanie seksualne dotyczy pedofilii, to wszystko wydaje się jasne, ale jak mamy dorosłych ludzi, jak w przypadku ofiar brata Pawła M., którzy mają swój rozum, a mimo to przez lata utrzymują relację ze sprawcą, to nie dziwi, że pojawiają się różne wątpliwości.

I to jest jeszcze trudniejszy problem do przepracowania. Pedofilia jest oczywiście najbardziej bolesna, bo dotyczy istot kompletnie bezbronnych, które nie wiedzą nawet, z czym mają do czynienia, kiedy stają się ofiarami nadużyć. Natomiast problem bezbronnych dorosłych, którzy padają ofiarą na przykład nadużycia władzy czy psychomanipulacji, to jeszcze kolejny krok, jaki musimy wykonać w naszej mentalności. Dziś często nie potrafimy nazwać po imieniu winy księdza, który wykorzystywał dzieci, albo winy biskupa, który go chronił – widzimy, jaki mamy z tym problem chociażby w kurialnych komunikatach, które pojawiają się po ujawnieniu kolejnych skandali – więc co dopiero, gdy wykorzystywanie dotyczy dorosłych kobiet.

Taka wrażliwość chyba jest już naturalna dla 20-, 30-, nawet i 40-latków, ale nie dziwię się ludziom trochę starszym, którzy wychowali się w innym, po prostu mniej wrażliwym świecie, że brzmi to dla nich jak jakieś lewackie bajdurzenie. Tu jest chyba problem. Kolejne artykuły nie sprawią przypadkiem, że będą się oni jedynie okopywać w swojej twierdzy?

Myślę, że jednak kropla drąży skałę. Dla mnie najlepszym sygnałem, że to, co robię, ma sens, jest list, który dostałam od osoby skrzywdzonej w podobny sposób, jak czynił to Paweł M. – przez duszpasterza, który uciekł się do psychomanipulacji w celu wykorzystania seksualnego. I ta osoba napisała mi, że mój artykuł pomógł jej zrozumieć, że to ona jest ofiarą.

Bo przez lata myślała, że to jej wina, że ją krzywdzono. W końcu jeżeli ktoś przez ileś tam lat tobą psychomanipuluje, to nie da się tak z dnia na dzień zrozumieć, że to wszystko nieprawda. Nie da się z dnia na dzień stracić zaufania do osoby, która jest dla nas ważna, i przyznać przed samym sobą, że ona nas wykorzystywała. To zawsze jest proces. I pokazanie takiej osobie, że są inni, którzy równie długo nie dopuszczali do siebie tej myśli, pokazanie, że nie tylko ją to spotkało, może prowadzić do przełomu w jej życiu. Zresztą u dziewczyn, z którymi rozmawiałam, wciąż widzę ten proces i tę zmianę.

W jakim sensie?

Widzę, że im bliżej do wydania raportu dominikańskiej komisji, z tym większą nadzieją go oczekują. Jeszcze trzy lata temu nie sądziły, że coś takiego mogłoby im przynieść ulgę, a dziś myślą, że jak pojawi się raport, to pozwoli im zamknąć ten rozdział, by mogły pójść dalej. I każdy kolejny artykuł, który przecież dużo je kosztuje, jest dla nich krokiem w tę stronę. Chodzi o to, by mogły oddzielić to w końcu grubą kreską i przestać żyć w cieniu przeszłości. I jeżeli widzę, że osoby skrzywdzone reagują na moje artykuły pozytywnie, ślą listy, że one im pomogły, to nie mam wątpliwości, że warto je pisać. Bo dla mnie ważne są te najsłabsze osoby w Kościele, te, które zostały zdeptane. I bardziej interesuje mnie ich zdanie niż kogoś, kto ma wątpliwości, czy nie lepiej mocniej dzielić włos na czworo.

A sama też masz tak duże oczekiwania wobec raportu komisji powołanej przez dominikanów?

Wydaję mi się, że moje artykuły już trochę rozbroiły tę bombę. W tym sensie, że wiemy już dosyć dużo choćby o zranieniach ofiar. Ale znając ekspertów, którzy są w tej komisji: doskonałych prawników, kanonistów i samego redaktora Terlikowskiego, który to wszystko spina – a mam do niego ogromne zaufanie, że robi to dobrze – mam nadzieję, że ich raport da nam kompletny obraz faktów, ale jednocześnie nie będzie uciekał od emocji, jakie pozwolą nam lepiej zrozumieć życiową tragedię, z którą do dziś muszą się mierzyć te kobiety. Wierzę, że będzie to dokument zbalansowany, kompetentny, prawdziwy, a zarazem ludzki – nie suchy komunikat w stylu watykańskim.

Skoro twoje artykuły nie zmieniły zbyt wiele, to i ten raport pewnie nie zmieni...

Myślę, że jednak trochę zmieniły, szczególnie ten pierwszy tekst, pokazujący złożoność tej sprawy. Cała burza wywołana drugim artykułem trochę przyćmiła dobro, które wyniknęło z pierwszego. Ale zawsze jest tak, że zło krzyczy głośniej. Musimy tu wrócić do początku całej sprawy. Moje dziennikarskie zaniepokojenie zaczęło się od wywiadu, jaki Artur Nowak przeprowadził w „Wyborczej" z prowincjałem dominikanów ojcem Pawłem Kozackim. Zapaliła mi się lampka ostrzegawcza, bo skoro sprawa ciągnęła się tyle lat, to dlaczego winę za niedopilnowanie jej miałby ponosić tylko ojciec Maciej Zięba, który był prowincjałem, gdy do przełożonych trafiły pierwsze skargi na Pawła M.? I co, kolejni prowincjałowie o tym nic nie wiedzieli? I czy faktycznie ojciec Maciej nic z tą sprawą nie zrobił? Zaczęłam więc to wszystko badać. Szybko się okazało, że jednak kary były, że Paweł M. został suspendowany, że kolejni prowincjałowie wiedzieli, ale słyszeli od prawników, że dwa razy za to samo się nie karze, na przykład ojciec Krzysztof Popławski, albo sprawdzali kolejny raz Pawła M. psychiatrycznie i wciąż puszczali na prowadzenie rekolekcji, jak ojciec Kozacki. Czyli nie tylko, że ktoś był winny 20 lat wcześniej, ale że cała ta sprawa trwała i trwała...

...i ciągnie się właściwie do dzisiaj.

Dla dobra Kościoła musimy zrozumieć, jak bardzo takie sprawy są złożone. Ja na przykład to przekładam na historię Jana Pawła II i jego działań oraz decyzji związanych z kwestią wykorzystywania seksualnego w Kościele. Nie możemy nie osadzać jego pontyfikatu w kontekście historycznym, nie możemy odciąć równo od linijki Jana Pawła II od Karola Wojtyły, wychowanego jako kapłan w czasach najcięższego stalinizmu w Polsce, gdzie jego ukochany prymas więziony był przez komunistów, a jego przyjaciołom kapłanom niszczono życia niesłusznymi oskarżeniami. I nie możemy jego początkowo ostrożnego podejścia do informacji o kapłanach oskarżanych

o wykorzystywanie seksualne oddzielić od jego wcześniejszych doświadczeń. Nie możemy też nie zauważyć, że jego późniejsze normy „Sacramentorum sanctitatis tutela" to najbardziej rewolucyjny dokument tamtych czasów. Jan Paweł II kazał w 2001 r. wszystkie te sprawy kierować do Kongregacji Nauki Wiary, do kardynała Ratzingera, do którego miał pełne zaufanie. Wiedział, że Panzerkardinal zajmie się nimi z należytą starannością. I teraz chodzi o to, że sprawy dominikańskiej też nie da się oddzielić od szerszego kontekstu, który musimy zrozumieć. Historia zmagania się przełożonych z działaniami Pawła M. mnie samej uświadomiła wiele procesów i mechanizmów, które mają miejsce w Kościele, więc tym bardziej jestem zła, jak mówisz, że takie artykuły nic nie zmienią, bo zrozumienie tego kontekstu, mam wrażenie, naprawdę może pomóc Kościołowi w Polsce.

Brzmisz jak optymistka.

Zawsze mam chrześcijańską nadzieję (śmiech). My w Polsce nie odkrywamy żadnej Ameryki – niestety, popełniamy te same błędy, które popełniali Amerykanie, Irlandczycy, Niemcy... Natomiast dziś rzeczywiście można już znaleźć powody do optymizmu. Jeśli spojrzymy na to, jak wyglądała świadomość społeczna przed pierwszym filmem braci Sekielskich, a jak wygląda dzisiaj, to jesteśmy w zupełnie innym miejscu. W marcu 2020 r. pisaliśmy na uczelni artykuł naukowy pt. „Media katolickie a kwestia nadużyć seksualnych

w Kościele". Jak to w czasopismach naukowych bywa, zatwierdzanie go i recenzowanie trwało i trwało. Niedawno wróciliśmy do niego, przed publikacją,

i uznaliśmy, że cały ten artykuł jest do wyrzucenia. Bo media katolickie ewidentnie otworzyły się na ten problem. Są śledztwa Zbigniewa Nosowskiego w „Więzi", mogliśmy zrobić na temat wykorzystywania co najmniej pięć wydań programu „Między ziemią

a niebem", są moje artykuły dominikańskie, są wszystkie artykuły Tomasza Terlikowskiego, które można by długo wyliczać. I inni dziennikarze katoliccy też ruszają z własnymi śledztwami. Zmianę widać też instytucjonalnie – począwszy od biura ks. prymasa, aż do powołaną przez biskupów Fundację Świętego Józefa, do której może się zgłosić każda osoba skrzywdzona i która

w dwa tygodnie potrafi załatwić takiej osobie bezpłatną terapię – takim mechanizmem nie może się pochwalić państwo, a Kościół jak najbardziej.

Państwo może nie, ale poza Kościołem też są takie fundacje.

Dobrze, ale Fundacja Dajemy Dzieciom Siłę, która tym się zajmuje, przestała dostawać rządowe dotacje... Nie chcę być hurraoptymistką, ale widzę dobro, które ma dziś miejsce w Kościele. Mimo że wielu hierarchów pewnie widzi mnie jako tego wojującego „Terlika w spódnicy", który uważa, że wszystko jest złe. A ja widzę, że jest bardzo wiele naprawdę obiecujących inicjatyw także w Kościele hierarchicznym, wychodzących z Konferencji Episkopatu Polski.

Gdy patrzysz na podejście księży do tego problemu, też widzisz tę zmianę?

Mam wrażenie, że jest dużo lepiej, acz na pewno oboje jesteśmy trochę rozpuszczeni życiem w dużych miastach. Bo jest, niestety, gigantyczna różnica między środowiskiem wielkomiejskim – np. w Sanktuarium Jana Pawła II w Krakowie odbywają się regularne modlitwy za ofiary – a prowincją, gdzie mentalność księży jest wciąż daleka od ideału. Za 30 lat będziemy mogli się obrócić w pustym kościele i podrapać po głowie, pytając: „A co tu się stało, że nie ma ani wiernych, ani młodych księży?" – tę przestrogę usłyszałam zresztą od George'a Weigela, amerykańskiego biografa Jana Pawła II. I to, jak podejdziemy do dzisiejszych wyzwań, przesądzi, czy za 30 lat staniemy w tym pustym kościele, czy jednak zmienimy naszą mentalność, dostrzeżemy ból ofiar i choćby spróbujemy go zrozumieć – to pierwszy krok, by walczyć z kryzysem Kościoła. Czasu mamy bardzo mało, bo już dziś w krakowskim seminarium na pierwszym roku jest trzech seminarzystów, a kiedyś było ich 120.

Tylko jak przekonać kościelnych tradycjonalistów, że tym razem to świat może mieć rację, a Kościół zbłądził?

Bardzo często tradycjonaliści podpierają się Benedyktem XVI. A on był przecież pierwszym papieżem, który oficjalnie spotkał się z ofiarami wykorzystywania seksualnego. Napisał list do katolików w Irlandii, który do dziś pozostaje wzorem, jeśli chodzi o list do narodu mierzącego się z kryzysem nadużyć seksualnych w Kościele. Zaczął publicznie, otwarcie o tym problemie mówić. Często, dużo i dosadnie. Na przykład w wywiadzie rzece „Światłość świata" przyznał, że trzeba się w końcu poważnie zająć tym brudem w Kościele, zamiast krytykować dziennikarzy. Naprawdę Kościół w Polsce niczego nie musi odkrywać na nowo, wystarczy, żeby szukał wskazówek w Watykanie – od Jana Pawła po Franciszka. I to będzie najlepsza droga, jaką możemy pójść.

Pochłonęły cię te sprawy. Poczułaś misję?

Tak, pochłonęły mnie. Chyba głównie dlatego, że jestem matką. Jak wróciłam z Watykanu, ze szczytu poświęconego ochronie dzieci, pomyślałam, że nie poślę na razie swojego syna na ministranta, mimo że Jasiek zawsze chciał nim być. I długo biłam się z myślami, aż w końcu zaczął służyć do mszy w parafii, gdzie przyjął pierwszą komunię, bo po prostu ufam zakonnikowi, który go do tej komunii przygotował. We mnie jako matce te historie cały czas pracują. Poznaję dorosłych już ludzi, którzy są złamani życiowo przez to, że ciągle wraca do nich zranienie z dzieciństwa. To jest przerażające.

Jeśli straciłaś zaufanie do kapłanów, to nie odrzuciło cię to od Kościoła?

Nie, bo Kościół to nie jeden czy drugi ksiądz, Kościół to Chrystus. Jak się ma z nim relację, to jest się pewnym, że on dzień w dzień przytula tych, którzy zostali skrzywdzeni. Poza tym przecież wiem, że w Kościele jest mnóstwo świetnych kapłanów. Naprawdę nie tak trudno ich znaleźć.

I mamy uprawiać tzw. churching, czyli szukać odpowiedniej dla siebie świątyni? W mieście łatwo, a w mniejszej miejscowości, gdzie jest jeden kościół?

To trudne pytanie, bo jestem świeżo po przykrym doświadczeniu nad morzem, gdzie ksiądz publicznie ochrzanił mi dziecko, że „źle" przyjęło komunię – a wcześniej w modlitwie wiernych modlił się „za papieża, aby potrafił skutecznie upominać grzeszników". No to faktycznie sam tak „skutecznie" upomina, że musiałam w kościele uświadomić mu, że przeszkadza moim dzieciom w spotkaniu z Jezusem i nie życzę sobie, aby to robił. Po czym zapadł się pod ziemię, a ja musiałam tłumaczyć dzieciakom, że najważniejsze, że Jezusowi sprawiły radość, że w wakacje w tygodniu przyszły do kościoła go odwiedzić i żeby się tym księdzem nie przejmowały. Każdy z nas może przynieść zmianę. Jak księża nie potrafią zatrzymać młodzieży w Kościele, to my, rodzice, możemy. Nie jestem naiwna i wiem, że nie jestem taką samą częścią Kościoła jak ksiądz, a szczególnie biskup, który zawsze będzie miał władzę. Ale każdy z nas musi robić swoje. To jest trudne, bo klerykalizm jest w nas głęboko zakorzeniony, ale po prostu w pewnym momencie trzeba umieć tupnąć. I może te moje teksty na wiadomy temat też są trochę takim tupnięciem, próbą zwrócenia Kościołowi uwagi na ból tych ludzi.

Czujesz się bardziej dziennikarką czy naukowcem, a może naukowczynią?

Byle nie naukowczynią, bo nie lubię feminatyw. Moja natura jest bardziej dziennikarska, lubię być cały czas w akcji. Wyrosłam w newsach i marzyłam zawsze o życiu w drodze. Myślałam o tym, by być korespondentem wojennym, ale na pierwszej wojnie, na jaką pojechałam, poznałam przyszłego męża, no i się skończyło (śmiech). To była wojna w Gruzji w 2008 r., on jako lekarz był na misji maltańskiej. A poznaliśmy się konkretnie w Gori, czyli mieście Stalina (śmiech).

Ale jak w 2010 r. w drugim tygodniu urlopu macierzyńskiego nie przedłużyli ci kontraktu w „Wiadomościach", to w sumie wyszłaś na tym całkiem dobrze – napisałaś głośną książkę o macierzyństwie i obroniłaś doktorat z nauki o mediach.

No właśnie, to są takie kręte drogi, przed którymi człowiek się buntuje, ale widocznie Pan Bóg wie lepiej... I może to też było mi potrzebne. Dziś zajmuję się naukowo instytucjonalną komunikacją Kościoła, a moim konikiem jest komunikacja kryzysowa dotycząca właśnie problemu nadużyć seksualnych. I te solidne podstawy naukowe dają mi mandat, by się tym zajmować jako dziennikarz. Pracę na uczelni uwielbiam przede wszystkim ze względu na moich studentów. Myślę, że mamy się czym pochwalić, nasza uniwersytecka telewizja JP2TV jest już rozpoznawalnym medium w Krakowie. A ostatnio autentycznie się poryczałam, jak studenci zorganizowali mi pożegnanie przed wyjazdem do Stanów – była to impreza niespodzianka w środku wakacji (śmiech).

Właśnie, bo rozmawiamy tuż przed twoim wylotem do USA. Na uczelnię?

Wylatuję na pięć miesięcy pracować jako wizytujący profesor na Catholic University of America. Będę badać, jak amerykański Kościół – jeden z pierwszych, które zaczęły dobrze prowadzić komunikację instytucjonalną – radził sobie z kryzysem wykorzystywania seksualnego. Bo prawda jest taka, że wystarczyłoby trochę wrażliwości i empatii, by w oczach opinii publicznej sprawy potoczyły się zupełnie inaczej. Tak naprawdę pod tym względem Kościół nie różni się wiele od Coca-Coli, Tauronu czy jakiejkolwiek innej korporacji na świecie. Są sprawdzone sposoby na to, by kryzysy zażegnywać w sposób naprawdę ludzki. Wszyscy pamiętamy, jak aligator zabił małe dziecko w parku Disneya...

... ja nie pamiętam.

A to bardzo znany przykład zażegnania sytuacji kryzysowej. W 2016 r. chłopczyka zaatakował aligator w wakacyjnym resorcie Disneya na Florydzie. Firma staje w obliczu gigantycznego procesu, a zaraz każdy rodzic na świecie się dowie, że ich parki nie są bezpiecznym miejscem dla jego dzieci. A to przecież horror dla takiej korporacji. Co więc robi Disney? Zgodnie z zasadą, by na pierwszym miejscu zawsze stawiać ofiary, natychmiast obejmuje rodziców tego dziecka profesjonalną opieką. Wysyła do nich najlepszych psychologów i prawników, oczywiście na koszt firmy. I proponuje, by ofiara ich dziecka w jakiś sposób nie poszła na marne, by ten mały chłopczyk stał się patronem akcji zwiększenia bezpieczeństwa we wszystkich ich parkach. Firma zajmuje się za rodziców wszystkim co tylko możliwe, na koniec stawiając ku pamięci małego Lane'a pomnik. I rodzice nawet nie wytaczają Disneyowi procesu. Więc proszę, „victims firts" („po pierwsze, ofiary") to nie jest zasada, którą tylko Kościół ma stosować. Ona w biznesie obowiązuje od lat. Jest mnóstwo firm, które wyszły na prostą, gdy postawiły ofiary na pierwszym planie. Bez płacenia gigantycznych odszkodowań, bez wylewania żalu, a przede wszystkim bez globalnego ostracyzmu społecznego wobec nich. I może właśnie dlatego nie słyszałeś o tej tragedii w Disney Resort, bo dzięki świetnej komunikacji kryzysowej firmy do dzisiaj o tym wypadku się nie rozmawia. A o błędach Kościoła, popełnianych raz po raz, gada się cały czas.

To dlaczego polski Kościół wciąż boi się rzeczywiście postawić ofiary na pierwszym planie?

Boi się, że zaraz będzie musiał płacić wszystkim odszkodowania. A to nie jest w ogóle kwestia pieniędzy, tylko przywracania godności, o której tyle mówił nam Jan Paweł II. A przywracanie godności wymaga reformy. Ofiary wykorzystywania zasługują na to, by Kościół się zmienił, ich największym pragnieniem jest to, by nigdy coś takiego nie przytrafiło się już żadnemu dziecku – taka była prośba „disneyowskich" rodziców: prosili firmę, aby nigdy żadne dziecko i żaden rodzic nie musieli przeżywać tego co oni. Zmiana myślenia w zajęciu się ofiarami powinna więc polegać na odważnej reformie. Zresztą jej oznaki już widzimy. Ci ludzie powinni mieć zapewnioną opiekę na każdym szczeblu Kościoła. Ale ta reforma prowadzić powinna także do myślenia, że odszkodowania są częścią sprawiedliwości i zadośćuczynienia. Bo jak pokazał mój drugi tekst w „Więzi", te tragedie w dzieciństwie czy młodości przekładają się na niepokończone studia czy życiowe lęki niepozwalające podjąć wielu zawodowych zadań.

I te odszkodowania to nie są pieniądze na wycieczkę na Bahamy, ale na naprawdę elementarne potrzeby. Reforma polegać też powinna na odważnym braterskim upominaniu, gdy ktoś gada głupoty. I na niepozwalaniu gadającym głupoty występować w największych sanktuariach. I na zatrudnianiu świeckich tam, gdzie mogą z kompetencją i profesjonalnym doświadczeniem zająć miejsce kapłanów.

Ale sami księża też są przesiąknięci klerykalizmem – uważają, że wiedzą wszystko najlepiej i nie potrzebują rad żadnych świeckich ekspertów...

W wielu miejscach na to wygląda. Mamy w Polsce jeszcze tak komfortową sytuację, że mamy księży od wszystkiego. W Stanach już się nauczyli, że kapłan jest od kapłaństwa, bo duchownych jest mało, brakuje ludzi do odprawiania Eucharystii, brakuje do posługi duszpasterskiej, do siedzenia w konfesjonale, więc w pewnym sensie sytuacja ich przymusiła, by dopuszczać do innych ról ekspertów świeckich. Tam diecezjami zarządzają świeccy menedżerowie, a rzecznikami są świeckie kobiety. Już teraz powinniśmy dopuścić w Polsce do biur kurialnych świeckich, by móc wypuścić duszpasterzy do ludzi, by byli bliżej ich problemów i by lepiej ich rozumieli. By na przykład mieli czas wziąć młodzież na kajaki. Może wtedy poradzimy sobie z tym kryzysem. Oczywiście to się nie stanie z dnia na dzień, potrzebny jest tu proces zmiany, ale trzeba zacząć o tym myśleć. Zobaczmy, że dokładnie to robi dziś Franciszek – mianował ostatnio 13 nowych członków Rady ds. Ekonomicznych, a wśród nich aż sześć świeckich kobiet. I otwarcie przyznał, że to dlatego, że mają one odpowiednią wrażliwość, potrafią łączyć wiele zadań i widzą problemy szerzej. I ja jako kobieta dziennikarz też trochę czuje się w specyficznej roli w Kościele.

Jak to?

Powiem tak: jeżeli ktoś mi zarzuca, że jestem histeryczką i piszę histeryczne teksty o ofiarach wykorzystywania seksualnego, to po prostu w ogóle nie rozumie kobiet. Nie rozumie naszej wrażliwości, złożoności naszej natury, całego spektrum spraw, które składają się na nasze postrzeganie świata. Ono jest zupełnie inne niż u mężczyzn. A że jestem jedną z pierwszych kobiet, które się tym tematem zajmują w Kościele – w końcu „Terlik w spódnicy" (śmiech) – to panowie sobie na mnie używają. Ale jestem gotowa przyjąć te ciosy. Choć jasne, że się tymi wszystkimi zarzutami przejmuję, bo nie byłabym kobietą, gdybym się nie przejmowała. Gdybym miała grubą skórę, to nie umiałabym tak wrażliwie pisać na ten temat. Ale myślę, że w końcowym rozrachunku ta kobieca wrażliwość wychodzi Kościołowi naprawdę na dobre. ©?

Paulina Guzik (ur. 1983) jest dziennikarką, doktorem nauk o mediach, wykładowcą akademickim na Uniwersytecie Papieskim Jana Pawła II w Krakowie. Jest autorką i prowadzącą programu „Między ziemią a niebem" w TVP 1, pisze m.in. w „Więzi", Stacji 7 i wydawanym w Watykanie amerykańskim serwisie „Crux". Żona lekarza, matka dwójki dzieci.

Była szefową Biura Mediów Zagranicznych podczas Światowych Dni Młodzieży 2016 w Krakowie. Twitter: @Guzik_Paulina

Jak ci się podoba określenie „Terlik w spódnicy"?

A tak mnie nazywają? (śmiech). Nie mam nic przeciwko, bo redaktora Terlikowskiego bardzo cenię, szczególne za heroiczne zadanie, którego teraz się podjął, stając na czele powołanej przez dominikanów komisji w sprawie wykorzystywania seksualnego przez brata Pawła M.

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi