Po wielu latach wróciłem do „Jądra ciemności" Josepha Conrada. Gdy byłem licealistą, ta książka uświadamiała, dokąd prowadzi kolonializm, była straszliwą historią tego, do czego może prowadzić absolutyzacja własnej cywilizacji. Gdy czytam ją ponownie – już zaledwie kilka lat przed pięćdziesiątką – staje się wielką przypowieścią o tym, jak humanitarne (ale przecież także religijne, ideologiczne, moralne) przekonania w połączeniu z pewnością własnych racji i służbą tej jedynie słusznej cywilizacji, prawdzie, religii, instytucji czy wręcz partii mogą służyć do usprawiedliwiania własnego bestialstwa.
Wygodnie jest myśleć, że samemu się jest od tego wolnym, że istnieją instytucje czy środowiska, które są od tej pokusy wolne, ale tak zwyczajnie nie jest. Wątpliwości, pytania, kwestionowanie linii własnego środowiska, ale także bliskiej nam instytucji, jest drogą, która pozwala unikać ulegania tej pokusie.
Dlaczego o tym piszę? Bo jak to zwykle w Polsce bywa, mamy ponownie do czynienia z wielką moralną historią, w której obie strony odsądzają się nawzajem od czci i wiary, odmawiając tej drugiej moralności, wrażliwości, patriotyzmu czy humanitaryzmu. Skomplikowana i prawnie, i moralnie sytuacja osób znajdujących się na granicy polsko-białoruskiej nie staje się początkiem poważnej dyskusji nie tylko o tym, jak zareagować na wykorzystywanie przez Aleksandra Łukaszenkę dramatu uciekinierów, ale także jak prowadzić sensowną politykę imigracyjną, jak uczciwie zachować się wobec uchodźców i jak prowadzić politykę, która unikać będzie antymigracyjnego wzmożenia. Zamiast tego mamy moralne wzburzenie po obu stronach. Jedna – ta konserwatywna – oskarża przedstawicieli drugiej o bycie „pożytecznymi idiotami Putina i Łukaszenki", o zdradę interesów narodowych i wreszcie o wystawianie na niebezpieczeństwo własnych dzieci; druga – ta opozycyjna (ze szczególnym uwzględnieniem lewicowej) – szermuje oskarżeniami o brak humanitaryzmu, uczciwości, a nawet chrześcijańskiej i ewangelicznej postawy. Moralne wzmożenie nie rozwiązuje oczywiście problemu, nie pozwala choćby poważnie przedyskutować jego rozwiązania, ale za to daje obu stronom poczucie moralnej słuszności.
Kłopot polega na tym, że w tym przypadku racje moralne są złożone, bo zachodzi realny konflikt wartości. Z jednej strony rację mają ci, którzy twierdzą, że istotnym elementem chrześcijańskiej, i nie tylko, moralności jest wymóg gościnności, że uchodźcy i imigranci nie powinni być przetrzymywani na granicy, że budzenie przeciwko nim wrogości i niechęci jest nie do pogodzenia nie tylko z Ewangelią, ale także ze świecką moralnością. Z drugiej nie sposób nie dostrzec, że proste rozwiązanie polegające na wpuszczeniu każdego, kto chce przekroczyć granicę (i jeszcze do tego został na nią podwieziony przez białoruskie służby), także nie wchodzi w rachubę – choćby z powodu zobowiązań unijnych, ale także z obowiązku pilnowania porządku publicznego w Polsce. Z jednej strony mamy więc etykę gościnności, opieki nad słabszymi, a z drugiej obowiązki państwa wobec własnych obywateli i wobec podpisanych zobowiązań.
Obie strony mają więc swoje – moralnie istotne – argumenty. Uświadomienie sobie tego, stanięcie wobec realnego sporu moralnego nie daje wprawdzie prostej satysfakcji z posiadania jedynej racji ani nie pozwala użyć swoich poglądów jako pałki na innych, za to otwiera na poszukiwanie rozwiązań – politycznych, ale i moralnych.