Steve McQueen: Reżyser mocnych filmów

Europejska Akademia Filmowa uhonoruje w sobotę Steve'a McQueena nagrodą za osiągnięcia w kinie światowym. – Stale ktoś pyta, tak niby żartem, czy coś mnie łączy z gwiazdorem „Bullita" – mówi Steve McQueen. – No, ale co? Wystarczy spojrzeć.

Publikacja: 13.12.2014 01:44

Steve McQueen: Reżyser mocnych filmów

Foto: Wikimedia Commons

Twórca „Zniewolonego.12 Years a Slave" jest 45-letnim czarnoskórym potężnie zbudowanym Brytyjczykiem. Ma okrągłą twarz, wydatne usta, włosy ostrzyżone na zapałkę. Wyrzuca z siebie słowa jak karabin maszynowy, a jego angielski ma wyraźny akcent londyńskiego przedmieścia, na którym się wychował.

Kariera McQueena to pasmo sukcesów. Ma prestiżową nagrodę Turnera przyznawaną artystom przez Tate Gallery, od królowej Elżbiety dostał najpierw oficerski, potem komandorski order imperium brytyjskiego za osiągnięcia w sztukach wizualnych. Zrobił dotąd zaledwie trzy filmy fabularne, ale wszystkie stały się wydarzeniami.

Debiutancki „Głód" w 2008 roku przyniósł mu canneńską Złotą Kamerę, tytuł Europejskiego Odkrycia Roku i laury na ponad 40 festiwalach od Sydney poprzez wrocławskie Nowe Horyzonty aż po Tallin. „Wstyd" wyjechał z festiwalu w Wenecji z nagrodą krytyków Fipresci i Copa Volpi, potem też zgarnął około 40 innych wyróżnień. „Zniewolonego.12 Years a Slave" Amerykańska Akademia Filmowa nagrodziła Oscarem dla najlepszego filmu roku 2013.

Chłopak z Ealing

Steve McQueen robi filmy mocne. I w gruncie rzeczy bardzo osobiste. „Głód" to jego młodość – czas utraty niewinności, gdy – jak sam mówi – zorientował się, do czego zdolny jest jego kraj. „Wstyd" był reakcją na wchodzenie w wiek męski, zagubienie, samotność. „Zniewolony..." stał się rozrachunkiem z przeszłością, bo przodkowie McQueena doświadczyli losu niewolników. Promując ten tytuł, reżyser przyznał, że traumę sprzed pokoleń ma zakodowaną we krwi, ale zapytany przez dziennikarza „Guardiana", czy czuł z tego powodu gniew, odpowiedział: – Gniew? Nie. Raczej niezgodę na niesprawiedliwość. I ból, że człowiek może coś podobnego zrobić innemu człowiekowi.

Urodził się w 1969 roku w Londynie. Dorastał w Ealing – dzielnicy, w której 50 procent mieszkańców stanowią emigranci z Azji i Afryki. Jego rodzina też należała do „napływowych", wywodziła się z Karaibów. Ojciec pracował jako robotnik w londyńskim transporcie, był prostym człowiekiem. Uważał, że mężczyzna musi mieć solidny zawód. Nie akceptował wyborów Steve'a, potem nie rozumiał zresztą jego krótkich filmów. Matka, pielęgniarka, odwrotnie. Była z syna dumna.

Steve chodził do multietnicznej szkoły. Zawsze był duży, silny, dobrze grał w piłkę. Nie sprawiał kłopotów wychowawczych, ale uchodził za mniej niż średniaka. Był dyslektykiem, nie dawał sobie rady z pisaniem. Kiedy miał 13 lat, w jego szkole utworzono klasy na trzech poziomach nauczania: dla dzieci utalentowanych, dla zwykłych, przeciętnych uczniów i dla tych, którzy mieli wkrótce zakończyć edukację, by pójść do roboty. On trafił do tej ostatniej grupy.

– Może na to zasługiwałem – mówi. Ale zaraz dodaje: – Nienawidziłem szkoły. To okropna instytucja. Myślę, że mnóstwo ludzi kończy marnie, bo nikt w nich nie uwierzył, nie poświęcił im odrobiny czasu, nie pomógł się rozwijać. Na samym początku drogi zostajesz skazany na wegetację, na powolną śmierć.

Jego uratował talent plastyczny. Pięknie rysował. Miał fatalne oceny, ale teczka, którą złożył w Chelsea College of Art, zachwyciła egzaminatorów. Został przyjęty.

– Nareszcie znalazłem się w świecie, w którym mogłem robić to, co chciałem – przyznaje.

Wkrótce trafił do Goldsmiths College – uczelni, której mury opuściło ponad 20 późniejszych laureatów Nagrody Turnera. Aż wreszcie dostał stypendium w nowojorskiej Tisch School of Arts. Znał dobrze Nowy Jork, bo od dziecka jeździł do mieszkających tam ciotek i wujów. I kochał to miasto, w którym – jak twierdzi – wszyscy są emigrantami. Ale do klimatu Tisch niezamożny student z Europy nie pasował.

– Snobizm jak należy, talentu za grosz – tak charakteryzował swoich kolegów z uczelni.

Ale też nie umiał wpisać się w sztywne ramy szkoły.

– Nie interesuje mnie nic, co niesie jednoznaczność, a w Tisch School nie pozwalano mi wariować z kamerą – tłumaczy.

Jako artysta wizualny chciał mieć wolność eksperymentowania. Kręcił materiały czarno-białe, bez dźwięku. Sam w nich występował. W 1993 roku w „Niedźwiedziu" nagi bił się na pięści z drugim nagim mężczyzną. Widz nie do końca wiedział, czy to walka, czy erotyczna gra.

W „Deadpan" złożył hołd Busterowi Keatonowi. Stał nieruchomo, z twarzą pozbawioną jakichkolwiek emocji, podczas gdy obok niego, nad nim, wokół niego walił się budynek. W zrobionej w 1999 roku już dźwiękowej etiudzie „Drumroll" toczył po ulicach Manhattanu bańkę, do której były przytwierdzone trzy kamery. Rejestrował reakcje przechodniów, których grzecznie przepraszał: „Excuse me!", „Sorry!". To za ten filmik dostał prestiżową brytyjską Nagrodę Turnera.

Był na topie, ale te eksperymenty mu nie wystarczały. Ze statusem artysty wojennego pojechał do Iraku. Przeżył szok. Po powrocie zaproponował, by na angielskich znaczkach pojawiły się portrety brytyjskich żołnierzy poległych na wojnie.

Głód i wstyd

Aż trudno uwierzyć, że Steve McQueen, który w sobotę dostaje europejską nagrodę za wkład w kino światowe, krok ku fabule zrobił zaledwie sześć lat temu. Gdy w 2008 roku jego „Głód" otworzył prestiżową canneńską sekcję „Un Certain Regard", nikt nie miał wątpliwości, że w sztuce filmowej pojawiła się wielka osobowość.

– Miałem 11 lat, kiedy moi rodzice codziennie oglądali w telewizji relację z głodówki, którą w więzieniu podjął terrorysta z IRA Bobby Sands – wspomina. Dziś z tamtych wydarzeń zostało na taśmie jedynie 90 sekund.

Wszystkie materiały filmowe ze słynnego Bloku H zostały zniszczone na polecenie Margaret Thatcher. Te, które ocalały, zrobiła telewizja z Ulsteru. Są na nich dwaj więźniowie przywiązani do brudnych łóżek w celi pełnej ekskrementów. Po ponad ćwierć wieku McQueen zaczął ten temat dokumentować:

– W więzieniu Maze w północnej Irlandii, gdzie trzymano internowanych członków IRA, poznałem piekło. A historia się powtarza. W Abu Ghraib, Guantanamo, Iraku. Dlatego zrobiłem ten film.

W czasie kręcenia sceny, w której strażnicy biją pałkami nagich więźniów, McQueen zobaczył horror. Rozwścieczonych ludzi walących na oślep swoje ofiary. Aktorzy i statyści weszli w rolę tak, jak uczestnicy słynnych, więziennych eksperymentów psychologicznych Zimbardo.

– Chryste! To się działo naprawdę! – wspomina reżyser. – Zacząłem krzyczeć: „Stop!". Nagle zdałem sobie sprawę, że ludzi przed kamerą zamieniłem w bestie. Po skończeniu zdjęć uciekłem z planu. Musiałem odreagować. Ja – dorosłe wielkie chłopisko – rozpłakałem się jak szczeniak.

Wielką wagę przywiązywał też McQueen do 17,5-minutowej sceny rozmowy Sandsa z księdzem.

– Producenci bali się tej statycznej kamery, ale jak można inaczej pokazać rozmowę, w której jeden człowiek mówi, dlaczego chce umrzeć, a drugi – dlaczego trzeba żyć – mówi.

Widz wie, że upokarzany, a potem umierający z wyczerpania Sands był terrorystą, który trafił do więzienia z 30-letnim wyrokiem. Także dlatego „Głód" jest wyzwaniem. McQueen mówił o prawie człowieka do godności. O tym, że w praworządnym państwie nie może obowiązywać zasada „oko za oko".

Samotni i uzależnieni

Jego następny film, współczesny „Wstyd", był równie przejmujący. McQueen opowiadał o pokoleniu singli – pracoholików i samotników, bojących się wziąć na siebie odpowiedzialność za drugą osobę i zaspokajających swoje silne potrzeby seksualne podczas niezobowiązujących randek.

Przygotowywał scenariusz z Aby Morgan, chciał ten film robić w Londynie, ale tam pacjenci leczący się z seksoholizmu odmawiali mu spotkań. W Nowym Jorku nikt nie miał takich oporów. Dlatego zdecydował się kręcić w Stanach i spojrzał na miasto, które dobrze znał, zupełnie inaczej. Na ulicach Manhattanu przyglądał się singlom. Obserwował młodych ludzi, którzy wychodzą rano do roboty, śniadanie wrzucają w siebie w pobliskiej knajpie, w dzień wpadają po fast foody, w weekendy uprawiają clubbing. Podpatrywał, jak się ubierają, z kim chodzą na kawę, gdzie robią zakupy.

Bohater filmu jest uzależniony od seksu.

– To produkt zachodniego społeczeństwa – mówi Steve McQueen. – Seks dobrze się sprzedaje, więc dlaczego tego nie wykorzystać? Z każdego billboardu atakuje cię półnaga dziewczyna, w klubach piwo podają roznegliżowane hostessy.

Ale we „Wstydzie" seks nie jest wartością samą w sobie. To sposób na pustkę. Zachodnia ideologia wpoiła Brandonowi kult wolności, więc panicznie boi się wszystkiego, co mogłoby mu ją odebrać. Odcina się od przeszłości, nie chce wziąć odpowiedzialności za innego człowieka. Wręcz nie jest w stanie tego zrobić. Ma w sobie patologiczną niemożność nawiązania głębszego kontaktu z drugim człowiekiem.

– Na tę postać złożyły się losy wielu ludzi. Także moje – mówi reżyser. – I widzów. Ja wierzę, że człowiek powinien przejrzeć się w filmie jak w lustrze.

W Ameryce „Wstyd" dostał kategorię dystrybucyjną NC-17.

– 40 lat temu na ekranach było „Ostatnie tango w Paryżu", a dzisiaj chcemy wprowadzać cenzurę z powodów obyczajowych? To może zabić kino. Zwłaszcza artystyczne – oburzał się reżyser.

Sztuka powinna prowokować i poruszać tematy drażliwe, a Steve McQueen jest artystą, który lubi pokazywać meandry moralności, prawa, historii. Dlatego – przywiązany do swej tradycji – musiał kiedyś porwać się na film o niewolnictwie. Powiedzieć o rasowych uprzedzeniach i istocie człowieczeństwa. Zrobił to w Hollywood, choć po „Głodzie" zarzekał się, że nigdy tam nie trafi.

– Nie mógłbym kręcić typowych amerykańskich filmów. Nie widzę siebie w roli twórcy kolejnej części „Supermana" i nienawidzę happy endów – przekonywał.

„Wstyd" nakręcił w Stanach, ale była to produkcja całkowicie brytyjska. Przy „Zniewolonym.12 Years a Slave" pękł.

– Nie uzbierałbym takich pieniędzy gdzie indziej – mówi. – Wywalczyłem sobie final cut, czyli prawo do ostatecznego montażu i dostałem wielką szansę, by pracować z ludźmi, którzy mi zaufali, takimi jak Brad Pitt, który wszedł w projekt również jako współproducent.

Podczas prezydentury Baracka Obamy artyści zaczęli śmielej rozliczać się z niechlubną przeszłością. Powstały filmy takie jak „Django" czy „Kamerdyner" o niewolnictwie i walce Afroamerykanów o równe prawa. „Zniewolony" zajmuje wśród nich miejsce szczególne.

– Kiedy żona podsunęła mi wydane w 1853 roku wspomnienia Solomona Northrupa od razu wiedziałem, że to gotowy scenariusz – mówił w wywiadach Steve McQueen. – Niby wszystko o niewolnictwie wiedziałem, a jednak każda strona tej książki była dla mnie szokiem. Ta powieść ma dla Ameryki podobne znaczenie jak „Dziennik Anny Frank" dla Europy. A filmy o niewolnictwie to dla Stanów coś takiego, jak dla Starego Kontynentu filmy o II wojnie wojnie światowej i Holokauście. Dlatego się nie zmartwiłem, że Tarantino robi „Django". On sam też mi powiedział: „A dlaczego miałby być tylko jeden taki obraz?".

Historię wolnego człowieka, który 12 lat spędził bez dokumentów jako niewolnik, McQueen opowiedział bez znieczulenia. W pięknych pejzażach Południa rozgrywają się sceny pełne okrucieństwa. Zarządcy plantacji uderzeniami bicza pospieszają ludzi skulonych nad białymi krzakami bawełny, drobna niesubordynacja może się skończyć chłostą albo makabrycznymi torturami, młode niewolnice stają się nałożnicami białych plantatorów, a życie „czarnucha" jest warte tylko tyle, ile dało się za niego handlarzowi. Ale od cierpienia fizycznego znacznie bardziej dotkliwe jest upokorzenie psychiczne. Przekonanie, że wszystko jest naturalne, bo czarni to podgatunek człowieka.

Film odniósł ogromny sukces, a McQueen w wywiadach podkreślał, że w Stanach ciągle jeszcze można na Południu trafić do miejsc, gdzie dziewczyna przebrana za Scarlett O'Harę pokazuje turystom jako ciekawostkę plantacje bawełny i gdzie nie było dotąd poważnej dyskusji o ciemnych stronach przeszłości.

– Amerykanie wypierali ze swojej świadomości wstyd niewolnictwa – mówi reżyser. – A teraz dyskusje po pokazach zamieniały się niemal w wiece. Coś się w ludziach uwalniało.

Oscar dla „Zniewolonego..." to też świadectwo, że Ameryka do tych dyskusji dojrzała.

Krajobraz po Oscarze

McQueen od ponad 15 lat mieszka w Amsterdamie, bo jak mówi „to nie jest Londyn, to nie jest Los Angeles, to nie jest Nowy Jork". Towarzyszką jego życia jest krytyk Bianca Stigter, wychowują razem dwoje dzieci. Steve lubi Holandię. Opowiada, że gdy jego córka poszła do pierwszej klasy, płakał ze wzruszenia. – Bo to była zupełnie inna szkoła niż moja. Otwarta, prawdziwie egalitarna, pełna szacunku dla osobowości uczniów – mówi.

Nie chce być celebrytą, nie bywa na bankietach, z trudem przyzwyczaja się do udzielania wywiadów. Niektórzy dziennikarze nazywają go bufonem. Nie znosi głupich pytań, natychmiast je ucina. Jest wtedy szorstki i nieprzyjemny, dopiero uczy się medialnej dyplomacji. Jest zresztą człowiekiem skromnym. Rzadko nazywa siebie artystą. Woli powiedzieć: – Wykonuję swoją robotę.

Pierwszy po „Zniewolonym..." projekt McQueena to krótki film „Ashes" nakręcony kamerą Super 8, pokazywany w Thomas Dane Gallery w Londynie. Na ekranie Ashes, młody czarny mężczyzna, płynie łódką. Uśmiecha się do kamery, pozuje. Ale w tle słychać rozmowę. Dwaj mężczyźni opowiadają sobie o tragedii młodego rybaka, który znalazł na plaży narkotyki i został zastrzelony przez gangsterów. Widz wie, że beztroski facet z łódki to właśnie on. McQueen zdjęcia na łódce nakręcił kiedyś przypadkiem, podczas pobytu w Grenadzie, w rodzinnych stronach swojego ojca. Zmontował je, kiedy wrócił po latach w to samo miejsce i dowiedział się o tragedii.

– To film o życiu – mówi McQueen. – Chłopak patrzy na bezkresny horyzont i nie wie, że za sześć lat nie będzie żył.

Reżyser przygotowuje też kolejne projekty fabularne. Pierwszy z nich to film o czarnoskórym aktorze, piosenkarzu i aktywiście Paulu Robesonie. Z dzieciństwa pamięta, jak Robeson śpiewał dla górników w Walii. Wtedy McQueen się dowiedział, że Robeson był synem niewolnika, doświadczył też we własnym życiu przejawów rasizmu.

Jako artysta protestował przeciwko niesprawiedliwości społecznej, brał udział w demonstracjach antynazistowskich. W czasach maccarthyzmu został oskarżony o sympatie komunistyczne i trafił na czarną listę. W 1958 roku znów zaczął występować, ale nigdy już nie stanął całkowicie na nogi. Przyjaźnił się z Harrym Belafonte'em, który dziś wspiera McQueena.

Według „The Hollywood Reporter" Steve McQueen pracuje jednocześnie nad adaptacją filmową sześcioodcinkowego serialu z lat 80. „Widows". To historia trzech kobiet, które postanawiają dokonać napadu na bank. Tego samego, w którym zginęli ich mężowie. Akcja ma zostać przeniesiona z Wielkiej Brytanii do USA.

A na razie reżyseruje dla HBO serial „Codes of Contact" z Devonem Terrellem, Heleną Bonham Carter i Rebeccą Hall w rolach głównych. Terrell, którego McQueen odkrył po dziesięciu miesiącach poszukiwań i castingów, gra czarnoskórego chłopaka, który dostaje się do elity nowojorskiej i próbuje utrzymać w tajemnicy swoją przeszłość. Hall gra córkę miliardera, Bonham Carter zaś zamożną rozwódkę.

Steve McQueen nie ukrywa, że w jego życiu poza najbliższą rodziną liczy się tylko praca. Mówi, że kiedyś przyjrzał się uważnie swojemu notesowi, zauważył, że są w nim głównie telefony osób, z którymi zetknął się w robocie. Nie ma przyjaciół, z którymi chodzi na wódkę albo wyjeżdża na weekend. Kiedyś był, sam niedoszły piłkarz, fanem Tottenhamu, ale przestał chodzić na mecze, bo zabierało mu to zbyt dużo czasu. Przyznaje, że obsesyjnie myśli o swoich projektach. Siedząc w kuchni, sprzątając, kładąc się do łóżka. Stale ma głowę zaprzątniętą nową instalacją, nowym scenariuszem, nowym filmem, nowymi ujęciami.

– Nie nazwałbym tego pracą – mówi. To życie.

I tak właśnie miało być. O tym śnił, kiedy jako mały chłopiec jeździł autobusem obok Ealing Studios i wyobrażał sobie, że robi tam filmy. A zapytany jaką radę dałby dzieciakom, które dziś w autobusie mijają Ealing Studios, Steve McQueen odpowiada:

– Powiedziałbym: „Próbuj. Czasem marzenia się spełniają".

Głód 2008

Historia głodówki i śmierci w więzieniu Bobby'ego Sandsa oskarżonego o terroryzm. Pierwsza część filmu to realistyczna opowieść o gehennie więźnia. McQueen pokazuje zezwierzęcenie strażników, którzy znęcają się nad Irlandczykiem psychicznie i fizycznie. Sands jest  katowany, upokarzany, odzierany z ludzkiej godności. Potem całkowicie statyczna kamera w długim, prawie 20-minutowym ujęciu rejestruje rozmowę Sandsa z księdzem z Belfastu. Mówią o polityce, rozważają argumenty za i przeciw strajkowi głodowemu. Trzecia część to rejestracja 66 dni umierania Sandsa. Pokazana z najdrobniejszymi detalami. Wielką kreację tworzy w „Głodzie" aktor Michael Fassbender, który przed zdjęciami do szpitalnych sekwencji przeszedł drakońską dietę, zamieniając się niemal w człowieka widmo.

Wstyd 2011

Brandon Sullivan (w tej roli znów znakomity Fassbender) to człowiek sukcesu, facet jak z reklamy albo kolorowego magazynu dla panów. Zamożny, z dobrą pracą i nowocześnie umeblowanym apartamentem na Manhattanie. Nie ma narzeczonej, wystarczają mu jednonocne kochanki i call girls na każde zawołanie. W jego życiu seks odarty jest z jakiegokolwiek uczucia. Bo przed miłością Brandon się broni. Nie chce wziąć na siebie odpowiedzialności za drugą osobę. Nawet wtedy, gdy zjawia się u niego młodsza siostra. Sissy wygląda na wyzwoloną dziewczynę, ale naprawdę jest zagubiona, nie daje sobie rady z życiem, każdym gestem i spojrzeniem błaga o opiekę. Ale Brandon jest ostatnią osobą, która mogłaby, a przede wszystkim chciałaby jej pomóc. Świetny film o ludziach, którzy – choć mają wszystko – są uczuciowymi wrakami.

Zniewolony. 12 Years a Slave 2013

Czarnoskóry muzyk Solomon Northrup był wolnym człowiekiem, gdy w północnej części Ameryki został porwany i sprzedany na Południe jak niewolnik. Przeżył tam 12 lat. Pozbawiony dokumentów, traktowany jak zwierzę, nie był w stanie udowodnić, kim jest. Dla handlarzy niewolników stał się towarem, dla ziemskich właścicieli – „czarnuchem", darmową siłą roboczą. Stracił wszystko, co miał – spokojną egzystencję, zawód, rodzinę, dzieci. Nie stracił tylko nadziei. Przez wszystkie te lata wierzył, że kiedyś swoje życie odzyska. Pełen brutalności realizm, z jakim reżyser pokazał świat niewolnictwa, przyniósł Oscara dla najlepszego filmu 2014 roku. „Zniewolony" miał jeszcze osiem innych nominacji, a statuetki dostali też aktorka Lupita Nyong'o i scenarzysta John Ridley.

Twórca „Zniewolonego.12 Years a Slave" jest 45-letnim czarnoskórym potężnie zbudowanym Brytyjczykiem. Ma okrągłą twarz, wydatne usta, włosy ostrzyżone na zapałkę. Wyrzuca z siebie słowa jak karabin maszynowy, a jego angielski ma wyraźny akcent londyńskiego przedmieścia, na którym się wychował.

Kariera McQueena to pasmo sukcesów. Ma prestiżową nagrodę Turnera przyznawaną artystom przez Tate Gallery, od królowej Elżbiety dostał najpierw oficerski, potem komandorski order imperium brytyjskiego za osiągnięcia w sztukach wizualnych. Zrobił dotąd zaledwie trzy filmy fabularne, ale wszystkie stały się wydarzeniami.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Tomasz Terlikowski: Śniła mi się dymisja arcybiskupa oskarżonego o tuszowanie pedofilii
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: Polska przetrwała, ale co dalej?
Plus Minus
„Septologia. Tom III–IV”: Modlitwa po norwesku
Plus Minus
„Dunder albo kot z zaświatu”: Przygody czarnego kota
Materiał Promocyjny
Fotowoltaika naturalnym partnerem auta elektrycznego
Plus Minus
„Alicja. Bożena. Ja”: Przykra lektura
Materiał Promocyjny
Seat to historia i doświadczenie, Cupra to nowoczesność i emocje