Władysław Bartoszewski: Ormianie sprzedali mnie Czeczenom

Przejechaliśmy obok Ministerstwa Obrony, gdzie stały czołgi. Wymieniliśmy papiery na akcje i wróciliśmy. Najgorsze było to, że snajperzy strzelali w kogo popadnie. Było sporo bezsensownych ofiar. Potem, jak chodziłem do pracy, codziennie widziałem jakiś spalony samochód - mówi Władysław Teofil Bartoszewski, historyk.

Publikacja: 20.09.2019 10:00

Władysław Bartoszewski: Ormianie sprzedali mnie Czeczenom

Foto: Fotorzepa, Darek Golik

Plus Minus: Skąd wziął się pomysł, by historyk i antropolog zajął się kupowaniem dużych przedsiębiorstw?

To były czasy, gdy runął mur berliński i pomyślałem, że zamiast siedzieć w Oksfordzie i teoretyzować, trzeba działać. Chciałem się dostać do branży konsultingowej, ale nie miałem żadnego doświadczenia. Dzięki prywatnym wejściom trafiłem do małej i trochę śmiesznej angielsko-francuskiej firmy, gdzie dano mi pół etatu. Tam się sporo nauczyłem i postanowiłem zająć się tym na poważnie.

Czyli rzucić uczelnię?

Gdy wybrałem biznes, zostało to bardzo źle przyjęte przez moich kolegów z Uniwersytetu w Warwick, gdzie wtedy pracowałem. Byłem nieusuwalny. Taka była moja pozycja. Wybrałem jednak niepewną drogę. Poszedłem do firmy, która się specjalizowała w strategicznym konsultingu w Europie Środkowej. Przyjechałem do Polski, żeby pracować, i po trzech dniach od przeprowadzki usłyszałem, że muszę jechać do Kijowa. Okazało się, że zdobyli akurat wielkiego klienta na Ukrainie. Tam był zespół sześciu ludzi, którzy byli dobrzy, ale nie wiedzieli, jak pracować z amerykańskim klientem.

Antropologia jest jednak dość daleko od spraw gospodarczych.

Miałem taką rozmowę z wiceprezesem od finansów firmy, która była wtedy 11. na świecie...

...w latach 90.?

W drugiej połowie. To był wyjątkowo dobrze wykształcony człowiek i kiedyś zacząłem go podpytywać, czemu on właściwie korzysta z usług tej naszej małej firmy. Przecież ja nie jestem taki dobry w robieniu modeli finansowych. A on odpowiedział, że na pstryknięcie palca może mieć 100 analityków finansowych, ale to mnie może wziąć do Rosji, na Ukrainę czy do Kazachstanu, by przekonać kogoś do sprzedaży przedsiębiorstwa.

I jak pan przekonywał?

Rozumiałem różnice kulturowe. Gdy robi się transakcje międzynarodowe, to głównym problemem jest niezrozumienie podejścia kulturowego. Tu wcale nie chodzi o język.

A co tu jest do zrozumienia? Biznes to biznes.

Przychodzi Amerykanin i mówi: obejrzymy waszą firmę, zrobimy audyt i jak nam się spodoba, to napiszemy kontrakt na 300 stron. Jak to podpiszemy, to będzie to nasze. Tymczasem jak się pracuje z Rosjanami, to się spotyka z właścicielem przedsiębiorstwa i jak jest chemia, to się podaje ręce i wszystko jest zrobione. Potem się zatrudnia młodszych pracowników, którzy przygotowują różne analizy i kontrakty. Co do zasady wszystko jest już jednak zrobione. Jeśli się tego nie rozumie, to nic się tam nie załatwi. A jak się poda komuś rękę, to nie można potem powiedzieć: „nie".

Czemu nie? Jaka jest sankcja? Wycofujemy się i zabieramy zabawkę na swoje podwórko.

Sankcja w Rosji jest prosta. Można kompletnie stracić wiarygodność, a wtedy z nikim się już nie dogada.

Marketing szeptany.

Można tak to nazwać. Jest też sankcja ostateczna. Funkcjonowałem tam kilka lat i traktowałem Rosjan poważnie. Jak mówiłem „tak", to było tak. Jak mówiłem „może", to mogło się nie udać, a jak mówiłem „nie", to nie. Nigdy nie było tak, że komuś mówiłem, że coś zrobię, i tego nie robiłem. To jest śmierć cywilna.

A w USA?

W Stanach to jest biznes i zawsze można jeszcze negocjować. W Rosji pracowałem siedem lat i nikt mnie nigdy nie oszukał.

Ale próbowano pana zabić.

Ale się nie udało. Nikt mnie w Rosji nie oszukał. I gdy się wie, z kim pracować, nikt cię nie oszuka. Klucz to zrozumienie kultury. Gdy wróciłem do Rosji po kilku latach i potrzebowałem wejścia do jednego prezesa banku, to przedstawiano mnie jako poważnego człowieka. To oznacza, że rozumiem reguły gry, i jak do niego poszedłem, to od razu przeszliśmy na ty. Jak ktoś poważny mnie polecał, to było wiadomo, że nie jestem oszustem, kanciarzem i głupkiem. Jak się komuś raz poda rękę, to oni zrobią to, co obiecali, nawet jeśli się zmieni sytuacja i oni na tym stracą. Tam jest poczucie, że na dłuższą metę i tak nie opłaca się robić inaczej. Oni, jak mówią Anglicy, widzą „wood for the trees". W Polsce często skupiamy się na szczegółach.

Czyli nawiązując do tego przysłowia, widzimy drzewa, a nie widzimy lasu.

Tak. Chodzi o zobaczenie szerokiego obrazu sytuacji.

Jak szeroki był obraz Rosji, do której jechał pan w interesach na początku lat 90.?

To był dziki Wschód. Tam się różne rzeczy działy. Żeby się połączyć z Londynem, bo nie mówię już o Ameryce, musiałem zamawiać rozmowy na poczcie. Faks był jeden w hotelu i płaciło się 10 dolarów za stronę. On chodził albo nie. Warunki były ekstremalnie prymitywne i nikt nic nie rozumiał. To były głębokie sowiety.

I tam wchodziły amerykańskie firmy, żeby robić kasę.

Specyfika ukraińska była taka, że byli zarządzani przez Moskwę. Po upadku systemu pierwszy i drugi garnitur tam uciekł. Zostali ludzie, którzy nie mieli zbyt dużego pojęcia o czymkolwiek. Posiedziałem tam 1,5 roku i załatwiłem klientowi to, co chciał. Ostatecznie wszystko się rozpadło, bo chcieli od nich jakiejś gigantyczne łapówki. Wróciłem do Polski.

By potem pojechać do Moskwy.

Namówiono mnie. Przyjechałem, a tam akurat zaczęła się rewolucja.

Pucz Janajewa?

Tak. Pojawiam się w Moskwie, a tam ostrzeliwują parlament. Włączam telewizor, a tam nie ma programu, bo telewizja została przejęta przez rebeliantów. Wstałem następnego dnia rano i dowiedziałem się, że zastrzelono kogoś obok agencji ITAR-TASS. Moje biuro było dziesięć metrów dalej. Jak doszedłem do pracy na dziewiątą rano, to trupa już nie było. Rosyjska agencja prasowa była jednak ważnym punktem w czasie puczu. Władzom zależało, żeby jej nie zdobyto. W związku z tym naprzeciwko mojego okna stał na balkonie ręczny karabin maszynowy.

Czyli stresująca praca.

Wyglądało to tak, że ludzie koło południa wychodzili coś zjeść, a obok latali goście z kałasznikowami. To był moment, gdy kupowaliśmy jakieś przedsiębiorstwo w Smoleńsku. W tamtych czasach, które trudno sobie dziś wyobrazić, trzeba się było wpisać do rejestru akcji. Sprowadzało się to do tego, że przyjeżdżali ludzie pociągiem ze Smoleńska, a ja musiałem się z nimi spotkać. Wyszedłem na ulicę, a tu kompletna pustka. Żadnego ruchu, bo wszędzie są snajperzy. Normalnie w Moskwie są olbrzymie korki, a wtedy jechaliśmy pustymi ulicami. Przejechaliśmy obok Ministerstwa Obrony, gdzie stały czołgi. W tej scenerii wymieniliśmy papiery na akcje i wróciliśmy. Najgorsze było to, że snajperzy strzelali w kogo popadnie. Było sporo bezsensownych ofiar. Potem, jak chodziłem do pracy, codziennie widziałem jakiś spalony samochód.

Idealne warunki do dużych inwestycji.

Wielu Rosjan narzeka dziś na Borysa Jelcyna, ale on był prawdziwym demokratą. Nie wiem, jak nastąpiło jego mentalne przekształcenie, ale pozwolił wybierać gubernatorów w regionach i robić to wszystko, co nie jest zabronione. Media za Jelcyna były bardziej wolne niż w jakimkolwiek europejskim kraju. Nie znam takiego państwa w Europie, gdzie główne wiadomości mogą codziennie atakować prezydenta kraju. Jakby tak było we Francji, to byłby telefon: weźcie się uspokójcie, bo zrobimy wam jakąś krzywdę.

Demokracja nie przyjęła się jednak w Rosji.

Z bardzo prostego powodu. Nikt z Zachodu nie chciał pomagać Jelcynowi. Wszyscy uznali, że mamy koniec historii Fukuyamy i inne dyrdymały, a Rosja musi sobie radzić sama. Jelcyn miał kryzys finansowy, który odziedziczył po Gorbaczowie, a cena baryłki ropy (sytuacja gospodarcza Rosji w dużej mierze zależy od cen surowców – red.) wynosiła 14 dolarów.

Później było to 100 dol.

Ale już w czasach Putina. Za czasów Jelcyna 9 dolarów kosztowało jej wyprodukowanie. Jak przyjechałem do Rosji, to była taka bieda, że ludzie próbowali sprzedawać na Łubiance pary starych butów z gazety. Jelcyn nie mógł tego powstrzymać i zaczął robić interesy z oligarchami. To były pożyczki za sprzedaż aktywów. Oni zatrudniali fachowców z Zachodu, którzy ich wprowadzali w świat zachodniego kapitału. Największe rosyjskie przedsiębiorstwa kupowano wtedy za ułamek wartości. Znałem wszystkich pierwszych oligarchów: Bieriezowskiego, Potanina czy Chodorkowskiego.

Ich złote czasy szybko się skończyły.

Chodorkowski myślał, że jest rozgrywającym, a rozgrywającym to zaczął być prezydent Putin.

Wróćmy do początku lat 90. i do pana. Dlaczego czeczeńska mafia chciała pana zabić?

To była bardzo śmieszna historia.

Czeczeńska mafia nie kojarzy mi się ze śmiesznymi historiami.

No, rzeczywiście, wtedy nie była ona śmieszna. Pracowałem nad przejęciem przedsiębiorstwa na południu Rosji. To był czas, gdy nie byłem widoczny. Moja firma nie miała nawet tabliczki na drzwiach. Pracowaliśmy dla bardzo dużych koncernów z Zachodu i one nas znały, ale w Rosji mieliśmy być niewidzialni. Tylko jak się skutecznie pozyskuje duże przedsiębiorstwa, to ludzie to widzą, a ja w dodatku nadepnąłem komuś na odcisk. Z tego powodu zostałem sprzedany mafii ormiańskiej.

Drogo?

Podobno za 50 tysięcy dolarów. Z jakichś względów mafia ormiańska nie chciała się mną zajmować i sprzedała mnie za tyle Czeczenom. Ci chcieli odzyskać te pieniądze.

Osobiście?

Pewnej soboty dzwoni telefon i słyszę w słuchawce jakiś dziwny element, który informuje mnie, że będę mu teraz płacił grube tysiące dolarów miesięcznie albo będę pływał do góry brzuchem w rzece Moskwa. Do poniedziałku miałem czas, by zebrać pierwszą transzę. Większość firm, które operowały wtedy w Rosji, miała nieformalną ochronę, która nazywała się krysza. Ja nie miałem takiego dachu, bo utrzymywałem się poniżej parapetu i uważałem, że nie warto płacić haraczy. Czeczeni musieli wiedzieć, że nie ma kryszy, ale nie wiedzieli, że mam ukrytych znajomych. Jeden z nich, doktor matematyki, był przedtem w specnazie i prowadził szkołę ochroniarską.

Dość nietypowe CV.

Uwielbiał też rosyjską literaturę. On przyszedł do mnie z dwoma pitbullami, które były tak wyszkolone, żeby zabijać ludzi. Strasznie się zresztą zdenerwował, bo one mnie bardzo miło przywitały i zaczęły się ze mną bawić. Psy wiedzą, że je kocham. Znajomy usiadł i zaczął mi na kanapie przedstawiać scenariusze: albo to są ludzie z KGB, którzy sobie dorabiają, i wtedy da się to załatwić, albo mogą to być młodzi gniewni, którzy zauważyli, że wszyscy jeżdżą mercedesami, a oni jeszcze nie, i z nimi nie idzie się dogadać.

I to była prawdopodobna wersja?

No właśnie nie, bo ci młodzi działali trochę inaczej: najpierw musieli pobić, bo byli prymitywni. Inni, z którymi nie dało się dogadać, to była właśnie czeczeńska mafia, czyli najgorszy przypadek, bo nie da się z nimi normalnie porozumieć. Dostałem ochroniarza, który miał 18 lat, ale powiedziano mi, że jest wykształcony, bo dostał już raz kulę. Miał być ze mną przez 24 godziny na dobę, a ja miałem nie ruszać się z domu. Znów odezwał się tajemniczy głos w słuchawce: oni ustalali godzinę, a my miejsce. To była ogromna kawiarnia na głównej ulicy Moskwy. Zajęliśmy stolik, mój ochroniarz miał mikrofon, a dwóch chłopaków kilka stolików dalej siedziało ze słuchawkami. W pewnym momencie przyszedł facet, którzy rzeczywiście wyglądał na Czeczena, ze swoim ochroniarzem, który był olbrzymi i gruby jak beka. Mój był młody, ale miał oczy jak wilk. Czeczen od razy zapytał, kto to jest. Odpowiedziałem, że mój doradca do spraw bezpieczeństwa. Pokazał wtedy swojego ochroniarza i powiedział, że to jego doradca do obcinania uszu. Powtórzyli, czego chcą, i było widać, że celują w procent firmy. Mój przyjaciel odpowiedział, że to jest nieporozumienie, bo mamy ochronę w postaci kryszy, a tamten, że nie mamy. Widać mieli to sprawdzone. Wtedy mój ochroniarz napisał na kartce nazwisko szefa największego gangu w Rosji. Czeczen się wystraszył i powiedział, że będzie sprawdzać, czy on nas naprawdę chroni, a jak nie, to nas zabije.

Oczywiście nie mieliście ochrony.

To rzeczywiście był pewien problem. Mój przyjaciel miał takie kontakty, że tego samego dnia umówiliśmy się z rodziną tego szefa największego gangu w Rosji. Wypytali nas, co robię, i stwierdzili, że będą nas chronić. Prosto z kolacji pojechałem do domu, spakowałem torbę i poleciałem na lotnisko.

Czeczeński wyrok śmierci został anulowany.

Potem dowiedziałem się, że ten pan, co mi groził pływaniem do góry brzuchem w rzece Moskwa, sam tak skończył.

Że w tej rzece się jeszcze miejsce znalazło.

Rzeczywiście, tam sporo ludzi wtedy pływało.

Potem był powrót do tej nudnej Polski.

Nie chciałbym mieszkać ani pracować w putinowskiej Rosji. Tu przez pięć lat pracowałem w Polskiej Grupie Energetycznej.

Jak z pana perspektywy zmieniła się Polska? Pan tu dorastał, a potem przez lata bywał przejazdem.

Zmiany są kolosalne. Jesteśmy z natury malkontentami, ale ja tego nie toleruję. Jesteśmy sukcesem, który rzadko zdarza się w historii. Mieliśmy wielkie szczęście i potrafiliśmy się połączyć. O Polakach mówiło się, że są leniwi i nie potrafią pracować. To wszystko okazało się nieprawdą.

Potrafimy pracować, gdy nam się to opłaca.

Za komuny znałem rzemieślników, którzy nie chcieli pracować, bo jak zarobili za dużo, to przychodził urząd skarbowy i im to zabierał. Wszyscy ukrywali swoją działalność. Jak nam rząd nie przeszkadza, to Polacy są pracowici i kreatywni.

Ciąży nad nami jakiś fatalizm?

Mój ociec zapytał kiedyś papieża, czy on myśli, że tutaj diabeł chodzi. To był czas, gdy działo się wiele złych rzeczy, na przykład w Jugosławii. Ojciec Święty odpowiedział: – Panie Władysławie, ja nie wiem, ale Leszek Kołakowski tak uważa.

A jak uważa Władysław Teofil Bartoszewski?

Jeśli istnieje Bóg, to istnieje także diabeł, który czasem się pojawia. Ojciec mówił, że jeśli istnieje błogosławieństwo dobrych uczynków, to istnieje także przekleństwo złych uczynków.

–rozmawiał Piotr Witwicki, dziennikarz Polsatnews.pl

Władysław Teofil Bartoszewski jest filozofem, historykiem i antropologiem społecznym. Ukończył Uniwersytet Warszawski i Uniwersytet w Cambridge. Jest synem Władysława Bartoszewskiego, więźnia obozu w Auschwitz i byłego ministra spraw zagranicznych

Plus Minus: Skąd wziął się pomysł, by historyk i antropolog zajął się kupowaniem dużych przedsiębiorstw?

To były czasy, gdy runął mur berliński i pomyślałem, że zamiast siedzieć w Oksfordzie i teoretyzować, trzeba działać. Chciałem się dostać do branży konsultingowej, ale nie miałem żadnego doświadczenia. Dzięki prywatnym wejściom trafiłem do małej i trochę śmiesznej angielsko-francuskiej firmy, gdzie dano mi pół etatu. Tam się sporo nauczyłem i postanowiłem zająć się tym na poważnie.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Jan Bończa-Szabłowski: Potępienie Fausta
Plus Minus
Jan Maciejewski: Zemsta cudu
Plus Minus
„Anora” jak dawne zwariowane komedie, ale bez autocenzury
Plus Minus
Kataryna: Panie Jacku, pan się nie boi
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
Stanisław Lem i Ursula K. Le Guin. Skazani na szmirę?