Jego główni konkurenci różnie się zachowali w tej sytuacji – Lech Kaczyński wyraził ubolewanie z powodu historii z Jarucką, a Donald Tusk milczał.
Lechowi Kaczyńskiemu łatwo to przyszło, bo Jaruckiej nie przyprowadził poseł PiS, tylko poseł PO. Wierzę w szczerość odruchu Kaczyńskiego, ale pamiętam, że w komisji śledczej poseł PiS Zbigniew Wassermann atakował Cimoszewicza nie mniej zajadle niż Miodowicz. Moim zdaniem robił to nawet skuteczniej, bo był zdolniejszy i miał większe obycie prawnicze.
Jednak Tusk nie zdobył się na najmniejszy gest w kierunku Cimoszewicza i jego elektoratu.
Tak jak mówiłem, był w trudniejszej sytuacji. Dosyć dobrze poznałem Tuska w czasach, gdy obaj byliśmy wicemarszałkami Sejmu, i miałem o nim dobre zdanie. Odnosiłem wrażenie, że on tej intrygi z Jarucką nie autoryzował w momencie jej planowania. Został postawiony przed faktem dokonanym i miał do wyboru zdezawuować swoich posłów albo nic nie robić. Wybrał to drugie, być może dlatego, że kampania wkroczyła w drugą fazę bezpośredniej wojny między nim a Kaczyńskim. Wypowiedź Lecha Kaczyńskiego była już elementem dokuczania Tuskowi. Do momentu wycofania się Cimoszewicza z wyborów główną linią kampanii Kaczyńskiego było dzielenie Polski na AK-owską i komunistyczną. Po ataku Jaruckiej, gdy było jasne, że cios jest śmiertelny, PiS wytyczyło nową linię podziału – na Polskę solidarną i liberalną.
Nie przeszkadzała panu ta historia wyborcza, gdy później zbliżył się pan ze środowiskiem PO, zostając doradcą prezydenta Bronisława Komorowskiego?
Nie, bo tak jak mówiłem, nie wierzyłem w winę Tuska. On na tej intrydze najwięcej stracił, bo ludzie lewicy zniesmaczeni historią z Jarucką albo zagłosowali na PiS, motywowani imperatywem socjalnym, albo zostali w domach. To była jedna z dziur, przez którą Tuskowi wyciekło sporo głosów.
Czy kiedykolwiek rozmawiał pan z Miodowiczem, żeby zrozumieć jego motywację?
Nie. On mi wytoczył dwa procesy o moje wypowiedzi z czasów kampanii. Twierdził, że naruszyłem jego dobre imię, bo pytałem m.in., jaka była jego rola w historii z Jarucką. Przez kilkanaście miesięcy spotykaliśmy się w sądzie. Przy całym moim krytycyzmie wobec Jarosława Kaczyńskiego będę pamiętał, że wezwałem go na świadka, on się w sądzie pojawił i jego zeznania przyczyniły się do mojego uniewinnienia. Kiedyś spotkałem Miodowicza w Sejmie i jakiś jego gest zinterpretowałem jako próbę nawiązania rozmowy, ale minąłem go bez słowa. Nie miałem ochoty wysłuchiwać wykrętów.
Czy czuje się pan człowiekiem lewicy?
Oczywiście.
To dlaczego w kampanii prezydenckiej 2010 roku poparł pan konserwatystę Bronisława Komorowskiego, a nie ówczesnego lidera lewicy Grzegorza Napieralskiego?
Zrobiłem to z pełnym przekonaniem. Po katastrofie smoleńskiej Jarosław Kaczyński miał realne szanse na wygraną, a zdecydowanie nie chciałem powrotu PiS do władzy. Polska PiS z lat 2005–2007 mnie przeraziła. Uważałem, że tylko zwycięstwo Komorowskiego może zapobiec recydywie tamtych rządów. Popieranie sympatycznego Grzegorza Napieralskiego było odejmowaniem głosów Komorowskiemu. Miałem zresztą żal do Napieralskiego, że świadomie grał na obniżenie szans wyborczych Komorowskiego. W drugiej turze nie poparł kandydata PO, a większość wyborców SLD zagłosowała wówczas na Komorowskiego. To fatalnie świadczyło o wyczuciu przez Napieralskiego nastrojów w jego własnym elektoracie.
SLD miał wtedy koalicję medialną z PiS.
Nie tylko o to chodziło. Im się wydawało, że ofensywne PiS przytrze rogów PO i dzięki temu zwiększy się pole do działania SLD. To samo dziś robi Włodzimierz Czarzasty, który wyraźnie smali cholewki do PiS i stawia na równi rządy PO i PiS. Moim zdaniem powinien zapisać się do okulisty, bo może to tylko problem wzroku, a nie rozumu.
Czy patrząc na swoje decyzje polityczne, łapie się pan przy jakieś okazji na stwierdzeniu – ależ byliśmy głupi, że to zrobiliśmy?
Oczywiście. Byliśmy głupi, że w latach 2001–2005, kiedy jako Unia Pracy mieliśmy własny klub poselski, stanowisko wicepremiera i wicemarszałka Sejmu i własne pieniądze, nie zadbaliśmy o podmiotowość naszej partii. Zamiast tego stawaliśmy się coraz bardziej spolegliwi wobec Sojuszu. Uważam, że sam przyczyniłem się do dobicia tego projektu. Co prawda Marek Pol, Iza Nowacka, ja nigdy nie byliśmy ludźmi, którzy potrafiliby wbić sztylet w plecy koalicjantowi. A jednak, gdy Leszek Miller zaczął mieć kłopoty, to interes polityczny nakazywał, żeby przy tej okazji wzmacniać własną pozycję. Tymczasem myśmy angażowali się po stronie Millera, uważając, że kłopoty trzeba wziąć na klatę, a nie podawać tyły.
A czy żałuje pan, że w 1991 roku odszedł pan z SdRP?
Nie, choć przyznaję, sądziłem, że w SLD weźmie górę Miller, a nie Kwaśniewski. Tymczasem rzeczywistość okazała się znacznie bardziej skomplikowana. Nigdy bym zresztą nie przypuszczał, że SLD osiągnie ponad 40-procentowe poparcie w wyborach parlamentarnych, a ja będę jednym z posłów z ich listy. Nikt by tego nie przewidział w 1990 roku.
Skoro wspomniał pan tamtą kadencję, to czy Aleksander Kwaśniewski kopał wówczas dołki pod Leszkiem Millerem?
Tak bym tego nie ujął. Trzeba pamiętać, że gdy Miller zostawał premierem, to Kwaśniewski od sześciu lat był prezydentem i świetnie sobie radził. Miał o wiele większe możliwości niż Wałęsa, a w latach 1995–1997 jego pozycja na scenie politycznej była dominująca, także z tego powodu, że SLD po aferze Józefa Oleksego był na jego łasce i niełasce. O skali jego możliwości świadczyło przeforsowanie na premiera Włodzimierza Cimoszewicza, który był traktowany przez działaczy SLD jak ciało obce. Godzili się na Cimoszewicza, gdy już byli w takim dole, że nie mieli wyjścia. Za to Kwaśniewski świetnie rozumiał się z Cimoszewiczem. Każdy tydzień zaczynał się od spotkania prezydenta z premierem w cztery oczy. Wszystko było wspólnie planowane. Żaden prezydent nie miał takiej realnej władzy. Tyle że nowa konstytucja z 1997 roku znacznie osłabiła uprawnienia prezydenta, a wzmocniła premiera. Niektórzy mówią, że jest to system w trzech czwartych kanclerski. I Leszek Miller, który był potężnym cesarzem w SLD, a nie złem koniecznym jak Cimoszewicz, postanowił w 2001 roku wyegzekwować swoje prawa i sprowadzić prezydenta do wymiarów konstytucyjnych, a może nawet trochę mniejszych. Tu każdy walczył o swoje. Każdy budował swoje władztwo. Kłopoty zaczęły się wówczas, gdy Miller dopuścił do negatywnych zjawisk w partii. W tym momencie Kwaśniewski doszedł do wniosku, że mankamenty rządów Millera przeważają nad korzyściami, i zaczęła się nieskrywana konfrontacja.
A więc Kwaśniewski uzurpował sobie prawo do wściubiania nosa w sprawy premiera?
Zgoda. Gdy patrzę na to okiem obserwatora, to widzę, że Kwaśniewski zbudował imperium władztwa znacznie potężniejsze, niżby to wynikało z zapisów konstytucji.
I nie mógł się pogodzić, że wyrósł mu taki rywal jak Miller?
Dokładnie tak, co było o tyle paradoksalne, że sam przez dwa lata pracował nad konstytucją obliczoną na okrojenie władzy prezydenta Lecha Wałęsy, a potem przez kolejne dwa lata próbował to odkręcać. Ale ponieważ jako szef Komisji Konstytucyjnej sam przeforsował zasadę, że nie wraca się do spraw już przesądzonych, to niektórych rzeczy nie dało się odkręcić. On był zresztą zwolennikiem prezydentury dialogu i mediacji, ale ten skrojony garnitur w pewnym momencie zaczął go uwierać pod pachami.
Czy afera Rywina była intrygą Kwaśniewskiego, żeby osłabić Millera?
Nie, ta afera zaskoczyła ich obu. Obaj nie byli świadomi posunięć podejmowanych za ich plecami w związku z nowelizacją ustawy medialnej. Nie byli świadomi tego wielkiego przekrętu kilku osób, które dość precyzyjnie wskazała sejmowa komisja śledcza. Miller do pewnego momentu nawet popierał komisję ds. Rywina, bo traktował ją jako sposób na wyjaśnienie sprawy i oczyszczenie się z zarzutów.
To chyba stracił instynkt polityczny.
Nie miał nic za pazurami. Mógł autentycznie liczyć na to, że jego niewinność zostanie udowodniona. W pewnym momencie się zorientował, że afera może zostanie wyjaśniona, ale SLD zniknie ze sceny politycznej, było już jednak za późno.
—rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")
Tomasz Nałęcz jest historykiem, wykładowcą Uniwersytetu Warszawskiego. W latach 2010-2105 był doradcą prezydenta Bronisława Komorowskiego. Należał do należał do PZPR, SdRP, Unii Pracy, SdPl
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95