25 marca 1957 roku polska wyprawa rządowa ponownie znalazła się w Indiach. Rano w indyjskim Krajowym Laboratorium Fizycznym i Instytucie Rolniczym premierowi pokazano aparat sprawdzający, czy w czyimś ciele nie ma jakiegoś metalu. Kiedy obmacywano nim Cyrankiewicza, ten zażartował: „To byłby znakomity instrument dla naszych celników".
Potem wziął w rękę olbrzymią, o przekroju piętnastu centymetrów cebulę. Zważył w dłoni i orzekł: „Pół kilograma. A mnie można wierzyć, bo nie jestem taki jak niektórzy pracownicy Miejskiego Handlu Detalicznego".
Nina Andrycz położyła kamień węgielny pod budowę szkoły, którą postanowiono nazwać jej imieniem. W związku z tym poproszono o przysłanie z Polski jej portretu.
W Indiach ktoś z polskiej delegacji zapytał służbę, dlaczego najbardziej schyla się przed Andrycz, dlaczego najbardziej nad nią rozpina parasole. W odpowiedzi usłyszał: „Bo to jest królowa".
Wydano polski raut dyplomatyczny dla rządu hinduskiego. Według miejscowego zwyczaju bezalkoholowy. Cyrankiewicz skomentował: „Musiałem tyle tysięcy kilometrów przejechać, by trafić na polskie przyjęcie, na którym nie ma alkoholu".
Ale zapewne nie wszystkim Polakom podobała się ta azjatycka podróż. Im Zygmunt Broniarek tłumaczył: „Jak miał się zachowywać premier Cyrankiewicz, jego małżonka i pozostali członkowie delegacji? Czy mieli udawać nadętych, posągowych, niedostępnych i sztywnych? Czy mieli odmówić jazdy na słoniu albo nie pozwolić sobie pomalować czoła w wiosce Sonepath, gdzie właśnie w ten sposób witała ich ludność? Czy nie byłoby afrontem, gdyby p. Nina Cyrankiewiczowa oficjalnie zaproszona przez premiera Nehru i innych przywódców odwiedzanych krajów – odmówiła podporządkowania się miejscowemu protokołowi? Można sobie wyobrazić, jaką prasę miałaby w Indiach delegacja, a co za tym idzie i nasz kraj przez tę delegację reprezentowany, gdyby premier nadał jej charakter uroczystego pogrzebu. A dla troskliwych badaczy budżetu państwowego warto dodać rzecz oczywistą: że wszystko, o czym wyżej piszemy, łącznie z przyjęciami w pałacach dawnych maharadżów, odbywało się na koszt miejscowych rządów, które delegację polską zaprosiły".
Wiele lat później Broniarek napisał też o ograniczeniach związanych z życiem polityka, który nie wszystko może robić publicznie: „Cyrankiewicz był jednym z niewielu powojennych polityków polskich, którzy lubili życie, i którzy się tego nie wstydzili. W Kalkucie mieszkałem w tym samym hotelu co on. Około jedenastej wieczorem – telefon. Dzwoni szef jego ochrony, pułkownik Jan Górecki. Mówi: »Niech pan zejdzie za piętnaście minut na dół. Urywamy się z szefem na miasto«.
Nie wiem, jak to Górecki urządził, ale rzeczywiście »urwaliśmy się«. Pojechaliśmy do dzielnicy domów publicznych. Cyrankiewicz z samochodu nie wysiadał, ale mnie kazał chodzić od burdelu do burdelu i opowiadać mu, jak one wyglądają, jakie są pensjonariuszki i jaka klientela. Trafiłem tylko na jeden jako tako przyzwoity establishment, w którym znajdowały się dwie Europejki – jedna była Niemką, druga Rosjanką. Kiedy powiedziałem im, że jestem »forpocztą wybitnego polityka z Europy«, Niemka odrzekła: »Niech tu przyjdzie i zapłaci, to ty dostaniesz za darmo«. Nie doszło jednak do tego".
Podczas lotu powrotnego na pokładzie Tu-104 Broniarek rozdał uczestnikom delegacji ankietę. Stąd wiemy, że na Ninie Andrycz największe wrażenie spośród azjatyckiej fauny zrobiły słonie i moskity. W dziedzinie obyczajów składanie w Indiach dłoni, czyli powitanie bez podawania rąk. W kategorii stosunków między ludźmi wygrała uczciwość Chińczyków. Największa przykrość: „Moje spuchnięte stopy".
Wizytę w siedmiu krajach Józef Cyrankiewicz podsumował przemówieniem: „Okazało się, że mimo ogromnych różnic kultury, języka, warunków socjalnych i tradycji – mamy zbliżone do Chin poglądy na temat budowy socjalizmu, których wyrazem u nas było VIII Plenum, a w Chinach znana naszemu społeczeństwu z prasy teza o rozkwitaniu wszystkich kwiatów i teza o dwóch rodzajach sprzeczności w społeczeństwie, co nie zawsze lubią dostrzegać dogmatycy.
Okazało się, że mamy wspólne z socjalistycznymi krajami Azji dążenie do umocnienia jedności rodziny narodów socjalistycznych, a z niesocjalistycznymi dążenia do umocnienia pokoju przeciwko blokom wojskowym i przeciwko nawrotom kolonializmu. Nie będzie przesadą, jeżeli powiemy, że dla milionów ludzi, dla których Polska nie istniała, albo była tylko mglistym pojęciem, kraj nasz stał się bliski dzięki tej wizycie. Tym samym osiągnięty został zasadniczy cel naszej podróży, jakim było zacieśnienie istniejących więzów przyjaźni i nawiązanie nowych".
* * *
Trzy lata później, w roku 1960, premier znowu wyruszył do Azji. Po co? Żeby „przejawiać", „realizować", „zacieśniać". Współpracę polityczną, kulturalną, ekonomiczną.
„Zdajemy sobie sprawę – stwierdził z powagą przed wyjazdem – że przyszłość naszego eksportu to kraje Azji, dokąd udajemy się obecnie, a także kraje Afryki".
Relacje z tej wizyty, choć również wyszły spod pióra Zbigniewa Broniarka, są nudne i drętwe. Tym razem przygotowywał je dla „Trybuny Ludu", która uwielbiała drukować teksty pisane stylem książek telefonicznych. Gdy opisywała jakieś spotkania, większość artykułu zajmowało wyliczenie wszystkich uczestniczących w posiedzeniu osób z dokładnym wyszczególnieniem pełnionych funkcji. Dopiero gdzieś na końcu padały zdania o temacie obrad. Co i tak nie miało znaczenia, bo zawsze „rozmowy przebiegały w atmosferze szczerej przyjaźni i wzajemnego zrozumienia". Był to tak zwany dziennikarski styl POP. Od Podstawowej Organizacji Partyjnej.
Dość ogólne były również wygłoszone przez Cyrankiewicza przemówienia: „Długie dziesiątki lat zarówno naród polski, jak i afgański cierpiały pod obcymi zaborami. Wiele krwi w bojach o wolność przelali Polacy i Afgańczycy".
Prasa za to wcześniej sporo pisała o przygotowaniach do tego wyjazdu. Nawet o sukniach, które Nina Andrycz zamawiała w Paryżu. Irytowało to żyjących bardzo skromnie Polaków. Za stroje premierowej obrywało się działaczom partyjnym na zebraniach w zakładach pracy. Na jednym z nich koszarowym poczuciem humoru popisał się Władysław Bieńkowski: „Gdyby premier sam pojechał, to kosztowałoby równie drogo, bo kontakty z paniami na świecie są drogie".
Karol Szczeciński, operator Polskiej Kroniki Filmowej, wiele razy towarzyszył Cyrankiewiczowi w zagranicznych podróżach. Zapamiętał, że premier lubił być fotografowany. W przeciwieństwie do Gomułki, którego drażniła obecność dziennikarzy i fotoreporterów.
„W czasie podróży do Mongolii filmowałem tradycyjne wyścigi konne – wspominał Szczeciński. – Usadowiłem się na środku toru, wiedząc, jako przedwojenny kawalerzysta, że galopujące konie mnie ominą. Bardzo o mój los obawiał się premier Mongolii, lecz Cyrankiewicz go uspokajał, mówiąc: »Szczeciński na koniach zna się lepiej niż ja na polityce«. Co prawda, później, nieco na boku powiedział mi, że też drżał o moje życie, dodając, że gdyby coś się stało, kto by dokumentował serdeczne spotkanie z mongolskimi towarzyszami.
Kiedy indziej – też gdzieś za granicą – spotkał się z zatrudnionymi tam polskimi inżynierami.
W trakcie przyjęcia któryś z nich podszedł do Cyrankiewicza i pyta: »panie premierze, którym wy jesteście z kolei premierem w Polsce, bo liczymy i doliczyć się nie możemy«. Cyrankiewicz spojrzał, uśmiechnął się i rzekł: »Liczy się konie w cyrku, premierzy się zmieniają«".
Kolejna podróż. Meksyk, rok 1963. Polska ochrona nalega, aby drogę powrotną na lotnisko rozpocząć jak najszybciej. Lecą rejsowym samolotem, więc ten na nich w razie spóźnienia delegacji nie zaczeka.
Meksykanie twierdzą, że przez miejskie korki przejadą na sygnale, dlatego nie ma co się spieszyć. Oczywiście nie mają racji. Samolot odlatuje, zmieszani gospodarze zapraszają Polaków na obiad w lotniskowej restauracji. Zbigniew Broniarek puszcza w obieg reklamę japońskiego domu publicznego. Kiedy przegląda ją Cyrankiewicz, mówi z kamienną twarzą: „Nie potrzebujemy burdelu japońskiego. Poznaliśmy meksykański".
W 1965 roku premier poleciał do Francji. „Paryż po wielu dniach deszczu i zimna powitał gości piękną pogodą" – donosiła Polska Agencja Prasowa.
„Chodzi o to – powiedział podczas spotkania z de Gaulle'em – aby przyjaźń polsko-francuska nie opierała się jedynie na sentymentach i tradycji, ale zdobywała sobie coraz mocniejsze podstawy materialne. Oczywiście nie chodzi tu o stosunki jednostronne, lecz korzystne dla obu krajów".
Cyrankiewicz potwierdził podjęcie decyzji, która zaważyła na codziennym losie niemal wszystkich Polaków. Choć nawet tego nie zauważyli.
Obejrzał pokaz francuskiej telewizji kolorowej nadającej w systemie Secam. Potem przyjęto ten standard także w Polsce. Tak jak uczyniono również w Związku Radzieckim i kilku innych krajach socjalistycznych. Dopiero w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku polski widz zaczął oglądać telewizję nadawaną w bardziej popularnym systemie PAL.
Na koniec wizyty premier zwiedził zakłady Renault. Był przecież miłośnikiem samochodów. Po powrocie delegacji do kraju Polacy żartowali, że kiedy Francuzi zapytali Cyrankiewicza o wrażenia, ten stwierdził: – Podoba mi się wszystko, tylko jestem zaskoczony, że we Francji jest tylu analfabetów. – Ale u nas nie ma ich w rządzie – zripostował Charles de Gaulle.
Książka „Cyrankiewicz. Wieczny premier" Piotra Lipińskiego ukaże się nakładem Wydawnictwa Czarne 14 września.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej":
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95