Azjatyckie podróże Cyrankiewicza

Józef Cyrankiewicz wyróżnił się podczas wizyty w Birmie całymi skarpetkami. Były nylonowe i ciemne. Równie doskonałymi mogła się poszczycić tylko oficjalna część polskiej delegacji. U dziennikarzy dawało się dojrzeć podniszczone i zszywane.

Aktualizacja: 04.09.2016 18:46 Publikacja: 01.09.2016 15:17

Wizyta delegacji rządowej w Mongolii, lipiec 1961 r. Fotoreporter Karol Szczeciński, autor tego zdję

Wizyta delegacji rządowej w Mongolii, lipiec 1961 r. Fotoreporter Karol Szczeciński, autor tego zdjęcia, wspominał, że Józef Cyrankiewicz, w przeciwieństwie do Władysława Gomułki (widać rękę z kapeluszem i czubek głowy) lubił być fotografowany

Foto: EAST NEWS, Karol Szczeciński

Sprawę skarpetek zauważył Zygmunt Broniarek, kiedy wchodzono do Złotej Pagody Szwedagon, przed którą należało zdjąć buty. Można ufać temu opisowi. W końcu chyba nikt nie wyobraża sobie Niny Andrycz cerującej mężowskie skarpetki.

* * *

Polska łaknęła świata. W tej zaś sprawie delegowała Cyrankiewicza. W 1957 roku premier wyjechał z oficjalną polską reprezentacją do Azji.

Zapewne ze względu na koszty premier postanowił za jednym zamachem odwiedzić aż siedem państw: Chiny, Birmę, Indie, Kambodżę, Koreę Północną, Mongolię i Wietnam Północny. Przed podróżą korespondent „Trybuny Ludu" Zygmunt Broniarek spotkał się z Niną Andrycz w mieszkaniu Cyrankiewiczów.

Aktorka grała kolejną rolę królowej. Recenzent teatralny „Trybuny Ludu" Roman Szydłowski właśnie napisał, że „umie ona fachowym ruchem kłaść rękę na głowie państwa".

„Co on wypisuje? – irytowała się Nina Andrycz. – Umie kłaść rękę fachowym ruchem na głowie państwa? A może nie tylko na głowie? Może jeszcze na czymś innym?".

W drodze do Azji najpierw zatrzymali się w Moskwie po paliwo. Kiedy potem lecieli nad Himalajami, dziennikarze w samolocie podeszli do premiera, aby zapytać o wrażenia. „Nasi niektórzy tak zwani taternicy byliby chyba rozczarowani – zażartował – bo przecież nie widać kolejki linowej i restauracji na Kasprowym".

Wysiadając w Indiach, miotał się między przednimi a tylnymi drzwiami samolotu. Szef protokołu dyplomatycznego obserwował, do których podstawiają schodki, i wydawał sprzeczne komendy. Ale ponieważ schodki jeździły między przodem a tyłem maszyny, biegano nie tylko na pokładzie. Również na zewnątrz gwałtownie przemieszczał się premier Nehru ze swoją świtą.

Delegacja była zmęczona zmianą czasu. W Polsce było dopiero koło północy, a w Indiach już wstawał dzień. Służący o czwartej nad ranem przynosił herbatę i dwa kruche ciasteczka. Przynajmniej dziennikarzom. Być może premier dostawał coś więcej, bo mieszkał w pałacu Rashtrapati Bhavan.

Nina Andrycz pierwszego dnia wyszła ubrana w lekki beżowy kostium i kapelusz z białej słomki, przypominający wietnamskie. Strój zdecydowanie bardziej odpowiedni niż ciężka jesionka, w której wysiadła wcześniej z samolotu.

Andrycz czuła, że przyda jej się aktorskie doświadczenie, jak wyglądać świeżo mimo zmęczenia. Przypuszczała, że przez kilka dni będzie zażywała tabletki na sen.

W Indiach premiera witano, krzycząc: „Dżoze!".

Zygmunt Broniarek opisywał: „W Indiach jeździliśmy na słoniu. Dosłownie. Cyrankiewicz i pani Nina, pod palankinem, na samym grzbiecie słonia, a ja – gdzieś na jego pupie. »Szpilki« miały ubaw, ponieważ po raz pierwszy w historii sprawdziło się fizycznie słynne powiedzenie »Słoń a sprawa polska«. Zamieściły one na okładce karykaturę państwa Cyrankiewiczów na słoniu z takim właśnie podpisem".

W Indiach Cyrankiewicza witał premier Jawaharlal Nehru ze swoją córką Indirą, która później również została premierem. Nehru zachowywał się trochę nieuprzejmie. Gdy niecierpliwił się, bo Cyrankiewicz przemawiał zbyt długo, ostentacyjnie przytupywał prawą nogą.

Podczas jednego takiego przedłużającego się wystąpienia Cyrankiewicz pogubił się. Jak zwykle mówił z pamięci, a nie czytał z kartki. W Bombaju zaczął ciągnąć myśl o morzach łączących Polskę z Indiami. O nieprzerwanym łańcuchu mórz. I utonął w tej dziwacznej metaforze.

W Bombaju cumował polski statek. Marynarze przywitali Cyrankiewicza niczym bohatera. W przyjęciu pomógł fakt, że na pokładzie znajdowało się sporo alkoholu, co w objętym częściową prohibicją mieście było oczywistą zaletą.

Marynarze co chwilę dziękowali Cyrankiewiczowi za Październik 1956: „To wszystko zrobili Wiesio i Józio!".

Ale kiedy Broniarek po powrocie opisał w artykule do „Przekroju" epizod z marynarzami, Cyrankiewicz, autoryzując tekst, usunął ten fragment. A nawet wysłał swojego ochroniarza, aby powiadomił dziennikarza:

„Przyjechałem z polecenia premiera. Dowiedział się, że w korespondencji napisał pan, iż Październik zrobili Wiesio i Józio. Polecił wykreślić to zdanie".

Broniarkowi bardzo spodobała się kurtuazja premiera. Mógł przecież po prostu wyrzucić to zdanie, a nie trudzić się wysyłaniem ochroniarza z wyjaśnieniami.

Powód ingerencji był zrozumiały: Cyrankiewicz nie chciał publicznie sprawiać wrażenia, że w wydarzeniach październikowych odegrał taką samą rolę jak Gomułka.

* * *

Nina Andrycz z Birmy zapamiętała drzewa magnoliowe. W kolejnym kraju, Kambodży, odżyła. W Birmie rozmawiano po angielsku, więc czuła się werbalnie ograniczona. W Kambodży była dodatkową tłumaczką, bo znała francuski.

Gościli na zaproszenie księcia Norodoma Sihanouka. Władca obdarzył premierową tytułem „image radieuse de la féminité polonaise", czyli „radosny obraz polskiej kobiecości".

Nocą Cyrankiewiczowie wymknęli się obejrzeć świątynię Angkor Wat. Miejscowe władze szybko się zorganizowały i w bezksiężycową noc ustawiły dla polskich gości dwa sznury zapalonych pochodni.

Aktorka po latach wspominała, że w podróży bardzo jej pomagała umiejętność rozmawiania na dowolny temat z szefami państw. Nawet bez znajomości języka. Chociaż nie znała na przykład chińskiego, reagowała na słowa rozmówców tak, jakby ich rozumiała.

Ale trochę jej się nudziło. W Chinach dostała depeszę od Szyfmana żądającego jej powrotu, bo nie miał dla niej zastępstwa w teatrze. Wpadła w dziką radość. Tak wielką, aż wszyscy pomyśleli, że ucieszyły ją prezenty od Mao Zedonga.

Obserwowała równoczesną grę i śpiew chińskich aktorów. Spostrzegła, że śpiewają w ruchu, co wymagało systematycznych ćwiczeń gimnastycznych. Tymczasem jej mąż gimnastykował się przed chińskim przywódcą.

Cyrankiewicz spierał się z Mao Zedongiem, który potępiał fakt, że Polska bierze zboże od imperialistycznych USA. Polski premier twardo stwierdził: – Zboże z USA jest nam potrzebne. Polska będzie je brała. Takie jest stanowisko partii.

Cyrankiewicz na życzenie Gomułki podziękował chińskim władzom, że te sprzeciwiły się wprowadzeniu wojsk radzieckich do Polski rok wcześniej.

W Korei Północnej wszędzie wisiały portrety Kim Ir Sena. Podczas bankietu przywódca KRLD i premier PRL wypili po trzydzieści osiem kieliszków wielkości naparstków mocnej wódki. Wciąż wyglądali na trzeźwych. Cyrankiewicz miał głowę zaprawioną w takich spotkaniach.

Rangę gości można było poznać po przyznanych im łazienkach. W kompleksie rezydencyjnym Kim Ir Sena Cyrankiewiczowie i oficjalna część delegacji mieli sedesy, na których można było usiąść. Mniej znaczącym członkom delegacji, w tym dziennikarzom, przydzielono toalety, w których należało kucać. Cyrankiewicz owo rozróżnienie skomentował: „Zaprzecza to równości ludzi wyrażającej się w popularnym powiedzeniu: »Tam, gdzie król chodzi piechotą«. Owszem, sam chodzi, ale też siada, a inni muszą stać".

* * *

Wracając, znowu odwiedzili Indie i zahaczyli raz jeszcze o Birmę. W birmańskim Rangunie Cyrankiewicza witały szczupłe dziewczęta w białych bluzkach i bajecznych spódnicach w wąskie pasy czerwieni, błękitu, delikatniej zieleni, żółci i czerni.

Ten wykwit barw pozostał niestety tylko w pamięci polskiej delegacji. Reszta narodu za pośrednictwem Polskiej Kroniki Filmowej mogła zobaczyć wszystko tylko w czerni i bieli. Filmowcy nie zabrali bowiem kolorowej taśmy.

25 marca 1957 roku polska wyprawa rządowa ponownie znalazła się w Indiach. Rano w indyjskim Krajowym Laboratorium Fizycznym i Instytucie Rolniczym premierowi pokazano aparat sprawdzający, czy w czyimś ciele nie ma jakiegoś metalu. Kiedy obmacywano nim Cyrankiewicza, ten zażartował: „To byłby znakomity instrument dla naszych celników".

Potem wziął w rękę olbrzymią, o przekroju piętnastu centymetrów cebulę. Zważył w dłoni i orzekł: „Pół kilograma. A mnie można wierzyć, bo nie jestem taki jak niektórzy pracownicy Miejskiego Handlu Detalicznego".

Nina Andrycz położyła kamień węgielny pod budowę szkoły, którą postanowiono nazwać jej imieniem. W związku z tym poproszono o przysłanie z Polski jej portretu.

W Indiach ktoś z polskiej delegacji zapytał służbę, dlaczego najbardziej schyla się przed Andrycz, dlaczego najbardziej nad nią rozpina parasole. W odpowiedzi usłyszał: „Bo to jest królowa".

Wydano polski raut dyplomatyczny dla rządu hinduskiego. Według miejscowego zwyczaju bezalkoholowy. Cyrankiewicz skomentował: „Musiałem tyle tysięcy kilometrów przejechać, by trafić na polskie przyjęcie, na którym nie ma alkoholu".

Ale zapewne nie wszystkim Polakom podobała się ta azjatycka podróż. Im Zygmunt Broniarek tłumaczył: „Jak miał się zachowywać premier Cyrankiewicz, jego małżonka i pozostali członkowie delegacji? Czy mieli udawać nadętych, posągowych, niedostępnych i sztywnych? Czy mieli odmówić jazdy na słoniu albo nie pozwolić sobie pomalować czoła w wiosce Sonepath, gdzie właśnie w ten sposób witała ich ludność? Czy nie byłoby afrontem, gdyby p. Nina Cyrankiewiczowa oficjalnie zaproszona przez premiera Nehru i innych przywódców odwiedzanych krajów – odmówiła podporządkowania się miejscowemu protokołowi? Można sobie wyobrazić, jaką prasę miałaby w Indiach delegacja, a co za tym idzie i nasz kraj przez tę delegację reprezentowany, gdyby premier nadał jej charakter uroczystego pogrzebu. A dla troskliwych badaczy budżetu państwowego warto dodać rzecz oczywistą: że wszystko, o czym wyżej piszemy, łącznie z przyjęciami w pałacach dawnych maharadżów, odbywało się na koszt miejscowych rządów, które delegację polską zaprosiły".

Wiele lat później Broniarek napisał też o ograniczeniach związanych z życiem polityka, który nie wszystko może robić publicznie: „Cyrankiewicz był jednym z niewielu powojennych polityków polskich, którzy lubili życie, i którzy się tego nie wstydzili. W Kalkucie mieszkałem w tym samym hotelu co on. Około jedenastej wieczorem – telefon. Dzwoni szef jego ochrony, pułkownik Jan Górecki. Mówi: »Niech pan zejdzie za piętnaście minut na dół. Urywamy się z szefem na miasto«.

Nie wiem, jak to Górecki urządził, ale rzeczywiście »urwaliśmy się«. Pojechaliśmy do dzielnicy domów publicznych. Cyrankiewicz z samochodu nie wysiadał, ale mnie kazał chodzić od burdelu do burdelu i opowiadać mu, jak one wyglądają, jakie są pensjonariuszki i jaka klientela. Trafiłem tylko na jeden jako tako przyzwoity establishment, w którym znajdowały się dwie Europejki – jedna była Niemką, druga Rosjanką. Kiedy powiedziałem im, że jestem »forpocztą wybitnego polityka z Europy«, Niemka odrzekła: »Niech tu przyjdzie i zapłaci, to ty dostaniesz za darmo«. Nie doszło jednak do tego".

Podczas lotu powrotnego na pokładzie Tu-104 Broniarek rozdał uczestnikom delegacji ankietę. Stąd wiemy, że na Ninie Andrycz największe wrażenie spośród azjatyckiej fauny zrobiły słonie i moskity. W dziedzinie obyczajów składanie w Indiach dłoni, czyli powitanie bez podawania rąk. W kategorii stosunków między ludźmi wygrała uczciwość Chińczyków. Największa przykrość: „Moje spuchnięte stopy".

Wizytę w siedmiu krajach Józef Cyrankiewicz podsumował przemówieniem: „Okazało się, że mimo ogromnych różnic kultury, języka, warunków socjalnych i tradycji – mamy zbliżone do Chin poglądy na temat budowy socjalizmu, których wyrazem u nas było VIII Plenum, a w Chinach znana naszemu społeczeństwu z prasy teza o rozkwitaniu wszystkich kwiatów i teza o dwóch rodzajach sprzeczności w społeczeństwie, co nie zawsze lubią dostrzegać dogmatycy.

Okazało się, że mamy wspólne z socjalistycznymi krajami Azji dążenie do umocnienia jedności rodziny narodów socjalistycznych, a z niesocjalistycznymi dążenia do umocnienia pokoju przeciwko blokom wojskowym i przeciwko nawrotom kolonializmu. Nie będzie przesadą, jeżeli powiemy, że dla milionów ludzi, dla których Polska nie istniała, albo była tylko mglistym pojęciem, kraj nasz stał się bliski dzięki tej wizycie. Tym samym osiągnięty został zasadniczy cel naszej podróży, jakim było zacieśnienie istniejących więzów przyjaźni i nawiązanie nowych".

* * *

Trzy lata później, w roku 1960, premier znowu wyruszył do Azji. Po co? Żeby „przejawiać", „realizować", „zacieśniać". Współpracę polityczną, kulturalną, ekonomiczną.

„Zdajemy sobie sprawę – stwierdził z powagą przed wyjazdem – że przyszłość naszego eksportu to kraje Azji, dokąd udajemy się obecnie, a także kraje Afryki".

Relacje z tej wizyty, choć również wyszły spod pióra Zbigniewa Broniarka, są nudne i drętwe. Tym razem przygotowywał je dla „Trybuny Ludu", która uwielbiała drukować teksty pisane stylem książek telefonicznych. Gdy opisywała jakieś spotkania, większość artykułu zajmowało wyliczenie wszystkich uczestniczących w posiedzeniu osób z dokładnym wyszczególnieniem pełnionych funkcji. Dopiero gdzieś na końcu padały zdania o temacie obrad. Co i tak nie miało znaczenia, bo zawsze „rozmowy przebiegały w atmosferze szczerej przyjaźni i wzajemnego zrozumienia". Był to tak zwany dziennikarski styl POP. Od Podstawowej Organizacji Partyjnej.

Dość ogólne były również wygłoszone przez Cyrankiewicza przemówienia: „Długie dziesiątki lat zarówno naród polski, jak i afgański cierpiały pod obcymi zaborami. Wiele krwi w bojach o wolność przelali Polacy i Afgańczycy".

Prasa za to wcześniej sporo pisała o przygotowaniach do tego wyjazdu. Nawet o sukniach, które Nina Andrycz zamawiała w Paryżu. Irytowało to żyjących bardzo skromnie Polaków. Za stroje premierowej obrywało się działaczom partyjnym na zebraniach w zakładach pracy. Na jednym z nich koszarowym poczuciem humoru popisał się Władysław Bieńkowski: „Gdyby premier sam pojechał, to kosztowałoby równie drogo, bo kontakty z paniami na świecie są drogie".

Karol Szczeciński, operator Polskiej Kroniki Filmowej, wiele razy towarzyszył Cyrankiewiczowi w zagranicznych podróżach. Zapamiętał, że premier lubił być fotografowany. W przeciwieństwie do Gomułki, którego drażniła obecność dziennikarzy i fotoreporterów.

„W czasie podróży do Mongolii filmowałem tradycyjne wyścigi konne – wspominał Szczeciński. – Usadowiłem się na środku toru, wiedząc, jako przedwojenny kawalerzysta, że galopujące konie mnie ominą. Bardzo o mój los obawiał się premier Mongolii, lecz Cyrankiewicz go uspokajał, mówiąc: »Szczeciński na koniach zna się lepiej niż ja na polityce«. Co prawda, później, nieco na boku powiedział mi, że też drżał o moje życie, dodając, że gdyby coś się stało, kto by dokumentował serdeczne spotkanie z mongolskimi towarzyszami.

Kiedy indziej – też gdzieś za granicą – spotkał się z zatrudnionymi tam polskimi inżynierami.

W trakcie przyjęcia któryś z nich podszedł do Cyrankiewicza i pyta: »panie premierze, którym wy jesteście z kolei premierem w Polsce, bo liczymy i doliczyć się nie możemy«. Cyrankiewicz spojrzał, uśmiechnął się i rzekł: »Liczy się konie w cyrku, premierzy się zmieniają«".

Kolejna podróż. Meksyk, rok 1963. Polska ochrona nalega, aby drogę powrotną na lotnisko rozpocząć jak najszybciej. Lecą rejsowym samolotem, więc ten na nich w razie spóźnienia delegacji nie zaczeka.

Meksykanie twierdzą, że przez miejskie korki przejadą na sygnale, dlatego nie ma co się spieszyć. Oczywiście nie mają racji. Samolot odlatuje, zmieszani gospodarze zapraszają Polaków na obiad w lotniskowej restauracji. Zbigniew Broniarek puszcza w obieg reklamę japońskiego domu publicznego. Kiedy przegląda ją Cyrankiewicz, mówi z kamienną twarzą: „Nie potrzebujemy burdelu japońskiego. Poznaliśmy meksykański".

W 1965 roku premier poleciał do Francji. „Paryż po wielu dniach deszczu i zimna powitał gości piękną pogodą" – donosiła Polska Agencja Prasowa.

„Chodzi o to – powiedział podczas spotkania z de Gaulle'em – aby przyjaźń polsko-francuska nie opierała się jedynie na sentymentach i tradycji, ale zdobywała sobie coraz mocniejsze podstawy materialne. Oczywiście nie chodzi tu o stosunki jednostronne, lecz korzystne dla obu krajów".

Cyrankiewicz potwierdził podjęcie decyzji, która zaważyła na codziennym losie niemal wszystkich Polaków. Choć nawet tego nie zauważyli.

Obejrzał pokaz francuskiej telewizji kolorowej nadającej w systemie Secam. Potem przyjęto ten standard także w Polsce. Tak jak uczyniono również w Związku Radzieckim i kilku innych krajach socjalistycznych. Dopiero w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku polski widz zaczął oglądać telewizję nadawaną w bardziej popularnym systemie PAL.

Na koniec wizyty premier zwiedził zakłady Renault. Był przecież miłośnikiem samochodów. Po powrocie delegacji do kraju Polacy żartowali, że kiedy Francuzi zapytali Cyrankiewicza o wrażenia, ten stwierdził: – Podoba mi się wszystko, tylko jestem zaskoczony, że we Francji jest tylu analfabetów. – Ale u nas nie ma ich w rządzie – zripostował Charles de Gaulle.

Książka „Cyrankiewicz. Wieczny premier" Piotra Lipińskiego ukaże się nakładem Wydawnictwa Czarne 14 września.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej":

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Sprawę skarpetek zauważył Zygmunt Broniarek, kiedy wchodzono do Złotej Pagody Szwedagon, przed którą należało zdjąć buty. Można ufać temu opisowi. W końcu chyba nikt nie wyobraża sobie Niny Andrycz cerującej mężowskie skarpetki.

Polska łaknęła świata. W tej zaś sprawie delegowała Cyrankiewicza. W 1957 roku premier wyjechał z oficjalną polską reprezentacją do Azji.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Kataryna: Panie Jacku, pan się nie boi
Plus Minus
Stanisław Lem i Ursula K. Le Guin. Skazani na szmirę?
Plus Minus
Joanna Mytkowska: Wiem, że MSN budzi wielkie emocje
Plus Minus
J.D. Vance, czyli marna przyszłość dla bidoków
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
Tomasz Terlikowski: Polski Kościół ma alternatywny świat. W nim świetnie działa Wychowanie do życia w rodzinie