W dyskusjach i decyzjach poprzedzających nadchodzące wybory szczególną rolę odgrywał nasz system wyborczy. Dla wielu osób ostatnie dni kampanii to także czas uważnej kalkulacji, na kogo oddać swój głos. Jednym z czynników może być właśnie matematyka wyborcza. Choć w minionych miesiącach temat ten był całkiem intensywnie roztrząsany, to jednak ciągle nie brakuje głosów, które świadczą o mylnym rozumieniu uwarunkowań, które w dzisiejszych realiach stwarza ordynacja sejmowa i senacka. Na ostatnim wirażu kampanii warto więc zrobić ich krótki przegląd.
Nagroda za jedność
Wszyscy zajmujący się polityką wiedzą, że aby zapobiec rozdrobnionemu parlamentowi i ułatwić stworzenie koalicji rządzącej, polski system wyborczy nagradza większe ugrupowania. Wielkość tej nagrody wynika z wielkości sejmowych okręgów, lecz ostatecznie bardzo zależy od liczby partii. Mówiąc obrazowo, z mandatów należnych na podstawie proporcji oddanych głosów każda z partii wrzuca do wspólnego kociołka po pół mandatu za każdy z okręgów – czyli łącznie 20,5 mandatu. Z takiego kociołka partie „wyjadają” następnie mandaty chochelkami takiego rozmiaru, jak wielkość poparcia każdej z nich. Mniejsi wyjadają mniej, niż wrzucili do kotła, a więksi więcej. Lecz ich zysk zależy od tego, ile mandatów trafiło do kociołka. Jeśli liczących się partii jest pięć, mogą liczyć na korzyść o jedną czwartą większą niż wtedy, kiedy partie są tylko cztery. Taki jest skutek nieuchronnej potrzeby zaokrąglenia liczby zdobytych głosów do stosunkowo niewielkiej liczby mandatów rozdzielanych w każdym z okręgów.
Nagroda ta jest samoregulującym się mechanizmem – jest tym większa, im bardziej jest potrzebna. Jeśli scena polityczna idzie w rozsypkę, większą nagrodę dostają ci, którym udaje się zachować jedność. Jeśli małe ugrupowania budują szersze porozumienia, zmniejszają matematyczne korzyści tych większych partii. Dlatego – jak dotąd – po każdych wyborach, w których następowało rozdrobnienie partii, przychodziło opamiętanie i liczba znaczących partii malała.
Nagroda integracyjna zapewni jeszcze dodatkowy bonus w przypadku większej liczby głosów zmarnowanych – tych oddanych na partie, które nie przekroczyły wyborczego progu. Nie jest tak, że wszystkie te głosy „przypadają zwycięzcy”. Jednak – mówiąc obrazowo – nie są one rozdzielane pomiędzy liczące się partie w takiej proporcji, w jakiej układało się poparcie dla tych partii, lecz w takiej, w jakiej zdobywałyby one mandaty, gdyby ci, którzy głosowali na partie podprogowe, zostali w domu. Czyli także z uwzględnieniem nadwyżki z zaokrąglenia.
Za wysokie progi?
Wbrew pozorom sam 5-procentowy próg wyborczy nie jest jakimś drastycznym rozchwianiem systemu. Partia, która zdobywa poparcie poniżej tego progu, i tak nie ma szans na wprowadzenie do Sejmu istotnej liczby posłów. Przy czterech listach biorących udział w podziale mandatów partia o poparciu równym 4 procent powinna się spodziewać, że będzie mieć tylko jednego posła. Wszystko przez naturalne progi, które wynikają z wielkości okręgów. Jeśli nasze okręgi są średnio 11-mandatowe, to teoretycznie może się zdarzyć, że partia o 8-procentowym poparciu nie zdobędzie żadnego mandatu. Jednak w probabilistycznym przybliżeniu realna szansa na zdobycie sejmowych mandatów zanika gdzieś właśnie trochę poniżej bariery 5 procent. Ustawowy próg jest zatem tylko ostrzeżeniem, że ugrupowanie zbliża się do progu naturalnego. W wyborach sejmikowych takiego ostrzeżenia nie było, natomiast naturalny próg jest tam wyższy niż w Sejmie, bo mniejsze są okręgi. Stąd zaskoczenie, że Kukiz’15, choć otrzymał 5,6 proc. głosów, nie zdobył żadnego mandatu.