Stawrowski jeszcze raz w obronie klapsa

Być może nasz skarcony klapsem agresywny podopieczny, kiedy będzie już duży, mężnie stanie w obronie kogoś, kto stał się ofiarą agresji, i czynnie przeciwstawi się napastnikowi, zamiast biernie oczekiwać na policję.

Aktualizacja: 06.11.2016 15:22 Publikacja: 03.11.2016 15:19

Stawrowski jeszcze raz w obronie klapsa

Foto: Rzeczpospolita

Dawno chyba nie było tak gorącej, pełnej emocji dyskusji jak ta, którą wzbudził mój artykuł „Klaps jako imperatyw kategoryczny" („Plus Minus" z 17–18 września 2016 r.). Jej plusem, co warto podkreślić, było to, że toczyła się niemal całkowicie poza partyjnymi sporami, które rozrywają nasz kraj. Okazało się, że są jeszcze ważne sprawy, o których można rozmawiać ponad politycznymi podziałami.

Obrona zdrowego rozsądku

Dlaczego tak się stało? Zapewne dlatego, że w przeciwieństwie do świata polityki, gdzie skazani jesteśmy na pośrednictwo cudzych opinii i interpretacji, tu chodzi o kwestię, w której każdy z nas słusznie czuje się ekspertem, ponieważ zna sprawę z pierwszej ręki. Pamiętamy dobrze swoje dzieciństwo i to, jak wówczas odbieraliśmy postawy i zachowania naszych rodziców czy opiekunów. Wielu z nas ma też praktykę w wychowaniu własnych dzieci. To właśnie, a nie zdanie innych, stanowi dla każdego podstawowy punkt odniesienia.

W bliskiej mi tradycji filozoficznej ten sposób dostępu do rzeczywistości nazywa się doświadczeniem źródłowym. Każdy z nas dysponuje wewnętrznym kryterium, które pozwala mu samodzielnie oceniać deklaracje na temat wychowania niezależnie od tego, czy pochodzą od ekspertów z dziedziny pedagogiki, psychologii, prawa, filozofii lub czegokolwiek innego.

Warto również zauważyć, że poruszamy się tutaj w przestrzeni szeroko pojętej humanistyki, gdzie nie ma miejsca na ścisłe dowody, ale chodzić winno przede wszystkim o pogłębienie rozumienia zarówno dyskutowanej kwestii, jak i prezentowanych w debacie stanowisk. I tu zaczyna się problem.

Psycholodzy i pedagodzy słusznie zwracają uwagę, że w świecie cywilizacji obrazkowej szybko zanika umiejętność czytania ze zrozumieniem. Trudno nie odnieść wrażenia, że sporo głosów oburzonych moim tekstem stanowi ilustrację tego zjawiska. Oczywiście – autor mógł pewne rzeczy powiedzieć precyzyjniej, inne dobitniej, mógł sięgnąć po bardziej trafne przykłady, mógł też wyraźniej wskazać powód i cel napisania artykułu. Czy to by wiele zmieniło? Nie wiem. W każdym razie tekst, który w gruncie rzeczy stanowi obronę zdrowego rozsądku i mówi rzeczy dość oczywiste, przez wielu został zrozumiany zupełnie opacznie.

Czytaj także:

Niestety, ma w tym pewien udział redakcja „Plusa Minusa", odpowiedzialna za obrazek, jakim upiększono mój artykuł. Przedstawia on osobnika, który bije dziecko rózgami, wymierzając mu nie klapsa, lecz po prostu chłostę, co dokumentnie wypacza to, o czym piszę w swoim tekście. Jego fundamentem jest bowiem wskazanie na istotną różnicę między klapsem a biciem.

Zestawienie tytułu „Klaps jako imperatyw kategoryczny" z umieszczonym pod nim rysunkiem bitego dziecka, mogło spowodować, że wielu czytelników, jeszcze przed przeczytaniem tekstu, uważało, iż wie, co autor ma na myśli, a w czasie lektury szukało tylko potwierdzenia podpowiedzianej im obrazowo tezy.

Rzecz w tym, że choć uznaję klapsy niekiedy za usprawiedliwione – ze słów, że są one czasem „warte pochwały" gotów jestem zrezygnować, ponieważ mogą sugerować zbyt wiele – żaden fragment mojego tekstu nie proponuje wymierzania klapsów – nie mówiąc już o biciu – jako metody wychowawczej, ponieważ w ogóle nie zajmuję się rozważaniami nad wyższością takiej czy innej pedagogicznej metody, ani też nie sugeruję własnej. Stawiam natomiast – pozostając w obszarze etycznej refleksji nad polityką – pytanie o zakres i moralny sens władzy rodzicielskiej oraz dopuszczalnej ingerencji władzy państwowej.

Miłość rodzicielska

Oburzonym psychologom i pedagogom zalecałbym nieco powściągliwości, bo, po pierwsze, ich terytorium wcale nie zostało przeze mnie naruszone, a po drugie, za ich oburzeniem widać mocne akty wartościowania: wyrokując o tym, co jest dobre, a co – jak rzekomo klaps – bezwzględnie złe, sami porzucają obszar swoich zawodowych kompetencji i wkraczają na obcy sobie teren filozofii praktycznej.

Podkreślam: nie proponuję opartej na klapsie metody wychowania, ponieważ klaps to dla mnie wyjątek. Nie jest to żadna stała forma działania, którą konsekwentnie należy realizować i zalecać innym, lecz coś, co czasem w nadzwyczajnej sytuacji – niezależnie od wszelkich stosowanych metod wychowawczych – może zostać przez rodziców uznane za najbardziej właściwą reakcję. Ostatecznie to rodzice moralnie odpowiadają za wychowanie swoich dzieci i z tego obowiązku nikt – żaden ekspert – zwolnić ich nie może.

Dotyczy to zarówno sytuacji normalnych – codziennego troskliwego towarzyszenia dziecku i wspierania go krok po kroku na drodze do dorosłości, jak i sytuacji wyjątkowych, gdzie ta wynikająca z rodzicielskiej miłości troska bynajmniej nie znika, ale wymaga od rodziców nadzwyczajnych działań i środków.

Symboliczny klaps, o którym pisałem, jest przejawem takich właśnie absolutnie wyjątkowych reakcji. Wymierzany regularnie, np. kilka razy dziennie, przestałby pełnić swoją funkcję i nie byłby już w tym sensie klapsem, lecz trwałym elementem bardzo wątpliwej praktyki wychowawczej.

Co więcej – klaps rozumiany jako znak, że pewnych rzeczy bezwzględnie robić nie wolno, nie przekazuje jeszcze dziecku żadnych pozytywnych wskazówek, jak powinno w danej sytuacji postępować. Także w tym sensie jego wymierzanie nie może być rozumiane jako program wychowawczy, który przekaże dziecku właściwe pozytywne wzorce zachowania.

Wielu moich polemistów starało się mnie przekonywać – jakbyśmy rzeczywiście się w tej sprawie różnili – że w wychowaniu najważniejsza jest uważna obecność rodziców, emocjonalny kontakt, budowanie wzajemnego zaufania, uczenie dziecka nie tylko słowem, ale przede wszystkim własnym przykładem.

Owszem, to, co wprost mówię o wychowaniu, pozostaje na poziomie filozoficznej ogólności – wychowanie opisuję jako „moralny obowiązek troskliwej miłości, której celem jest doprowadzenie dziecka do momentu, gdy stanie się ono wolną i w pełni odpowiedzialną za siebie i swe czyny osobą". Jednak uważny czytelnik, który nie ma na nosie ideologicznych okularów, bez trudu odnajdzie podpowiadaną mi pedagogiczną wrażliwość w całym moim tekście.

Powiem mocniej: obrona dopuszczalności klapsa w sytuacji wyjątkowej da się pomyśleć i sensownie przeprowadzić tylko przy założeniu takiej właśnie pełnej troski i empatii postawy wychowawczej! Pozornie identyczne – zwłaszcza w oczach zewnętrznego obserwatora – uderzenie ręką w pupę może być bowiem czymś, co dokonuje się w przestrzeni troskliwej miłości jako wyjątkowa reakcja na sytuację nadzwyczajną – wtedy jest właśnie klapsem; gdy jednak tej postawy miłości i troski brakuje, może się faktycznie okazać przypadkiem bicia – jednym z wielu podobnych, albo mocniejszych ciosów, które regularnie spadają na dziecko.

Powtarzam: klaps jako coś istotnie różnego od bicia da się zrozumieć, usprawiedliwić tylko wtedy, gdy znajdujemy się w przestrzeni rodzicielskiej miłości. Czy przynajmniej część z tych, którym tak trudno to pojąć i którzy z uporem głoszą, że każdy klaps to bicie, przypadkiem nie mierzy innych miarą swoich własnych niezbyt miłych dziecięcych doświadczeń?

Przemoc usprawiedliwiona

Powrócę do elementarnych rozróżnień pojęciowych, które przywoływałem w tekście, bo wiele tutaj nieporozumień związanych z wpływem języka potocznego. Mówiąc precyzyjnie: przemoc to użycie „przemożnej" siły (niekoniecznie fizycznej) wobec kogoś, kto – będąc słabszy – musi się jej poddać. Tak rozumiana przemoc sama w sobie wcale nie musi być zawsze czymś złym i pełnym agresji. Jest raczej pojęciem neutralnym, a o jej kwalifikacji moralnej decyduje cel, w którym zostaje użyta.

Z jednej strony, bywa przemoc nieusprawiedliwiona, agresywna (np. bicie), a z drugiej – przemoc usprawiedliwiona, taka, która stanowi reakcję na agresję. O ile jednym z głównych zadań państwa jest właśnie stosowanie reaktywnej przemocy (kontrprzemocy) usprawiedliwionej potrzebą obrony obywateli przed agresją, o tyle do istotnych prerogatyw władzy rodzicielskiej należy możliwość stosowania wobec swoich podopiecznych adekwatnych form przemocy, stanowiących reakcję na agresję dziecka albo na jego działania, które dla niego samego mogą się okazać niebezpieczne.

Taka usprawiedliwiona przemoc rodziców w stosunku do dzieci występuje dużo częściej niż nam się wydaje. Jest nią odciągnięcie dziecka siłą od kontaktu (w świecie dorosłych nazywa się to prewencyjnym zastosowaniem przymusu bezpośredniego), odebranie mu ulubionej zabawki (czasowa konfiskata mienia), zakaz wychodzenia z domu (areszt) i wiele innych podobnych zachowań.

Nie widać powodu, by z listy dopuszczalnych działań, związanych z używaniem przemocy usprawiedliwionej rodzicielską troską, wykluczony został klaps. Nie jest on bynajmniej agresją – agresja wyrażona w postaci nawet lekkiego uderzenia w pupę, nadal pozostaje agresją, a nie klapsem – lecz reakcją na agresywne lub niebezpieczne (także dla samego siebie) zachowanie dziecka.

Tym zaś, którzy pytają, „jak biciem, można uczyć dzieci, że nie wolno bić innych?", odpowiem: po pierwsze: nie biciem, lecz klapsem, a po drugie: należy uczyć, że nie wolno uderzyć nikogo, oprócz wyjątkowej sytuacji, gdy mamy do czynienia z agresorem. Nasz skarcony klapsem agresywny podopieczny, który właśnie uderzył inne dziecko, powinien taką naukę bez trudu zrozumieć.

A kiedy będzie już dostatecznie duży, być może pozwoli mu to mężnie stanąć w obronie kogoś, kto stał się ofiarą agresji, i czynnie przeciwstawić się napastnikowi, zamiast jedynie dzwonić na policję i biernie oczekiwać, aż ta się pojawi i podejmie często spóźnioną interwencję.

Potężniejsze demony

Tyle moich uzupełnień i wyjaśnień skierowanych do osób, które chcą i potrafią rozmawiać. Natomiast nie sądzę, abym mógł przekonać tych, którym żadne wyjaśnienia niczego nie rozjaśnią, bo i tak a priori przyjmują, że każdy klaps to bicie i znęcanie się nad dziećmi. Do nich należy także duża grupa najbardziej zażartych polemistów, którzy w imię walki z wszelką przemocą najchętniej by mnie zatłukli.

Ci, którzy wierzą, że absolutny zakaz i penalizacja klapsa to najlepszy środek w walce z faktycznymi przypadkami znęcania się nad dziećmi, nie chcą lub nie potrafią dostrzec, że niebezpieczeństwo agresywnej przemocy wcale nie zostanie w ten sposób zmniejszone.

Wręcz przeciwnie. Faktycznych agresorów, których przed pastwieniem się nad dziećmi nie powstrzymują dziś nawet zapisy zawarte w kodeksie karnym, zakaz klapsów raczej nie zmieni i nie wzruszy, bo ani nie wiedzą, co to klaps, ani zapewne – w przeciwieństwie do ciosów – nigdy go nie wymierzali. Otwarta zostanie natomiast szeroko furtka dla stosowania agresywnej przemocy przez instytucje państwowe wobec normalnych rodzin – rodziców i dzieci – borykających się z ich zwykłymi codziennymi problemami.

To, że legalna przemoc, za którą stoi przemożna siła państwa, uzyska nowe, szersze pole działania, wcale nie gwarantuje, że będzie ona uzasadniona i usprawiedliwiona. Tym bardziej że perspektywa miłości rodzicielskiej zostanie tutaj zastąpiona przez widzimisię urzędników, zaś ktoś, kto wierzy, że urzędnicy lepiej od rodziców znają się na wychowaniu i szlachetniejsze kierują nimi motywy, musi być bardzo naiwny.

Wprowadzając zakaz klapsów, wydajemy rodzinę, a więc przede wszystkim należące do niej dzieci, na pastwę Lewiatana. Ci, którym bliska jest liberalna – w sensie klasycznym – wizja państwa ograniczonego mają powód, by bić na alarm.

Artykuł „Klaps jako imperatyw kategoryczny" nie był wcale spekulacją oderwanego od życia filozofa, lecz zrodził się w wyniku konkretnych doświadczeń – spotkania z legalną, ale głęboko niemoralną i tylko pozornie usprawiedliwioną przemocą państwa.

Zasadnicza część tekstu powstała już w 2011 roku, kiedy – wkrótce po wejściu ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie – troskliwa i kochająca rodzina moich przyjaciół wpadła w tryb przewidziany tą ustawą. Miałem okazję obserwować, jak na różnych etapach postępowania zaciskają się szczęki państwowego Lewiatana oraz dramat i bezsilność ludzi, którzy wobec zajmujących się ich sprawą urzędników znaleźli się w sytuacji Józefa K.

Choć można by powiedzieć, że wszystko zakończyło się szczęśliwie, bo sąd rodzinny umorzył postępowanie, nie dopatrując się żadnego wykroczenia, to jednak ciosy, które ze strony walczących z przemocą urzędników spadały przez wiele miesięcy na całą rodzinę – zarówno na rodziców, jak i dzieci – spowodowały rany, które nie zagoiły się do dzisiaj.

Znajmy więc proporcje i nie demonizujmy klapsa, gdy zagrażają nam inne, potężniejsze demony. Pisałem w swoim tekście: „w obliczu działań ideologicznie zaślepionych urzędników, przekonanych, że to oni są władni ustalać zestaw dozwolonych środków wychowawczych, bo z samej definicji swojego urzędu są najbardziej kompetentni i lepiej od rodziców potrafią zatroszczyć się o ich podopiecznych, to właśnie zagrożonym prawom rodziców i w konsekwencji również prawom samych dzieci, dla których te rodzicielskie prawa stanowią pierwszą i podstawową linię obrony, należy się dzisiaj wsparcie". Takie właśnie było najważniejsze przesłanie mojego eseju, które zresztą przez wielu zwolenników rozszerzania państwowej kurateli nad rodziną zostało doskonale zrozumiane – stąd tak gwałtowna ich reakcja.

Zaślepiony rzecznik

Chodzi tu przede wszystkim – powiedzmy wprost – o rzecznika praw dziecka oraz grupy i organizacje, które z jego linią się identyfikują. Warto przypomnieć, że gdy w 1997 roku środowiska lewicowe wpisywały do ustawy zasadniczej tę instytucję, ze strony opozycji padały zaniepokojone głosy, że ma ona charakter polemiczny wobec uprawnień rodziców i może służyć programowi osłabiania roli rodziny. Może, ale – moim zdaniem – wcale nie musi.

Pytanie o sens istnienia i zadania instytucji rzecznika praw dziecka – patrząc szerzej: również pytanie o rzecznika praw obywatelskich, o wzajemną relację obu rzeczników oraz o ich odniesienie do innych organów państwowych – to kwestia niezmiernie ważna i zasługująca na osobny artykuł.

Instytucję rzecznika da się z pewnością obronić, jeżeli jest rozumiana i sprawowana w duchu klasycznego liberalizmu jako dodatkowy organ samoograniczającego się państwa wolności, świadomego nadużyć, jakie mogą spotkać obywateli ze strony jego funkcjonariuszy. W takiej perspektywie podstawowym zadaniem rzecznika praw dziecka (podobnie jak rzecznika praw obywatelskich) będzie obrona osób i ich praw, ale naruszanych nie tyle przez inne jednostki – od tego są przecież policja i sądy – ile przez urzędników i instytucje państwowe!

Jest jednak również możliwa odwrotna sytuacja, gdy rzecznik sam staje się zagrożeniem dla praw jednostki i rodziny – kiedy, zapominając o swojej właściwej funkcji, usiłuje wpływać na politykę i system prawny państwa tak, aby wychowywać i kształtować obywateli zgodnie ze swoim ideologicznymi preferencjami.

Gdyby obecny rzecznik praw dziecka mocą swojego urzędu bronił rodziny przed arbitralnością władzy, jego działalności należałoby przyklasnąć. Niestety, skupił się on wyraźnie na tropieniu w rodzinach patologii, jaką jest według niego wymierzanie klapsów. Co więcej, uznając za swą misję doprowadzenie do ich penalizacji, podejmuje próby instytucjonalnych nacisków – co jest również formą stosowania przemocy – na tych, którzy są innego zdania.

Pisałem już, z jakim oburzeniem zareagował w lutym 2015 r. na wyrok warszawskiego sądu, że „jednorazowe czy nawet kilkukrotne skarcenie dziecka tzw. klapsem (...) nie jest równoznaczne z biciem". Na szczęście próba forsowania przez niego odwrotnej interpretacji, że każdy klaps to bicie, rozbiła się o zdrowy rozsądek urzędników Ministerstwa Sprawiedliwości pod kierownictwem min. Cezarego Grabarczyka.

Na to, że szlachetnym deklaracjom rzecznika towarzyszy w tej sprawie ideologiczne zaślepienie, wskazuje coś jeszcze. Otóż rzecznik praw dziecka to jedyny wymieniony w konstytucji organ naszego państwa, który w ustawie określającej jego zadania ma zapisane czarno na białym, że „dzieckiem jest każda istota ludzka od poczęcia". Ma również wpisane w zakres swych obowiązków „działania zmierzające do ochrony dziecka przed przemocą, okrucieństwem" oraz to, że „szczególną troską i pomocą otacza dzieci niepełnosprawne".

Gdyby więc los kilkuset dzieci z zespołem Downa, corocznie masakrowanych i mordowanych w majestacie prawa jeszcze przed ich narodzeniem, stał się przedmiotem równie gorliwej troski rzecznika co doprowadzenie do całkowitego zakazu klapsów, jego zaangażowanie w tę drugą kwestię wyglądałoby dużo wiarygodniej.

Piekło czy raj

Jest zastanawiające, dlaczego ci, którzy myślą podobnie jak rzecznik, zatroskani o to, by dzieci nie dostawały nigdy klapsów, nie potrafią dostrzec, że interwencja państwa w rodzinę zawsze wiąże się z przemocą o wiele bardziej dotkliwą i dewastującą niż klaps. Zapewne wielu z nich ma jak najlepsze intencje, ale takimi intencjami wybrukowane jest piekło, którego kształt przybliża choćby publikowany niedawno w „Plusie Minusie" (1–2 października 2016 r.) fragment książki Macieja Czarneckiego „Dzieci Norwegii. O państwie nadopiekuńczym".

Nie mam zresztą złudzeń. Dla niektórych to, co się dzieje z dziećmi, i co stało się już z rodzinami w Norwegii czy Szwecji – czy w ogóle można je jeszcze tak nazywać, skoro władza i piecza rodzicielska zaczyna być tam zupełną fikcją? – to wcale nie piekło, lecz wręcz wymarzony raj.

PS. Chciałbym też wyrazić wdzięczność tym wszystkim, którzy podjęli ze mną uczciwą, merytoryczną dyskusję i – starając się najpierw odczytać i zrozumieć moje intencje – przedstawili swoje zastrzeżenia i krytyczne uwagi. Spośród autorów tekstów publikowanych w „Plusie Minusie" nr 40, dziękuję Agnieszce Rzewuskiej-Pacy za wyjątkową zdolność empatii – mam nadzieję, że niektóre z podniesionych przez nią wątpliwości udało mi się powyżej wyjaśnić; Annie Czepiel za wątpliwości co do interpretacji Kanta, na które odpowiem osobiście; Adamowi Hernasowi natomiast, z którym łączą mnie podobne doświadczenia źródłowe, dzieli zaś filozoficzny spór dotyczący trafności ich opisu, obiecuję – już na innym forum – kontynuację debaty.

Autor jest filozofem polityki, pracuje w Instytucie Politologii UKSW

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Dawno chyba nie było tak gorącej, pełnej emocji dyskusji jak ta, którą wzbudził mój artykuł „Klaps jako imperatyw kategoryczny" („Plus Minus" z 17–18 września 2016 r.). Jej plusem, co warto podkreślić, było to, że toczyła się niemal całkowicie poza partyjnymi sporami, które rozrywają nasz kraj. Okazało się, że są jeszcze ważne sprawy, o których można rozmawiać ponad politycznymi podziałami.

Obrona zdrowego rozsądku

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI Act. Jak przygotować się na zmiany?
Plus Minus
„Jak będziemy żyli na Czerwonej Planecie. Nowy świat na Marsie”: Mars równa się wolność
Plus Minus
„Abalone Go”: Kulki w wersji sumo
Plus Minus
„Krople”: Fabuła ograniczona do minimum
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Viva Tu”: Pogoda w czterech językach