Turyści podróżujący nad Bajkał na Syberii dostają średni standard za duże pieniądze

W Rosji nie istnieje niższa klasa średnia, a tym bardziej turystyczna oferta do niej skierowana.

Aktualizacja: 13.11.2016 22:36 Publikacja: 10.11.2016 08:15

Skała Szamanki cała w modlitewnych wstążkach.

Skała Szamanki cała w modlitewnych wstążkach.

Foto: 123RF

O zachodzie słońca byliśmy już na promie. Chużyr jest największą osadą na wyspie Olchon i mieszka tu 1300 osób. Pozostałych 300 rozproszonych jest w drobniejszych osadach. Aby się tu dostać, zjechaliśmy z szutrowej drogi, na której trzęsło jak na tarce, i pędziliśmy stepem przed siebie. Potem zjedliśmy jakiegoś buriackiego pieroga w barze, w którym zgasło światło.

Na dużej latarce mojego przewodnika i kierowcy zarazem, Pawła, postawiliśmy butelkę wody i tak powstała lampa rozświetlająca izbę. Teraz jestem w pensjonie, w którym można wynająć albo domki kempingowe bez łazienki i toalety, albo pokoje hotelowe z łazienką. Standard pokoju jak gdzieś na kwaterze w Mszanie Dolnej, ale w łazience, urządzonej z prawdziwie drobnomieszczańską elegancją, jest nie tylko toaleta, ale nawet kabina prysznicowa. Fakt, że podparta drewnianym kołkiem, niezbyt oszlifowanym.

Buddyjska stupa

Dziś rano płyniemy stateczkiem wzdłuż wyspy. Olchon dzieli jezioro na część północną i południową i jest – oczywiście – nie wyspą, lecz archipelagiem. Natomiast Bajkał to w gruncie rzeczy potężne pęknięcie w ziemi zalane wodą. Kiedyś były to nawet dwa jeziora – północne, dużo płytsze, ma zaledwie 900 metrów, a południowe średnio 1200 metrów, a w najgłębszym miejscu nawet 1600 z okładem. Rozpadlina jest ponoć głębsza o 2 kilometry od Rowu Mariańskiego, tylko zasypana miękkim materiałem, więc w rezultacie Bajkał jest płytszy.

Pierwszą atrakcją jest wysepka, na której zbudowano stupę buddyjską, upamiętniającą istnienie w pobliżu jednego z energetycznych miejsc ziemi. Nie jestem pewien, czy chodzi o to samo co z czakramem na Wawelu, ale chyba coś w tym guście. Buddyści uważają, że dzięki kilku specjalnym miejscom i dzięki obrzędom świat jest lepszy. No cóż, jestem w stanie przyjąć, że bez takich obiektów i modlitw świat byłby jeszcze gorszy.

Stupa ma kształt pomnika o kwadratowym postumencie, na którym stoi lejek do góry nogami. Dla buddystów jest ona widzialnym obrazem doskonałego oświecenia i jego materialnym wyrazem. Jeśli dobrze rozumiem, wybudowanie stupy ma na celu przekształcenie żywiołów i uczuć w oświeconą mądrość, co wydaje mi się marzeniem nieco przesadnym. Pod nią zakopano różne złe przedmioty, jak pocisk z I wojny światowej, oraz dobre, jak kasza oraz różne jadalne rośliny. Te skarby – a zakopano tu i srebro, i złoto, a także święte księgi i sutry – mają sprowadzić w to miejsce samego Buddę. Rzecz wymurowana z kamienia, otynkowana i wybielona jak piec w wiejskiej izbie. W pobliżu na drzewach powieją różnokolorowe wstążki i szmatki, a na całym wzgórzu stoją stelle przypominające miniaturowe Stone Hedge. Dookoła biegnie dróżka, którą należy przejść trzy razy, mając dobre myśli, a może tylko wyzbywszy się złych. Tak czy inaczej chodzi o to, by gromadzić dobrą karmę.

Kilkudziesięciu Rosjan z naszego stateczku przemierzyło stosowną liczbę okrążeń. Ta ziemia jest wyprana ze swej tradycyjnej duchowości, a Rosjanie są tak wyzbyci cerkiewnej religii, że teraz łapią się wszystkiego bez ładu i składu. Widać, że człowiek jest osobą duchową i pozostał głodny czegoś poza żarciem – nawet jak na takiego nie wygląda. Zresztą tutejsze jedzenie jest zwyczajnie kiepskie, więc duch powinien krzepić mocniej niż gdzie indziej. Uznałem, że przesada z tą religijną turystyką obcych mi ludów i bez złych myśli obszedłem pomniczek raz oraz zmówiłem „Ojcze nasz" na intencję pokoju. Nie ma potrzeby, abym brał udział w cudzych misteriach, własne mi starczą.

Święte źródła

Na zachodnim brzegu Bajkału odwiedzamy święte źródła szamanów. Wypicie wody gwarantuje zdrowie, więc skwapliwie korzystam. Przy źródłach brama oraz specjalne żerdzie, do których można przywiązywać kolorowe wstążki, a każdy kolor coś oznacza. Wstążki unoszone wiatrem zanoszą modlitwy do duchów. Tablica informuje, że nie wolno byle czego zawiązywać, tylko wstążki jedwabne. I słusznie, bo wszędzie jest pełno kolorowych szmateksów, więc uwaga jak najbardziej na miejscu. Teraz rozumiem, skąd się wziął rosyjski zwyczaj wiązania wstążeczek lub karteczek z pisanymi modlitwami i życzeniami na grobach albo w miejscach pamięci. Podbili Buriatów 300 lat temu, więc było dużo czasu, by przejąć ich obyczaje.

Powrotną drogą wyszło słońce i fotografowanie zaczęło mieć sens. Nagle wyłoniła się skała mew i albatrosów – nie wiem dlaczego akurat ulubiły sobie tę wysepkę. Kiedy wróciliśmy do bazy, był piękny zachód słońca i fotografowałem Skałę Szamanki. Wejścia pilnują słupy z kolorowymi modlitwami. A w osadzie, która przypomina trochę gorzej rozplanowane miasteczko na Dzikim Zachodzie, zjedliśmy buriaki, czyli pieróg z mięsem gotowany we wrzącym oleju oraz rodzaj buriackich pierożków z mięsem i rosołem w środku. Mają kształt okrągłego namiotu z czubkiem, którym jest zlepienie ciasta. Zjada się je w ten sposób, że odgryza się pierożek w miejscu zlepienia (na górze, a nie z boku, jak w Polsce) i wypija rosołek, a dopiero potem gryzie resztę. Ja tam nie lubię jeść palcami, więc użyłem zwyczajnie widelca i noża, a pierożki maczałem w rosole, który wypłynął na talerzyk. Prawdę mówiąc, jadłem lepsze w życiu, ale niech tam.

Kiedy wracaliśmy do hotelu, przeżyliśmy korridę. Potem okazało się, że to tylko byczek zalecał się do krowy, która odtrącała młodzieńca. Miejsca było sporo, bo miasteczko kiedyś było osadą rybacką, przed domem suszono sieci, więc główna droga jest szeroka jak Marszałkowska w Warszawie. Porównanie o tyle kulawe, że mówimy o popękanym klepisku. Ryb zresztą jest w Bajkale zatrzęsienie, ale gospodarka rabunkowa i tu czyni spustoszenia. Przewodnik na statku wyjaśnił, że dawniej oka sieci przepuszczały ryby 35-centymetrowe, a obecnie 29-centymetrowe. Poza tym grasują kłusownicy, którzy ciągną sieci o wiele za głęboko. W czasach sowieckich Bajkał zarybiano, ale teraz nikt o to nie dba – sowchoz zbankrutował. Z rybą jest podobnie jak z nielegalną wycinką tajgi – wszystko przechodzi przez zieloną granicę na południe, do Chin. Chiny to główny beneficjent rabunkowej gospodarki na Syberii. Nikt tu niczego nie pilnuje – wygląda na to, że brakuje w Rosji gospodarza. Rosyjskie państwo przypomina padlinę, na której tuczą się tłuste muchy niedbające o przyszłość. Na razie bogactwa jest tyle, że końca nie widać. Ale ludzi żal.

Stepy Olchonu

Wstałem wcześnie rano i zjadłem śniadanie, które było wyjątkowo obfite, bo 3 jajka sadzone, do tego chleb, a nawet słodka bułeczka. Jakaś rozrzutność – pomyślałem – bo dzień wcześniej dostałem tylko dwie półkromki chleba: jedną z czymś w rodzaju mortadeli, a drugą z żółtym serem. Oddałem klucze, bo rzeczy złożyliśmy w samochodzie Pawła, a sami mieliśmy zapłaconą wycieczkę na przylądek Choboj, który znajduje się na północnym krańcu Olchonu i dzieli Małe Morze od Dużego Morza, jak się tutaj mówi, mając na myśli płytszy i głębszy Bajkał. UAZ, czyli łazik-busik, przyjechał o 10, więc jeszcze chwila na zlustrowanie ośrodka: hotelu oraz kilkunastu piętrowych domków. W centralnym miejscu stoi także altana, w której w elektrycznym czajniku można zagrzać wrzątek na herbatę.

Dookoła rosną miłe kwiatki w guście wiejskich ogródków – bardzo swojskie i sympatyczne. Piętrowy hotel – blokhauz cały z drewna – znałem od środka. Najbardziej zdziwiło mnie, że chociaż gospodarze mają darmowe lub półdarmowe drewno, łóżka, stół i taborety zostały skręcone z jakiejś okleiny drewnopodobnej (a może z chińskiego sprasowanego papieru?), a łazienka wyłożona bordową okładziną z plastiku. Fakt, że pasowała do bordowej umywalki i takiej muszli klozetowej. Teraz zauważyłem, że mieszkańcy domków kempingowych, a właściwie piętrowych chatek, korzystają z pryszniców na zewnątrz: w drewnianych budkach podobnych do sławojek stały sobie eleganckie kabiny prysznicowe – takie same jak w mojej łazience! Falista blacha dachu i nieheblowane deski w połączeniu z błyskiem niklowanej armatury i półokrągłego hartowanego szkła zrobiły na mnie spore wrażenie. Z kabiny wychodzi się na klepisko.

Niestety, jeśli chodzi o latryny, standard wymagany przez Sławoja-Składkowskiego był zbyt wysoki. Buda z dziurą w ziemi może jest nawet bardziej higieniczna, bo zapobiega kontaktowi fizycznemu z otoczeniem, ale dlaczego deski nigdy nie zostały umyte? Pomijam fakt, jak można było zafajdać całą podłogę? Interesuje mnie technika utrzymywania się w powietrzu, bo lewitacja to jedyne wytłumaczenie. Teraz zrozumiałem, dlaczego po sezonie zapłaciłem za łóżko 3 tysiące, a nie 500 rubli (czyli 180 zł, a nie 30 zł) i miałem w tym śniadanie. Komfort nie jest tani. A mówiąc serio: w Rosji nie istnieje niższa klasa średnia, a tym bardziej turystyczna oferta do niej skierowana. Za spore pieniądze turysta może liczyć na standard co najwyżej średni, reklamowany jako luksus.

Przejechaliśmy główną arterią miasteczka i pędzimy przez step, który od brzegu dochodzi do połowy grzbietów gór porośniętych sosną. Wyspa poza tym jest w miarę płaska i przypomina łagodne pagórki Anglii czy Walii. Im wyżej – tym bardziej płowe, bo trawa wyschnięta. W dolinkach i wilgotnych wgłębieniach bardziej soczysta zieleń. Olchon jest jednym z najbardziej słonecznych miejsc w okolicy (przewodnicy coś mówią o 300 słonecznych dniach w roku) i wody brak. Po suchym stepie łażą krowy. Nie ma żadnych ogrodzeń i spędzają cały czas na stepie. To do nich łazikiem przyjeżdżają dojarki. Ogradza się natomiast zasiewy, aby bydło nie wyjadło upraw. To racjonalne rozwiązanie, skoro pól jest mniej niż pastwisk.

Dróg właściwie nie ma – są tylko kierunki i płytkie koleiny w stepie, a właściwie wyjeżdżone ślady. Często właściwie równoległe lub przecinające się, bo jeśli któryś z traktów jest zanadto wyjeżdżony, to powstaje następny. Kierowca-Buriat pędzi przez step, wybierając najlepsze koleiny, a pasażerowie używają, jakby wsiedli na rollercoaster w wesołym miasteczku, bo żeby wjechać na pagórek, trzeba się najpierw rozpędzić z górki.

„Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu..." – Mickiewicz chyba jednak brodził po równinie i w wysokich trawach. A tu taka atrakcja, jak na falach wzburzonego Atlantyku, ale bez przyjemności dla tych, co zapadają na chorobę lokomocyjną. Co do mnie, to doskwiera mi nie tyle chybotliwość „łodzi", ile brak świeżego powietrza, bo w całym busiku są tylko dwa małe okienka. A sąsiad z lewej już mocno waniajet od 10 rano. Chwali się przy tym, że on też ma polskie korzenie, bo babcia była Górecka z domu. Podróżuje z żoną, trzyletnią córeczką oraz małym pieskiem. Sobaka – jak wyjaśnił – jest zaciekłą podróżniczką i zwiedziła już Kaukaz, Krym i jeszcze jakieś inne miejsca, ale nie zapamiętałem wszystkich wojaży pokojowego pieska. Poza tym podróżuje z nami Natasza z siostrą i córką Laryssą – uroczą dziesięciolatką. Od razu się zakumplowaliśmy i robię jej prześliczne zdjęcie. Młody człowiek z profesjonalnym aparatem (Canon D-6 plus zestaw obiektywów) zwierza się, że jest mu gorąco, co rozumieliśmy, bo pracuje na jamalskiej platformie wydobywczej i piwa na ulicy nie pija, dopiero jak jest powyżej 45 stopni. Wyjaśnił, że piwo zamarza w butelce przy minus 40 stopniach Celsjusza.

Jedzie z nami Niemiec z Monachium. W średnim wieku, wyłysiały, okrągły i pulchny, w spodniach jakby od garnituru i czarnych półbutach, wygląda trochę jak prowincjonalny urzędnik na delegacji służbowej. Facet jest miły, cały czas zadowolony z landszaftów i wcale niezrażony niefortunnym brakiem gotówki (wziął tylko kartę kredytową, a na Olchonie nie ma bankomatu). Poza tym mówi po rosyjsku, i to całkiem dobrze. Lubi Rosję i czuje się tu świetnie.

Pierwszy postój już po pół godzinie: z wysokiego klifu oglądamy maleńkie skaliste wysepki. Jedna przypomina lwa albo sfinksa, a druga krokodyla. Poza tym na zachodnim brzegu rysują się skaliste góry przykryte białym pokrowcem obłoków. To Góry Nadmorskie. Nasz kierowca-przewodnik każe się wpatrywać w jedną z gór łańcucha. Rzeczywiście! Można wypatrzyć brodatą twarz Karola Marksa. Bardzo jest tu na miejscu, choć – mam nadzieję – passé. Podczas następnego przystanku podziwiamy plażę w rejonie Piesczanki. Przewodnik objaśnia, że jej szerokość przekracza tę w Kaliningradzie nad Bałtykiem i że Bajkał posiada wszystkie rodzaje brzegów: od klifu po piasek – rzeczywiście niezwykły w tym miejscu. Wzgórza podchodzą tu bliżej brzegu, są piaszczyste jak wydmy, lecz porośnięte sosną. Silne wiatry wydmuchują piasek spod drzew i w powietrzu wiszą nagie korzenie. Sosny wyglądają, jakby kroczyły przez jasnożółte pagórki, a zjawisko nazwano „chodzącymi drzewami".

Do trzeciego przystanku docieramy z większym trudem, bo musimy się przebić przez fragment tajgi. Droga nie tylko że w gęstym lesie, ale też gliniasta, z wyżłobionymi korytami spływającej tu z rzadka deszczówki. To już prawdziwe wertepy, a nie plaskaty step. UAZ lawiruje między drzewami, kierowca wyszukuje mniejsze wąwozy do przeskoczenia, boczne nachylenie grozi wywrotką. Tu nie szybkość, bo kierowca rzadko wrzuca drugi bieg, ale balansowanie straszy pasażerów. Po drodze mijamy budkę strażników parku narodowego, którzy pobierają opłatę. Załatwia to kierowca, więc nie wiem, czy otrzymał jakieś bilety, ale wątpię. Jeszcze nigdzie nie widziałem, aby jakaś usługa nie odbywała się z ręki do ręki, w gotówce. Czy to w marszrutce (tutejszym busiku), czy na statku turystycznym, czy podczas zakupu wycieczki, a nawet w hotelu – wszędzie żywa gotówka i bez pokwitowania. Rosja jest bogata i nie musi żądać podatków? Ale też infrastruktura wygląda, jak wygląda.

Nie mam czasu zastanawiać się nad zawiłościami rosyjskiej gospodarki, bo nagle zauważamy malucha. Najprawdziwszy fiat 126p, oblepiony napisami Milicz-Władywostok, 22 000 km, herbami miast oraz nazwiskiem: Rav Kozlowski. Paweł przeprowadza z nim wywiad na swoją stronę internetową, turyści z kilku busików obstąpili gęsto, wszyscy strzelają fotki niezwykłemu podróżnikowi, a przede wszystkim jego wehikułowi. Nasz kierowca-Buriat zaglądał z podziwem pod maskę silnika. Prawdę rzekłszy, trudno uwierzyć, że taki pojazd mógł przebyć już dwie trzecie Rosji. Jego losy można śledzić na fejsiku Rav Kozlowski Milicz.

Po tej atrakcji kolejna skała zwana „Trzech braci", nie robi już takiego wrażenia, choć jest malownicza. Moim zdaniem skalisty klif bardziej przypomina wielbłąda, ale legenda powiada, że skamielina jest karą dla trójki zuchów, którzy pomogli Angarze uciec przed zaborczym Bajkałem, aby mogła połączyć się z ukochanym Jenisejem. Aby docenić miłość i wytrwałość rzeki, trzeba wiedzieć, że połączenie kochanków nastąpiło dopiero po 1779 kilometrach.

Babie lato w środku Azji

Już tylko niewielki odcinek drogi i jesteśmy na płaskowyżu, z którego widzimy Choboj, co w języku Buriatów oznacza Kieł. Przylądek rzeczywiście malowniczy. Od niedawna wyposażony w kilka drewnianych platform widokowych, co cywilizuje to miejsce i zapewnia bezpieczeństwo tłumom, które tu przywieziono, ale szpeci widok. Paweł twierdzi, że ten rok jest wyjątkowy, bo jeszcze nie widział tylu ludzi po sezonie. A pogoda cudna. Po prostu babie lato, jakie znam z dzieciństwa. Za moich szkolnych lat mówiło się nawet, że w Polsce panuje klimat morsko-kontynentalny, stąd wczesną wiosną mamy przedwiośnie, a zanim przyjdzie jesień – pojawia się babie lato. Pamiętam, jak we wrześniu do szkoły szło się w kurtkach i ślizgało na zamarzniętych kałużach, a wracało w samej koszuli, niosąc resztę garderoby pod pachą. Zimą były śnieżne i mroźne zimy – latem upały. Tu właśnie jest taki klimat, a mrozy są mniej dotkliwe, bo sucho nawet nad Bajkałem. Najważniejsze, aby nie było zimno w nogi i w tym celu nosi się buty z jeleniej skóry.

Życie turysty zorganizowanego jest bezpłciowe, poukładane i pozbawione znaczenia duchowego. Dlatego mimo świętych drzew i drewnianych świętych pali nie odczuwam żadnych mocy ziemi czy duchów. Kolorowe modlitwy powiewały na wietrze wyłącznie po to, aby im robić barwne zdjęcia. Byłem na tyle uprzejmy, że nie zrobiłem sobie selfie. Drewniane pale – serge – podzielone zostały przez charakterystyczne żłobienia. Według tutejszych wierzeń podział symbolizuje trzy strefy: najwyższa przeznaczona jest dla bóstw, środkowa dla żyjących, a dolna dla zmarłych. Ten, kto składa ofiarę dla bóstwa, przywiązuje szarfę na górze, a ci, którzy modlą się za żywych lub zmarłych, odpowiednio na środku lub w dolnej części pala. Żłobienia – jeśli dobrze rozumiem – są elementem gościnności, bo służą do przywiązywania koni bogów, ludzi i jeźdźców podziemnych. Oprócz pali powiewają chadaki, czyli szarfy dobrych życzeń, ozdabiające drzewa w świętych miejscach.

Postój na przylądku był długi. Podziwialiśmy urwisty klif, opalałem się, siedząc na platformie, a nasz kierowca-przewodnik podgrzał na ognisku rybną zupę, czyli uchę, oraz herbatę. Jak dla mnie, to najsmaczniejsze w zupie były ziemniaki, ale ja jestem śródlądowy dziwak, a poza tym ucha była smaczna. Sąsiad z pieskiem wyciągnął trzy czwarte litra Carskoj, w której była już najwyżej kwaterka wódki, by poczęstować współtowarzyszy. Wracaliśmy wschodnią stroną wyspy, zahaczając o kolejny występ skalny wrzynający się w wodę jak rogaty barani łeb. Drugiego brzegu nie widać, bo Wielkie Morze jest w tym miejscu szerokie nawet do 80 km. Za to po prawej, czyli na południe, stała w chmurach samotna góra – Żima (albo Iżimej). Nie bardzo strzelista, z kształtu raczej przysadzista jak Babia Góra, zasnuta do połowy ni to chmurą, ni to siną mgłą, unosiła się nad morzem i lądem majestatycznie i zimno. Przewodnik nawet o niej nie wspomniał,ani na nią nie patrzył, ale to zrozumiałe. Ponoć żaden Buriat nigdy na nią nie próbował wchodzić. To demoniczna góra, pełna złych duchów. Ponoć żaden śmiałek z niej nigdy nie wrócił.

Ale my wróciliśmy szczęśliwie do Chużyru, a Paweł zawiózł nas bezpiecznie do Irkucka.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

O zachodzie słońca byliśmy już na promie. Chużyr jest największą osadą na wyspie Olchon i mieszka tu 1300 osób. Pozostałych 300 rozproszonych jest w drobniejszych osadach. Aby się tu dostać, zjechaliśmy z szutrowej drogi, na której trzęsło jak na tarce, i pędziliśmy stepem przed siebie. Potem zjedliśmy jakiegoś buriackiego pieroga w barze, w którym zgasło światło.

Na dużej latarce mojego przewodnika i kierowcy zarazem, Pawła, postawiliśmy butelkę wody i tak powstała lampa rozświetlająca izbę. Teraz jestem w pensjonie, w którym można wynająć albo domki kempingowe bez łazienki i toalety, albo pokoje hotelowe z łazienką. Standard pokoju jak gdzieś na kwaterze w Mszanie Dolnej, ale w łazience, urządzonej z prawdziwie drobnomieszczańską elegancją, jest nie tylko toaleta, ale nawet kabina prysznicowa. Fakt, że podparta drewnianym kołkiem, niezbyt oszlifowanym.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Tomasz Terlikowski: Śniła mi się dymisja arcybiskupa oskarżonego o tuszowanie pedofilii
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: Polska przetrwała, ale co dalej?
Plus Minus
„Septologia. Tom III–IV”: Modlitwa po norwesku
Plus Minus
„Dunder albo kot z zaświatu”: Przygody czarnego kota
Materiał Promocyjny
Fotowoltaika naturalnym partnerem auta elektrycznego
Plus Minus
„Alicja. Bożena. Ja”: Przykra lektura
Materiał Promocyjny
Seat to historia i doświadczenie, Cupra to nowoczesność i emocje