Jeden w domu nie wystarczy?
Wiem, że nie jestem łatwa w obsłudze. Po tylu latach w sporcie potrzebowałam jednak kogoś z osobowością. Jak dobrego trenera, który jest wymagający, ale wiesz, że możesz na nim polegać, że zawsze weźmie część odpowiedzialności na siebie, choć – trochę żartując – akurat z tym bywało różnie. Chyba byłam do tego przyzwyczajona. Podświadomie dałam mu więc prawo: „OK, możesz mi się przeciwstawić, ale musisz mieć naprawdę mocne argumenty".
Kłócicie się w ogóle czy pełna sielanka?
Potrafimy się pokłócić tylko po to, żeby za pięć minut się pogodzić. Może potrzebowałam, żeby ktoś nie bał się powiedzieć, że nie będzie mi – tak jak większość – ustępował.
Powiedziała pani kiedyś, że ma w sobie coś z mężczyzny, bo lubi zdobywać. To pani zdobyła narzeczonego czy on panią?
Chodzi o to, że cały czas się zdobywamy. To podstawa dobrego związku. Czuję, że wszystkie moje doświadczenia z poprzednimi partnerami były przygotowaniem do obecnego. Mnie kryzysy miłosne nie dotykały specjalnie – większość dobrze wpływała na karierę, bo wracałam na basen tak wściekła, że wyżywałam się, próbując pobić rekordy. Wbrew temu, co się pisało, nie jest tak, że zmieniałam facetów jak rękawiczki, miałam po prostu wielu kolegów. Trudno nie mieć, gdy większość czasu się z nimi trenuje i rywalizuje. Z partnerami rozstawałam się w zgodzie. Rozchodziliśmy się, kiedy uznawaliśmy, że ja ani on już nic nie wnosimy do związku. Do dzisiaj mamy zdrowe relacje.
Pani partner nie ma problemu z pani rozpoznawalnością?
Nigdy go na to nie przygotowywałam i nie będę. Nasza relacja od początku została jasno określona. Paweł powiedział, że świat mediów zostawia mnie, że nie chce w nim uczestniczyć. Nie wiązał się z nazwiskiem, tylko z osobą, którą poznał.
I godzi się na te wszystkie zdjęcia na Instagramie?
Większość ma w okularach... Nie można się przecież zamknąć na świat całkowicie, z człowieka, który lubił skorzystać z social mediów, stać się internetowym odludkiem. Trzeba zachować tyle prywatności, ile się dla. Nie będziemy opowiadać kolorowej prasie, czy jeszcze się kochamy czy już nie albo czy on wstaje do dziecka, jak zapłacze w nocy.
Pani narzeczony jest nauczycielem WF i byłym koszykarzem Cracovii. Musiał być związany ze sportem?
Jak go poznałam, to już nie trenowałam. Przyszedł po prostu odpowiedni moment. Justyna Kowalczyk powiedziała kiedyś mądre słowa o tym, że kiedy przebywamy 300 dni rocznie na zgrupowaniach, wydaje nam się, że kogoś znamy, ale żeby kogoś poznać, trzeba z nim pobyć dłużej w domu. Wtedy dużo rzeczy się wyjaśnia. W moim życiu musiało się dużo rzeczy wydarzyć, żebym w końcu miała bardziej otwartą głowę. Dzisiaj widzę, pod jaką żyłam presją. Niby trzymały mnie przy pływaniu coraz lepsze wyniki, ale to nie była do końca prawda. Bo przecież jak się nie poprawiały, nadal wracałam na basen. Do zmiany trzeba dorosnąć, bo jeśli nie jesteś na nią gotowy, będziesz wracał tam, gdzie czujesz pozorne choćby bezpieczeństwo. Pływałam dalej, bo nie byłam gotowa na normalne życie.
A może po prostu wracała pani do pracy? Wiele osób chodzi do biura czy na budowę, bo po prostu musi utrzymać rodzinę.
Ale ja nigdy swojej kariery nie traktowałam jak pracy. Zawsze uwielbiałam pływać, sprawiało mi to przyjemność. Chyba to właśnie pozwoliło mi trenować tak wiele lat. Gdybym zaczęła myśleć o pływaniu jak o zawodzie, nie wytrzymałabym presji, jaką na siebie nakładałam. Łatwiej było podchodzić do wszystkiego jak do zabawy. Oczywiście nie zapominajmy, że gdy trenowałam, byłam młodsza, więc inaczej myślałam o codziennych obowiązkach. Dziś wiem, że bez względu na to, czy jest to biuro czy budowa, ważne jest, by w każdej wykonywanej czynności znaleźć siebie i przyjemność z tego, co robisz. Choćby było to zaledwie kilka procent, ale właśnie te kilka procent daje siłę i motywację do działania dla siebie i innych. Te kilka procent to wiara w kolejne osiągane cele, a przede wszystkim – dziś już nie w sporcie – chęć do zdobywania. Jak wtedy, kiedy budzik dzwonił o 4.30 rano.
Fajna zabawa z codziennym treningiem o piątej rano. Brzmi dziwnie.
Tak było. Potem były studia, drugi trening. Przynajmniej zgrupowania dawały spokój, bo wszystko było ogarnięte – jedzenie na miejscu, nocleg w budynku obok. Gorzej było w Warszawie, gdzie pojawiały się inne obowiązki.
Imprezowała pani chociaż trochę?
Wiedziałam, kiedy mogę. Jeśli gdzieś się pojawiałam, musiałam mieć pewność, że nie będzie to miało wpływu na moje starty. Byłam bardziej świadoma niż moi znajomi, zwłaszcza koledzy.
Do szkoły z internatem wyjechała pani w wieku 14 lat. Pępowina od razu została odcięta czy rozłąka z rodzicami bolała dłużej?
Pępowina ciągnęła się za mną do ubiegłego roku. Dopiero teraz powoli ją odcinam, co jest bardziej drastyczne dla moich rodziców niż dla mnie. Zawsze miałam z nimi świetny kontakt, nie musieliśmy się nawet często widzieć, wystarczał telefon do internatu. Nie chciałam ich zawieść, wiedziałam, że dużo wykładają, żebym mogła coś osiągnąć. Oczywiście pierwsza noc poza domem była przepłakana, ale później już wszystko było w porządku i nie żałowałam, że zdecydowałam się na taki ruch. Życie w internacie nauczyło mnie odpowiedzialności. Po jakimś czasie byłam jedyną dziewczyną w budynku, więc z jednej strony rodzynkiem, o który wszyscy się troszczyli, z drugiej – kimś, komu zabierano całe jedzenie przywożone z domu... Musiałam walczyć o swoje, ale nie zamieniłabym tamtych lat na inne. Śmieję się, kiedy teraz rodzice proszą mnie, żebym dłużej pobyła w domu. Żartuję, że skoro wysłali mnie w świat, jak miałam 14 lat, to nie mogą teraz mieć takich żądań. Wiem, że bez tego mogłabym nie zajść tak daleko.
Dlaczego?
Szkoła Mistrzostwa Sportowego była bardzo dobra. Przygotowywała nie tylko do sportu, ale też miała wysoki poziom nauczania. No i do tego lubiłam rywalizację z chłopakami. Jak przegrałam z chłopakiem, łatwiej mi było to sobie wytłumaczyć. Mówiłam, że po prostu ma więcej siły.
W czasie kariery czuła pani, że jest niezniszczalna?
Rzeczywiście, potrafiłam się podnieść po porażce. Bez względu na to, co się wydarzyło, potrafiłam iść dalej. Nie było takiego momentu w mojej karierze, kiedy po niepowodzeniu na basenie powiedziałam, że nie przyjdę na trening i że to już koniec. Mogłam być zła, nie odzywać się, ale wszyscy wiedzieli, że i tak wrócę. Choć najtrudniejszy był początek sezonu, czyli wejście w trening. Tutaj często, dopóki nie „poczułam wody", zastanawiałam się, czy warto.
Czuje pani, że teraz ma już wszystko poukładane?
Nie. Mam cel, do którego dążę, ale wiem, że kiedy nie wypali plan A, musi być przygotowany jakiś plan B.
Życie dało pani w kość?
Kiedyś duszpasterz sportowców powiedział mi, że dostajemy od życia tyle, ile jesteśmy w stanie znieść. Rzeczywiście, kiedy patrzyłam na pewne rzeczy, które mnie spotkały, zastanawiałam się, ile jeszcze jestem w stanie wytrzymać. Pytałam sama siebie: Co jeszcze musi się wydarzyć? Przez co muszę przejść? Czy do tej pory pokazałam, że za mało potrafię? Tak, ma pan rację – życie dało mi w kość, i to solidnie, ale teraz ani się nie użalam, ani nie twierdzę, że będzie już tylko kolorowo. Jakoś tak w środku czuję, że muszę być przygotowana na to, że nie będzie kolorowo.
Jakub Błaszczykowski po niestrzelonym karnym na Euro powiedział sobie: „Widocznie los chciał mnie jeszcze raz sprawdzić".
Miałam kilka pytań z gatunku „czemu ja?". Widocznie to właśnie ja musiałam to wytrzymać.
Poznała pani, co to polska miłość i nienawiść?
Myślę, że tak. Kochana byłam po zwycięstwach, medalach. W złych momentach na wierzch wychodziła brutalność. Do dzisiaj ludzie wypisują w internecie bzdury. Ja tego nie czytam, ale czytają moi bliscy, denerwują się. Zawsze im mówię – olejcie to, nie warto. Kiedyś przyrzekłam sobie, że nie będę oceniać ludzi po okładce. Dopóki sam pewnych rzeczy nie przeżyjesz, nie doznasz, nie wiesz, o czym mówisz... Nie jesteś w stanie zrozumieć drugiego człowieka.
Kiedyś powiedziała pani, że podczas ciąży napisze książkę. To znaczy, że nie ma pani już w sobie żalu do mediów lub kibiców za całą nienawiść, jakiej doświadczyła pani po wypadku?
Nigdy nie patrzyłam na to jak na żal do mediów czy kibiców. Akurat w przypadku prawdziwych kibiców zawsze mogłam liczyć na zrozumienie. Ale wiadomo przecież, że ktoś, kto ma potrzebę wyrzucenia swoich frustracji, za cel obierze sobie Jędrzejczak czy inną znaną osobę. Ludzie oceniają, nie znając szczegółów. Mogę mieć pretensje do mediów, ale czy warto nosić to w sobie latami? Taka była praca dziennikarzy i tak na to dziś patrzę. Jedyny komentarz, który ma dla mnie znaczenie, to ocena moich bliskich. Cieszy mnie, gdy słyszę, że dzięki mnie ktoś się poprawił i osiąga swoje cele, albo gdy ktoś mi dziękuję za to, że moja siła pomogła mu przetrwać najgorsze. To są opinie, które mają znaczenie, bo tragedii jest dużo i wiele dzieje się codziennie w każdym domu. Moja historia ma być motywacją do działania, do pokonywania przeszkód. Internet w komentarzach chce cię zlinczować, zakopać, zatrzymać w domu. W Polsce w dalszym ciągu za bardzo patrzymy i żyjemy życiem innych, zamiast skupić się na tym, co sami możemy zrobić i osiągnąć.
Pani książka powstanie w najbliższym czasie?
Nie wiem. Na razie mam w głowie niemal gotową bajkę dla dzieci, która mówi o wartościach. Musimy o to dbać w dzisiejszym, nasyconym internetem świecie. Prym wiodą teraz blogerki, które w życiu nic nie zrobiły, a idą za nimi młodzi ludzie. Wiem, że to siła dzisiejszych czasów, ale uważam, że powinniśmy promować autorytety, pokazywać, że istnieje siła do pokonywania przeszkód. Liczą się podstawowe wartości, proste słowa: przepraszam, dziękuję. A umiejętność wstawania z kolan to podstawa.
Silna z pani kobieta – to znaczy, że trudno panią zranić?
Tak. Za dużo przeszłam.
Uważa się pani za autorytet?
Uważam, że robię wszystko, by młodzież zrozumiała, jak wartościowe jest życie. Jak ważna jest praca. Jeśli o to panu chodzi, to tak, jestem autorytetem. Bo autorytet może popełniać błędy, nie musi być idealny.
Ma pani 33 lata, 25 lat zajęły treningi. Niczego nie brakuje?
Ciągle staram się coś robić. Ale jest różnica między dziewięcioma godzinami dziennie a 30 minutami. Nadal muszę mieć wyznaczone cele, dlatego staram się mieć dzień wypełniony zajęciami. Miałam takie półtora roku, kiedy nie potrafiłam się odnaleźć, miotałam się, dni leciały, a nic się nie działo. Najbardziej wkurzało mnie to, że nie tylko nic nie zrobiłam, ale także nie wypoczęłam. Może tylko nauczyłam się jeździć na nartach. W czasie kariery sportowej wolałam nie ryzykować. Poza pływaniem byłam trochę ciamajdowata i bałam się, że mogę sobie coś złamać.
Trzy lata temu bezskutecznie kandydowała pani z listy PO do europarlamentu.
Miałam wizję, że w ten sposób pomogę w rozwoju powszechnego sportu, edukacji i kultury w Polsce oraz pobudzę ludzi do aktywności poprzez sport. No i nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Teraz już wiem, że polityka nie jest dla mnie, nigdy więcej nie dam się na to namówić.
Ale wie już pani, o czym mówił protokół z Kioto?
Wiem i wiedziałam wtedy, tylko stres okazał się silniejszy. Ale już się na ten temat nie wypowiadam... Obiecałam sobie, że kiedy pojadę do Japonii, odwiedzę Kioto i zrobię sobie zdjęcie pod tabliczką z nazwą miasta. A potem je wszystkim pokażę w internecie.
Zagrała pani w dwóch serialach, chwali się ciążą w telewizjach śniadaniowych. Podoba się pani rola celebrytki?
Nie znoszę nawet tego słowa. Celebryta to ktoś, kto pojawił się znikąd, a ja na nazwisko Jędrzejczak zapracowałam sukcesami. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że zaraz mogę zniknąć z medialnego przekazu, dzieci pamiętają mnie już raczej z YouTube'a.
A pani odtwarza sobie jeszcze czasem swoje starty?
Ostatnio, kiedy na kursie instruktorskim pływania robiłam styl delfinem, przejrzałam sobie, jak to kiedyś potrafiłam robić. Zdarzało się też, że szukałam nagrań z komentarzem. Tak, miałam gęsią skórkę, ale trzeba iść dalej. Było, minęło, cudownie się to ogląda. Doceniam to, co osiągnęłam, ale życie toczy się dalej.
Magazyn Plus Minus
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95