Spięcia w waszej koalicji były słynne.
No właśnie. Niby mieliśmy koalicję, a Aleksander w żadnej sprawie nie mógł się dogadać z premierem. Z tego powodu był nieustannie atakowany przez naszych działaczy, którzy się irytowali, dlaczego jeszcze nie załatwił tego czy tamtego. Któregoś dnia na posiedzeniu Rady Krajowej pod ostrzałem takiej krytyki Kwaśniewski nie wytrzymał i palnął: „przyjmijcie do wiadomości, że premier Pawlak dzieli problemy na dwie kategorie – pierwsze to problemy nierozwiązywalne i nie ma się co za nie zabierać, a drugie to takie, które jak poleżą, to się same rozwiążą, a więc też nie ma się co za nie brać. Innych problemów premier Pawlak nie uznaje". To oczywiście dotarło do Pawlaka i nie poprawiło wzajemnych relacji w koalicji.
Został pan ministrem gospodarki dopiero w rządzie Leszka Millera, a później Marka Belki. Czy była jakaś różnica w pracy z tymi dwoma premierami?
Leszek Miller pracował zadaniowo, miał wizję tego, co trzeba zrobić, domagał się jej realizacji i nie zawsze wspierał. Marek Belka był co prawda profesorem, a z profesorami w większości jest tak, że zawsze muszą mieć rację. Rzadko przyznają się do błędów albo nie przyznają w ogóle. Ale z Markiem było inaczej – burza mózgów i wspólne poszukiwanie rozwiązań. Często bywało tak, że potrafił przy nas zweryfikować swoje początkowe stanowisko. Poza tym on był przede wszystkim państwowcem. Nigdy nie myślał w kategoriach partyjnych. Leszek w dużej mierze kierował się sondażami. Bywało, że posiedzenia Rady Ministrów zaczynały się od analizy – ile nam spadło w sondażach i dlaczego. Bardzo przeżyłem odejście Marka Belki z funkcji wicepremiera w rządzie Millera. Tym bardziej że zastąpił go Grzegorz Kołodko.
Nie cenił pan profesora Kołodki?
Nie o to chodzi. Marek mówił, jak jest – że czeka nas ciężka praca, żeby gospodarkę i finanse wyprowadzić na prostą po kryzysie 2001 roku. Że trzeba przejść przez trudne i niepopularne decyzje, zaciskać pasa. A Grzegorz Kołodko mówił, że wszystko będzie lżej, łatwiej i przyjemniej.
I było?
Było różnie. Pierwszą decyzją Kołodki było rozwiązanie zespołu odpowiedzialnego za restrukturyzację sektorów gospodarki, powołanego przez Belkę na mój wniosek. Moim zdaniem ten zespół miał sens, bo trudno wyobrazić sobie restrukturyzację górnictwa czy hutnictwa, za które odpowiadałem, bez udziału ministra finansów, ministra pracy czy ministra skarbu sprawującego nadzór właścicielski. A prof. Kołodko nie chciał w takim zespole pracować – tam musiałby być jednym z kilku ministrów. Indywidualnie zapraszał do siebie ministrów i ustawiał ich do pionu, bo on był wicepremierem, a my byliśmy realizatorami jego wizji. Osobiście miałem dobre relacje z Kołodką, ale wolałem pracę w zespole Belki. Potem Marek jako premier pokazał, ze kieruje się długofalowymi perspektywicznymi celami, a nie doraźnymi wyzwaniami wyborczymi, czego szczególnym przykładem było pozostawienie w 2005 roku następcom 5 mld zł nadwyżki budżetowej. Nasi koledzy z SLD chcieli wydać wszystko w czasie kampanii, bo nie zamierzali się przejmować stanem finansów publicznych po wyborach. Marek zdecydowanie powiedział „nie".
Rząd Leszka Millera odszedł w niesławie obarczony licznymi aferami, m.in. aferą Rywina.
Na temat afery Rywina niewiele wiem. Byłem całkowicie obok tej historii. Nie rozumiałem jej i nie wiedziałem do końca, o co w niej chodzi.
Jak to możliwe? Przecież był pan w rządzie i musiał pan być uczestnikiem dyskusji o ustawie medialnej, która była praprzyczyną afery Rywina.
Gdy objąłem urząd, to Ministerstwo Gospodarki obejmowało całe obecne Ministerstwo Rozwoju, Ministerstwo Energii i turystykę. W swoim resorcie miałem huk roboty i nie zwracałem uwagi na inne sprawy. Wtedy upadały kopalnie, huty, stocznie i mieliśmy zerowe tempo wzrostu. Gasiłem pożary w kraju, a koledzy z Sejmu nazywali mnie pierwszym strażakiem RP. Potem jeszcze Miller w ramach programu „tańsze państwo" połączył Ministerstwo Gospodarki z pracą i polityką społeczną. Zwalczałem ten pomysł od początku, bo wcale nie było taniej, a poza tym przez pół roku łączyliśmy struktury obu ministerstw i nie mieliśmy czasu na nic innego. Odpowiadałem za restrukturyzację górnictwa, co wywoływało ogromne emocje. Żona mnie błagała, żebym nie jechał na Śląsk, bo tam palą moje kukły. A gdy szedłem na spotkanie ze związkowcami, borowiec mnie instruował, żebym w razie czego nie uciekał tylnymi drzwiami, bo górnicy na pewno je zablokują, tylko tymi naprzeciwko, bo tam są nasi ludzie. Takie miałem historie na głowie. I uważam, że ocena rządu Leszka Millera przez pryzmat afery Rywina jest niesprawiedliwa.
Dlaczego?
Mieliśmy porażki, ale i wielkie sukcesy. Sukcesem było zakończenie negocjacji w sprawie warunków przystąpienia Polski do Unii Europejskiej. Premier Jerzy Buzek mógł się do woli chwalić, ile to wynegocjował, ale sprawy najtrudniejsze przypadły naszemu rządowi. Ja sam odpowiadałem za kwestię restrukturyzacji hutnictwa czy rozwiązanie problemu specjalnych stref ekonomicznych, których likwidacji w Polsce żądała przed akcesją Komisja Europejska. O to toczyły się ciężkie boje. Leszek Miller był zdeterminowany, żeby doprowadzić do zakończenia negocjacji. Obrady rządu zaczynały się od informacji Danki Huebner, kto czego nie zrobił na czas, a potem premier każdego z nas rozliczał i to jego żelazna konsekwencja pozwoliła zamknąć negocjacje. A to, że doszło do wewnętrznych sporów w SLD, że Marek Borowski zaczął kwestionować pewne sposoby działania, no to na to nie ma rady. Tak się po prostu stało.
Pana ostatnia kadencja w Sejmie to były lata 2005–2007.
To była kompletna porażka. Naładowany wiedzą i doświadczeniem chodziłem do mediów, żeby się wypowiadać jako ekspert i szybko się zorientowałem, że nikogo w Sejmie nie obchodzi, co mam do powiedzenia, bo byłem z opozycji. Chętniej słuchano niedoświadczonych posłów Samoobrony, bo oni byli z partii rządzącej, niż mnie. Chciałem nawet zrezygnować z mandatu, bo uznałem, że siedzenie w Sejmie w ławach opozycji nie ma sensu. Dlatego w 2006 roku wystartowałem na prezydenta Szczecina. To miało być takie moje odejście z wielkiej polityki, ale wybory przegrałem, bo już wówczas wygrywał szyld PO.
Ale kandydował pan jeszcze do Senatu w 2011 roku.
Po tylu latach w polityce sam naiwnie uwierzyłem w ideę okręgów jednomandatowych, które miały promować lokalne autorytety, a nie partyjne szyldy. Niestety, ta idea była zbyt piękna, żeby mogła być prawdziwa. Byłem najbardziej rozpoznawalnym kandydatem na senatora, na drugim miejscu był Artur Balazs, a na samym końcu rankingu znalazł się poseł PO i... to właśnie on wygrał. Ja miałem drugi wynik. Mogę sobie powinszować, że wygrałem z Arturem, który włożył w kampanię ogromne pieniądze i zapewnił sobie poparcie hierarchów kościelnych. Arcybiskup na dożynkach mówił o jedynie słusznym senatorze, dziekani rozwieszali jego plakaty na płotach kościołów, ośrodek telewizji atakował mnie wyjątkowo jadowicie. Wszystko na nic. Wyborcy przede wszystkim pytali: z jakiej pan jest partii. Po tamtych wyborach skończyłem z działalnością polityczną. Dzisiaj realizuję się jako prezes Polsko–Ukraińskiej Izby Gospodarczej, swoim doświadczeniem służąc po obu stronach granicy.
—rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95