Jacek Piechota: Na Śląsku palono moje kukły

W 2005 roku rząd Marka Belki zostawił następcom 5 mld zł nadwyżki budżetowej. Nasi koledzy z SLD chcieli wydać wszystko w czasie kampanii, bo nie zamierzali się przejmować stanem finansów publicznych po wyborach. Marek zdecydowanie powiedział „nie" - mówi w rozmowie z Plusem Minusem Jacek Piechota, minister gospodarki w rządach Leszka Millera i Marka Belki, poseł przez 22 lata.

Aktualizacja: 19.03.2017 10:43 Publikacja: 16.03.2017 13:25

Ocena rządu Leszka Millera przez pryzmat afery Rywina jest niesprawiedliwa – uważa Jacek Piechota (w

Ocena rządu Leszka Millera przez pryzmat afery Rywina jest niesprawiedliwa – uważa Jacek Piechota (w środku). Na zdjęciu (2003 rok) delegacja rządowa (Piechota jako minister gospodarki) idzie na spotkanie z pracownikami Stoczni Szczecińskiej Nowa. Ostatni wchodzi Andrzej Stachura, prezes stoczni.

Foto: Reporter/ Robert Stachnik

Plus Minus: W grudniu ubiegłego roku zakończył się pana proces lustracyjny oczyszczający pana z zarzutu, że nie ujawnił pan, iż współpracował z SB jako TW Robert?

Jacek Piechota: Proces wcale się nie skończył. Prokurator po raz drugi ostatniego dnia złożył apelację.

To jak się do pana zwracać: Jacek czy Robert?

Nie współpracowałem z SB, co dwukrotnie potwierdził sąd lustracyjny. Ten proces był dla mnie skróconą lekcją historii z przełomu lat 70. i 80. Po studiach odbywałem roczną służbę wojskową, pełniłem obowiązki zastępcy dowódcy batalionu ds. politycznych. Osiem godzin spędzałem w wojsku, a po południu byłem społecznie komendantem harcerskiego hufca. To wtedy zostałem zarejestrowany przez SB jako TW Robert, o czym dowiedziałem się po latach. Niestety, w mojej teczce nie zachowały się żadne materiały na temat rzekomej współpracy.

Dlaczego SB miałaby pana zarejestrować?

Podczas rozprawy w sądzie dowiedziałem się, że służby między sobą konkurowały – prawdopodobnie po to, żeby nie przejął mnie wywiad wojskowy, SB zarejestrowała mnie jako swojego współpracownika. W czasie ostatniej rozprawy został wezwany przed sąd mój zastępca z harcerstwa, który, jak się okazało, też był zarejestrowany przez SB jako TW Waldemar. Jego teczka się zachowała. W 1983 lub 1984 roku SB wezwała go do złożenia wyjaśnień, gdyż jako komendant zimowiska poprowadził młodzież do kościoła na mszę. Złożył wyjaśnienia, ale poproszono go o podpisanie zobowiązania do milczenia i na tej podstawie zarejestrowano go jako tajnego współpracownika, o czym dowiedział się dopiero podczas mojej rozprawy!

Sąd orzekał w pana sprawie w trzyosobowym składzie. Dwóch sędziów było za oczyszczeniem pana z zarzutu kłamstwa lustracyjnego, a jeden nie.

Przewodniczący składu. Podczas tego procesu zachowywał się przedziwnie. Miałem wrażenie, że koniecznie chciał udowodnić, że byłem TW. Podczas pierwszej rozprawy wezwano świadka, harcerza z mojego hufca, którego chciano wyrzucić z ZHP za to, że organizował życie religijne. Ja twardo go broniłem, choć uważałem, że harcerstwo powinno być neutralne pod względem światopoglądowym. Chłopak po pięciu latach sam odszedł z ZHP. W sąsiednim hufcu za to samo, w tym samym czasie wyrzucono innego instruktora. To przewodniczącemu nie wystarczyło. Tak czy inaczej współpracy mi nie udowodniono, a cały ten proces jest wojną o pietruszkę. Nawet gdybym został uznany za kłamcę lustracyjnego, to grozi mi 5-letni zakaz pełnienia funkcji publicznych, a ja już funkcji publicznych długo nie pełniłem i nie mam zamiaru więcej tego robić.

Pana nazwisko znalazło się też na liście Antoniego Macierewicza w 1992 roku. Posłowie odbierali wtedy koperty z informacją, czy znaleźli się na liście. Co pan myślał, idąc po swoją kopertę?

Nie odbierałem swojej koperty, bo akurat leżałem ciężko chory w domu na żółtaczkę wszczepienną. Słynną noc teczek oglądałem w telewizji i do dzisiaj nie mogę tego zapomnieć. O drugiej w nocy zadzwonił do mnie mój poselski asystent i mówi: wiesz, nie przejmuj się, ale jesteś na liście Macierewicza. Całą noc nie spałem, bo nie wiedziałem, o co chodzi, dlaczego znalazłem się na tej liście. Po miesiącu, gdy wróciłem do Sejmu, okazało się, że w mojej teczce niczego nie ma. Później wielokrotnie składałem oświadczenia lustracyjne i nigdy nikt ich nie kwestionował. Ale w 2007 roku zmieniła się ustawa lustracyjna, w postępowaniu IPN wyłączono domniemanie niewinności, a ponieważ były nieścisłości w zeznaniach oficerów, które może rozstrzygnąć tylko sąd, to od paru lat jestem lustrowany.

Na dodatek pana nazwisko przewija się w sprawie tajnych kont lewicy w Szwajcarii. Pan podobno ma na nich 11 mln dolarów.

Wie pani, że ten przewodniczący składu sędziowskiego na moim procesie lustracyjnym przeczytał fragment artykułu z jakiejś prawicowej gazety dokładnie na ten temat i pytał, czy ja z tego powodu nie byłem szantażowany? Potem artykuł włączył do akt sprawy. Powiedziałem: wysoki sądzie, to jest tylko medialne doniesienie. Zostałem gruntownie prześwietlony pod względem majątkowym. Dwoje agentów CBA przez półtora roku zebrało ponad 1700 dokumentów z informacjami o moich kontaktach, jakie miałem dochody, jakie wydatki, czy mam jakiekolwiek udziały lub papiery wartościowe itd. Przeszukano moje mieszkanie, biura, nawet nasz domek letniskowy. Przetrząśnięto dyski komputerowe. W rezultacie otrzymałem solidne świadectwo moralności, że nigdy nie złamałem prawa.

Ale znał pan Petera Vogla, słynnego kasjera lewicy?

W 1995 roku poznałem człowieka, który oficjalnie występował w polskim Sejmie jako przedstawiciel holenderskiego Telekomu. Organizował wyjazd do Holandii dla grupy posłów, którzy zajmowali się prawem telekomunikacyjnym, a ja byłem w tej grupie. Po latach ten człowiek wrócił do Polski jako szwajcarski bankier.

To był właśnie Peter Vogel?

To był Peter Vogel, który przyjaźnił się z wieloma politykami, nie tylko z lewicy. Poznałem go przez polityków Unii Wolności. I wiem na pewno, że jeżeli w ogóle był czyimś kasjerem, to nie lewicy. Przez lata byłem szefem komisji finansowej SdRP i z żadnymi przepływami finansowymi z jego udziałem się nie spotkałem.

Wróćmy do początków pana kariery politycznej. W PRL zasiadał pan w Sejmie IX kadencji i był najmłodszym posłem PZPR. Czy w Sejmie X kadencji, tzw. kontraktowym, nie było panu trochę głupio, że taki młody człowiek jak pan znalazł się w towarzystwie partyjnego betonu?

Byłem pierwszym posłem z PZPR, z którym red. Ewa Milewicz przeprowadziła wywiad dla „Gazety Wyborczej". Adam Michnik spytał mnie wtedy, co z moimi poglądami robiłem w PZPR? Odpowiedziałem mu: „Gdybym się urodził wcześniej, tak jak pan, tobym pewnie należał do opozycji, gdybym się urodził później, tobym nigdy do PZPR nie wstąpił. Ale urodziłem się w konkretnym czasie, działałem w ZHP i dzięki legitymacji PZPR dużo więcej mogłem załatwić dla moich harcerzy".

Mógł pan wystąpić z partii, gdy wybuchła Solidarność. Wielu tak robiło.

Nie chciałem być szczurem uciekającym z tonącego okrętu, ale nigdy nie popierałem konfrontacyjnej linii partii. Pamiętam naradę młodych działaczy PZPR w Hali Oliwii, w 1983 roku, czyli jeszcze w stanie wojennym. Tam przez dwa dni młodzi działacze mówili, że „my teraz damy odpór", „pokażemy, iż najlepsza Solidarność to martwa Solidarność". A ja wystąpiłem z głosem totalnie odwrotnym i to w obecności generała Wojciecha Jaruzelskiego. Mówiłem, że wraca stare, cytowałem w czasach szalejącej cenzury za gazetką NZS, że „cenzura, podobnie jak niewolnictwo, nigdy nie będzie prawem, chociażby istniała tysiące razy w formie ustaw". A gdy w 1985 roku konstruowano listy do Sejmu, Jaruzelski sobie o mnie przypomniał, spytał w Szczecinie, jak tam ten młody harcerz, czy ma jakieś szanse w wyborach, i tak zostałem posłem.

To pewnie był pan zadowolony z tego, że Wojciech Jaruzelski został prezydentem w 1989 roku.

Zdecydowanie tak. Uważałem, że ten wybór gwarantował realizację uzgodnień Okrągłego Stołu. W PZPR był ogromny opór przeciwko tamtemu porozumieniu. To nie było tak, że cała „nasza" strona z ochotą zaakceptowała Okrągły Stół. Nikt nie myślał w kategoriach, że oddajemy władzę i dzięki temu załatwimy sobie stanowiska i spółki nomenklaturowe. Wielu ówczesnych działaczy twardo wypowiadało się przeciwko oddaniu władzy. Sam to słyszałem w klubie poselskim PZPR.

Co z tego, że tak mówili? Przecież było już po wyborach, Solidarność weszła do Sejmu.

Ale PZPR ciągle dysponowała realną siłą – wojsko, milicja, służby. Wybór generała na prezydenta gwarantował, że nie wrócą niedemokratyczne zachowania.

Jednak Jaruzelski był twórcą stanu wojennego. Strona solidarnościowa miała po tym wyborze kaca.

Rozumiałem to doskonale, ale chęć odwetu nie może przekreślać możliwości budowania przyszłości. A przecież lepiej buduje się dzięki porozumieniu niż w totalnej walce. W czasie wyboru Jaruzelskiego przez Zgromadzenie Narodow, siedziałem obok marszałka Sejmu Mikołaja Kozakiewicza, który totalnie gubił się w procedurach. Ja byłem sekretarzem, ale miałem już czteroletnie doświadczenie parlamentarne, dlatego starałem się podpowiadać Kozakiewiczowi, co robić. Ale nie wiedziałem, że profesor nie dosłyszał na jedno ucho – to z mojej strony. A on ciągle się odwracał do mnie drugim uchem i pytał głośno: „co"?, więc ja odpowiadałem głośniej. W jednej z przerw podszedł do mnie Paweł Łączkowski z OKP i mówi: Panie pośle, marszałek Kozakiewicz pana nie słyszy, ale mikrofony świetnie wszystko zbierają. My tu już w klubie mówiliśmy, żeby pan poprowadził zgromadzenie (śmiech).

Miał pan kontakt z Jaruzelskim, gdy został prezydentem?

Tak. Był taki moment w 1990 roku, gdy generał już jako prezydent miał na zamku w Szczecinie spotkanie ze środowiskami opozycyjnymi. Później spotkał się ze mną i widziałem, jak był psychicznie skopany po tym poprzednim spotkaniu. Mówił do mnie per „towarzyszu" i sumitował się, że to do takiej formy jest przyzwyczajony. Pytał mnie, jak oceniam szanse naszej Socjaldemokracji RP. Odpowiedziałem mu wtedy, że najlepszy wiek dla polityka to jest pięćdziesiąt lat, ja mam trzydziestkę, więc jak nadejdą te dobre czasy dla lewicy, to akurat będę w najlepszym wieku. Generał się roześmiał, a dwa lata później, gdy promował swoją książkę, znowu się ze mną spotkał i powiedział: „Towarzysz dwa lata temu ocenił, że trzeba czekać 20 lat na lepsze czasy dla lewicy, a niech towarzysz spojrzy, jak to szybko się zmienia".

W Sejmie II kadencji, kiedy wygraliście wybory, o mało co nie został pan ministrem.

To prawda. Miałem zostać ministrem łączności. Tą tematyką zacząłem się interesować w 1991 roku. Byłem pierwszym posłem, który biegał z pagerem po Sejmie. Po wyborach w 1993 roku poprosił mnie do siebie Aleksander Kwaśniewski i mówi, że uzgodnił z Waldemarem Pawlakiem, iż zostanę ministrem łączności. Po czym na rozmowę zaprosił mnie Pawlak, ale propozycja ministrowania nie padła. To był pierwszy sygnał, że Waldek zaczyna kręcić. Zaoferował mi stanowisko wiceministra, ale odpowiedziałem mu wtedy, że wejście do rządu za wszelką cenę mnie nie interesuje.

Dlaczego nie?

Miałem jeszcze wtedy wiele do zrobienia w moim regionie. Nie pociągała mnie praca urzędnika wykonawczego. Co innego, gdybym mógł realizować swoją wizję rozwoju telekomunikacji. Na to Waldek: to napisz, co chciałbyś zrobić. Później się okazało, że tak kończył każdą rozmowę z kandydatem na ministra i w ten sposób przygotowywał swoje exposé. Ale wówczas tego nie wiedziałem i napisałem program rozwoju łączności dla Pawlaka. Poszedłem też do Kwaśniewskiego, żeby go uprzedzić, że uzgodnienia koalicyjne nie są przez Waldka honorowane. Później sytuacja coraz bardziej się zaogniała.

Spięcia w waszej koalicji były słynne.

No właśnie. Niby mieliśmy koalicję, a Aleksander w żadnej sprawie nie mógł się dogadać z premierem. Z tego powodu był nieustannie atakowany przez naszych działaczy, którzy się irytowali, dlaczego jeszcze nie załatwił tego czy tamtego. Któregoś dnia na posiedzeniu Rady Krajowej pod ostrzałem takiej krytyki Kwaśniewski nie wytrzymał i palnął: „przyjmijcie do wiadomości, że premier Pawlak dzieli problemy na dwie kategorie – pierwsze to problemy nierozwiązywalne i nie ma się co za nie zabierać, a drugie to takie, które jak poleżą, to się same rozwiążą, a więc też nie ma się co za nie brać. Innych problemów premier Pawlak nie uznaje". To oczywiście dotarło do Pawlaka i nie poprawiło wzajemnych relacji w koalicji.

Został pan ministrem gospodarki dopiero w rządzie Leszka Millera, a później Marka Belki. Czy była jakaś różnica w pracy z tymi dwoma premierami?

Leszek Miller pracował zadaniowo, miał wizję tego, co trzeba zrobić, domagał się jej realizacji i nie zawsze wspierał. Marek Belka był co prawda profesorem, a z profesorami w większości jest tak, że zawsze muszą mieć rację. Rzadko przyznają się do błędów albo nie przyznają w ogóle. Ale z Markiem było inaczej – burza mózgów i wspólne poszukiwanie rozwiązań. Często bywało tak, że potrafił przy nas zweryfikować swoje początkowe stanowisko. Poza tym on był przede wszystkim państwowcem. Nigdy nie myślał w kategoriach partyjnych. Leszek w dużej mierze kierował się sondażami. Bywało, że posiedzenia Rady Ministrów zaczynały się od analizy – ile nam spadło w sondażach i dlaczego. Bardzo przeżyłem odejście Marka Belki z funkcji wicepremiera w rządzie Millera. Tym bardziej że zastąpił go Grzegorz Kołodko.

Nie cenił pan profesora Kołodki?

Nie o to chodzi. Marek mówił, jak jest – że czeka nas ciężka praca, żeby gospodarkę i finanse wyprowadzić na prostą po kryzysie 2001 roku. Że trzeba przejść przez trudne i niepopularne decyzje, zaciskać pasa. A Grzegorz Kołodko mówił, że wszystko będzie lżej, łatwiej i przyjemniej.

I było?

Było różnie. Pierwszą decyzją Kołodki było rozwiązanie zespołu odpowiedzialnego za restrukturyzację sektorów gospodarki, powołanego przez Belkę na mój wniosek. Moim zdaniem ten zespół miał sens, bo trudno wyobrazić sobie restrukturyzację górnictwa czy hutnictwa, za które odpowiadałem, bez udziału ministra finansów, ministra pracy czy ministra skarbu sprawującego nadzór właścicielski. A prof. Kołodko nie chciał w takim zespole pracować – tam musiałby być jednym z kilku ministrów. Indywidualnie zapraszał do siebie ministrów i ustawiał ich do pionu, bo on był wicepremierem, a my byliśmy realizatorami jego wizji. Osobiście miałem dobre relacje z Kołodką, ale wolałem pracę w zespole Belki. Potem Marek jako premier pokazał, ze kieruje się długofalowymi perspektywicznymi celami, a nie doraźnymi wyzwaniami wyborczymi, czego szczególnym przykładem było pozostawienie w 2005 roku następcom 5 mld zł nadwyżki budżetowej. Nasi koledzy z SLD chcieli wydać wszystko w czasie kampanii, bo nie zamierzali się przejmować stanem finansów publicznych po wyborach. Marek zdecydowanie powiedział „nie".

Rząd Leszka Millera odszedł w niesławie obarczony licznymi aferami, m.in. aferą Rywina.

Na temat afery Rywina niewiele wiem. Byłem całkowicie obok tej historii. Nie rozumiałem jej i nie wiedziałem do końca, o co w niej chodzi.

Jak to możliwe? Przecież był pan w rządzie i musiał pan być uczestnikiem dyskusji o ustawie medialnej, która była praprzyczyną afery Rywina.

Gdy objąłem urząd, to Ministerstwo Gospodarki obejmowało całe obecne Ministerstwo Rozwoju, Ministerstwo Energii i turystykę. W swoim resorcie miałem huk roboty i nie zwracałem uwagi na inne sprawy. Wtedy upadały kopalnie, huty, stocznie i mieliśmy zerowe tempo wzrostu. Gasiłem pożary w kraju, a koledzy z Sejmu nazywali mnie pierwszym strażakiem RP. Potem jeszcze Miller w ramach programu „tańsze państwo" połączył Ministerstwo Gospodarki z pracą i polityką społeczną. Zwalczałem ten pomysł od początku, bo wcale nie było taniej, a poza tym przez pół roku łączyliśmy struktury obu ministerstw i nie mieliśmy czasu na nic innego. Odpowiadałem za restrukturyzację górnictwa, co wywoływało ogromne emocje. Żona mnie błagała, żebym nie jechał na Śląsk, bo tam palą moje kukły. A gdy szedłem na spotkanie ze związkowcami, borowiec mnie instruował, żebym w razie czego nie uciekał tylnymi drzwiami, bo górnicy na pewno je zablokują, tylko tymi naprzeciwko, bo tam są nasi ludzie. Takie miałem historie na głowie. I uważam, że ocena rządu Leszka Millera przez pryzmat afery Rywina jest niesprawiedliwa.

Dlaczego?

Mieliśmy porażki, ale i wielkie sukcesy. Sukcesem było zakończenie negocjacji w sprawie warunków przystąpienia Polski do Unii Europejskiej. Premier Jerzy Buzek mógł się do woli chwalić, ile to wynegocjował, ale sprawy najtrudniejsze przypadły naszemu rządowi. Ja sam odpowiadałem za kwestię restrukturyzacji hutnictwa czy rozwiązanie problemu specjalnych stref ekonomicznych, których likwidacji w Polsce żądała przed akcesją Komisja Europejska. O to toczyły się ciężkie boje. Leszek Miller był zdeterminowany, żeby doprowadzić do zakończenia negocjacji. Obrady rządu zaczynały się od informacji Danki Huebner, kto czego nie zrobił na czas, a potem premier każdego z nas rozliczał i to jego żelazna konsekwencja pozwoliła zamknąć negocjacje. A to, że doszło do wewnętrznych sporów w SLD, że Marek Borowski zaczął kwestionować pewne sposoby działania, no to na to nie ma rady. Tak się po prostu stało.

Pana ostatnia kadencja w Sejmie to były lata 2005–2007.

To była kompletna porażka. Naładowany wiedzą i doświadczeniem chodziłem do mediów, żeby się wypowiadać jako ekspert i szybko się zorientowałem, że nikogo w Sejmie nie obchodzi, co mam do powiedzenia, bo byłem z opozycji. Chętniej słuchano niedoświadczonych posłów Samoobrony, bo oni byli z partii rządzącej, niż mnie. Chciałem nawet zrezygnować z mandatu, bo uznałem, że siedzenie w Sejmie w ławach opozycji nie ma sensu. Dlatego w 2006 roku wystartowałem na prezydenta Szczecina. To miało być takie moje odejście z wielkiej polityki, ale wybory przegrałem, bo już wówczas wygrywał szyld PO.

Ale kandydował pan jeszcze do Senatu w 2011 roku.

Po tylu latach w polityce sam naiwnie uwierzyłem w ideę okręgów jednomandatowych, które miały promować lokalne autorytety, a nie partyjne szyldy. Niestety, ta idea była zbyt piękna, żeby mogła być prawdziwa. Byłem najbardziej rozpoznawalnym kandydatem na senatora, na drugim miejscu był Artur Balazs, a na samym końcu rankingu znalazł się poseł PO i... to właśnie on wygrał. Ja miałem drugi wynik. Mogę sobie powinszować, że wygrałem z Arturem, który włożył w kampanię ogromne pieniądze i zapewnił sobie poparcie hierarchów kościelnych. Arcybiskup na dożynkach mówił o jedynie słusznym senatorze, dziekani rozwieszali jego plakaty na płotach kościołów, ośrodek telewizji atakował mnie wyjątkowo jadowicie. Wszystko na nic. Wyborcy przede wszystkim pytali: z jakiej pan jest partii. Po tamtych wyborach skończyłem z działalnością polityczną. Dzisiaj realizuję się jako prezes Polsko–Ukraińskiej Izby Gospodarczej, swoim doświadczeniem służąc po obu stronach granicy.

—rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus: W grudniu ubiegłego roku zakończył się pana proces lustracyjny oczyszczający pana z zarzutu, że nie ujawnił pan, iż współpracował z SB jako TW Robert?

Jacek Piechota: Proces wcale się nie skończył. Prokurator po raz drugi ostatniego dnia złożył apelację.

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
„Anora” jak dawne zwariowane komedie, ale bez autocenzury
Plus Minus
Kataryna: Panie Jacku, pan się nie boi
Plus Minus
Stanisław Lem i Ursula K. Le Guin. Skazani na szmirę?
Plus Minus
Joanna Mytkowska: Wiem, że MSN budzi wielkie emocje
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
J.D. Vance, czyli marna przyszłość dla bidoków