Przez miesiące poprzedzające wybory parlamentarne nieustająco w medialnych spekulacjach pojawiała się postać Victora d'Hondta – twórcy systemu podziału mandatów, który obowiązuje w naszej ordynacji wyborczej. Jeśli ktoś nawet wcześniej nie wiedział, że system ten promuje większe ugrupowania, to informacja ta musiała teraz do niego dotrzeć, ponieważ uzasadniano tym potrzebę mniej lub bardziej posuniętej integracji.
Mechanizm działania nagrody integracyjnej generowanej przez ten system jest stosunkowo prosty do wyjaśnienia, co było wielokrotnie czynione w mediach, także na łamach „Plusa Minusa na wybory" (w tekście „Matematyka przy urnie"). Stąd zdobycie samodzielnej większości przez partię rządzącą nie wydawało się samo w sobie dużym zaskoczeniem. Mogło jednak w pewnym stopniu dziwić, że choć poprawiła ona swoje notowania o siedem punktów procentowych, czyli o prawie jedną piątą poprzedniego wyniku, zdobyła dokładnie tyle samo mandatów co przed czterema laty. Ale jak mogli zauważyć to wszyscy zainteresowani, wiązało się to z wyjątkowo małą liczbą głosów oddanych na ugrupowania, które znalazły się pod progiem wyborczym.
W tym sensie system d'Hondta spełnił swoją edukacyjną rolę: wszystkie mniejsze partie pogrupowały się w większe bloki. Skala tej integracji była tak duża, że bardzo blisko było tego, aby PiS pomimo znacznego wzrostu poparcia utraciło swoją większość w Sejmie. Jeśli wziąć pod uwagę tylko głosy na listy nad progiem, poparcie dla PiS spadło o kluczowy punkt procentowy. Chociaż pierwsze symulacje podawane oficjalnie przy okazji sondaży exit poll przewidywały aż 239 mandatów (przy bardzo trafnej prognozie procentowego poparcia), to jednak modele, które we wcześniejszych wyborach pozwalały trafnie przewidzieć liczbę mandatów zwycięskiej partii, rozeszły się z ostatecznym podziałem. Nie była to może duża różnica, istotnie większa niż poprzednim razem, ale za to znacząca – zamiast trzech mandatów poniżej większość, PiS uzyskało pięć mandatów nadwyżki. Za tą zmianą stoi kilka zjawisk, których efekty się skumulowały. Nie pojawiły się one po raz pierwszy przy okazji tych wyborów, ale tym razem zadecydowały o politycznym sensie i sytuacji po wyborach.
Większa frekwencja, niższa waga głosu
Pierwszy z tych mechanizmów miał swoje oddziaływanie już wcześniej. Rzecz polega na tym, że jeśli liczbę mandatów do zdobycia w okręgach określa się na podstawie liczby mieszkańców, to uruchamia się nieoczywiste zjawisko związane z frekwencją. W tych okręgach, gdzie frekwencja jest wyższa, każdy z głosów ma mniejszą wagę. Więcej głosów potrzeba, by zdobyć jeden mandat. Samo w sobie nie musi to być istotnym problemem, jak długo poparcie dla poszczególnych partii nie jest generalnie przechylone w zależności od frekwencji w okręgach. Taka sytuacja miała miejsce w 2015 roku. To nie jest tak, że partie miały poparcie niezależne od frekwencji, ale skrzywienia się znosiły. PiS zdobywało największe poparcie w okręgach o średniej frekwencji, a najmniejsze w tych o najwyższej i najniższej frekwencji. Dokładnie odwrotnie było w przypadku PO, która miała największe poparcie w okręgach wielkomiejskich (gdzie frekwencja jest wysoka) oraz na Ziemiach Odzyskanych (gdzie jest ona wyraźnie niższa od średniej). W sumie żadna z głównych sił nie miała z tego tytułu ani profitów, ani strat.
Takie odchylenie widzieliśmy we wcześniejszych wyborach – w 2007 i 2011 roku. Różnica we frekwencji pomiędzy okręgami wielkomiejskimi i tymi o średniej frekwencji była na tyle znacząca, że PO ponosiła z tego tytułu straty w mandatach – oddane na nią głosy były generalnie mniej warte. Ponieważ jednak miała bonus za zwycięstwo, nie zmieniało to układu sił. Różnice w sile głosu wróciły w tegorocznych wyborach. Przede wszystkim dlatego, że poparcie dla PiS najbardziej wzrosło w tych okręgach, gdzie frekwencja była niższa. Tym samym ponownie PiS otrzymało bonus wynikający z wyższego poparcia w okręgach o wysokiej wadze głosu, zaś PO poniosła straty wynikające z wyższego poparcia tam, gdzie głosy miały mniejszą wagę.