Flis: Ludzie zagłosowali, system stworzył polityczny pejzaż

Gdyby nie wystąpiły łącznie trzy zjawiska – zmiany we frekwencji, wzrost liczby głosów z zagranicy oraz zaniechanie korekty okręgów – PiS utraciłoby sejmową większość.

Aktualizacja: 02.11.2019 22:27 Publikacja: 02.11.2019 00:01

Flis: Ludzie zagłosowali, system stworzył polityczny pejzaż

Przez miesiące poprzedzające wybory parlamentarne nieustająco w medialnych spekulacjach pojawiała się postać Victora d'Hondta – twórcy systemu podziału mandatów, który obowiązuje w naszej ordynacji wyborczej. Jeśli ktoś nawet wcześniej nie wiedział, że system ten promuje większe ugrupowania, to informacja ta musiała teraz do niego dotrzeć, ponieważ uzasadniano tym potrzebę mniej lub bardziej posuniętej integracji.

Mechanizm działania nagrody integracyjnej generowanej przez ten system jest stosunkowo prosty do wyjaśnienia, co było wielokrotnie czynione w mediach, także na łamach „Plusa Minusa na wybory" (w tekście „Matematyka przy urnie"). Stąd zdobycie samodzielnej większości przez partię rządzącą nie wydawało się samo w sobie dużym zaskoczeniem. Mogło jednak w pewnym stopniu dziwić, że choć poprawiła ona swoje notowania o siedem punktów procentowych, czyli o prawie jedną piątą poprzedniego wyniku, zdobyła dokładnie tyle samo mandatów co przed czterema laty. Ale jak mogli zauważyć to wszyscy zainteresowani, wiązało się to z wyjątkowo małą liczbą głosów oddanych na ugrupowania, które znalazły się pod progiem wyborczym.

W tym sensie system d'Hondta spełnił swoją edukacyjną rolę: wszystkie mniejsze partie pogrupowały się w większe bloki. Skala tej integracji była tak duża, że bardzo blisko było tego, aby PiS pomimo znacznego wzrostu poparcia utraciło swoją większość w Sejmie. Jeśli wziąć pod uwagę tylko głosy na listy nad progiem, poparcie dla PiS spadło o kluczowy punkt procentowy. Chociaż pierwsze symulacje podawane oficjalnie przy okazji sondaży exit poll przewidywały aż 239 mandatów (przy bardzo trafnej prognozie procentowego poparcia), to jednak modele, które we wcześniejszych wyborach pozwalały trafnie przewidzieć liczbę mandatów zwycięskiej partii, rozeszły się z ostatecznym podziałem. Nie była to może duża różnica, istotnie większa niż poprzednim razem, ale za to znacząca – zamiast trzech mandatów poniżej większość, PiS uzyskało pięć mandatów nadwyżki. Za tą zmianą stoi kilka zjawisk, których efekty się skumulowały. Nie pojawiły się one po raz pierwszy przy okazji tych wyborów, ale tym razem zadecydowały o politycznym sensie i sytuacji po wyborach.

Większa frekwencja, niższa waga głosu

Pierwszy z tych mechanizmów miał swoje oddziaływanie już wcześniej. Rzecz polega na tym, że jeśli liczbę mandatów do zdobycia w okręgach określa się na podstawie liczby mieszkańców, to uruchamia się nieoczywiste zjawisko związane z frekwencją. W tych okręgach, gdzie frekwencja jest wyższa, każdy z głosów ma mniejszą wagę. Więcej głosów potrzeba, by zdobyć jeden mandat. Samo w sobie nie musi to być istotnym problemem, jak długo poparcie dla poszczególnych partii nie jest generalnie przechylone w zależności od frekwencji w okręgach. Taka sytuacja miała miejsce w 2015 roku. To nie jest tak, że partie miały poparcie niezależne od frekwencji, ale skrzywienia się znosiły. PiS zdobywało największe poparcie w okręgach o średniej frekwencji, a najmniejsze w tych o najwyższej i najniższej frekwencji. Dokładnie odwrotnie było w przypadku PO, która miała największe poparcie w okręgach wielkomiejskich (gdzie frekwencja jest wysoka) oraz na Ziemiach Odzyskanych (gdzie jest ona wyraźnie niższa od średniej). W sumie żadna z głównych sił nie miała z tego tytułu ani profitów, ani strat.

Takie odchylenie widzieliśmy we wcześniejszych wyborach – w 2007 i 2011 roku. Różnica we frekwencji pomiędzy okręgami wielkomiejskimi i tymi o średniej frekwencji była na tyle znacząca, że PO ponosiła z tego tytułu straty w mandatach – oddane na nią głosy były generalnie mniej warte. Ponieważ jednak miała bonus za zwycięstwo, nie zmieniało to układu sił. Różnice w sile głosu wróciły w tegorocznych wyborach. Przede wszystkim dlatego, że poparcie dla PiS najbardziej wzrosło w tych okręgach, gdzie frekwencja była niższa. Tym samym ponownie PiS otrzymało bonus wynikający z wyższego poparcia w okręgach o wysokiej wadze głosu, zaś PO poniosła straty wynikające z wyższego poparcia tam, gdzie głosy miały mniejszą wagę.

Mechanizm ten w naszym systemie jest w zasadzie nieunikniony. Teoretycznie można sobie wyobrazić, że mandaty przydziela się okręgom dopiero po wyborach, na podstawie liczby oddanych w nich głosów. Wtedy w każdym okręgu głosy miałyby taką samą wartość. Jednak dodawałoby to wyborom tyle nieprzewidywalności, że byłoby bardzo trudne do zaakceptowania przez klasę polityczną, pomijając już cały szereg dodatkowych technicznych problemów.

Dodatkowo, taki scenariusz jest niekoniecznie pożądany. Obecnie najbardziej opłaca się mobilizować wyborców tam, gdzie głosuje ich mniej. Dzieje się tak najczęściej w miejscach, gdzie chodzi o wykluczenie – marginalizację i pozbawienie poczucia wpływu. To dobrze, że partie pozyskujące tam wyborców są nagradzane. Lecz sama ta nagroda nie dawała jeszcze zwycięzcy pewnej większości.

Premia z zagranicy dla Warszawy

Kolejny bonus to skutek drugiego mechanizmu, wprowadzonego do systemu gdzieś na początku lat 90. – losu głosów pochodzących z zagranicy. Kiedyś głosy zagraniczne dotyczyły głównie dyplomatów i nie dziwiło, że są one doliczane do listy warszawskiej. Były one wtedy w zasadzie bez większego znaczenia. Jeszcze w 2005 roku odpowiadały one niewiele ponad jednemu mandatowi. Oznaczało to zatem w zasadzie niezauważalną zmianę wagi głosów w stolicy.

Jednak liczba głosujących za granicą zaczęła rosnąć w kolejnych wyborach i w tym roku osiągnęła swoje apogeum. Głosy oddane za granicą odpowiadały prawie ośmiu mandatom, czyli 40 proc. mandatów rozdzielanych w Warszawie. To dodatkowo obniżyło nie tylko wagę głosów oddanych za granicą, ale również tych oddanych w Warszawie. Gdyby głosy „zagraniczne", przy okazji nowelizacji Kodeksu Wyborczego w 2011 roku, nie zostały przypisane do Warszawy, ale np. okręgu nowosądeckiego, czyli miejsca, gdzie poparcie jest najwyższe nie dla PO, ale dla PiS, to partia otrzymałaby o trzy mandaty mniej – tracąc ponad połowę swojej nadwyżki mandatów.

Wydaje się, że przy obecnej sytuacji utrzymanie dzisiejszego systemu głosowania za granicą powoduje rażące narażenia zasady równości wyborów, zapisanej w konstytucji. Być może rozwiązaniem mogłoby być przyjęcie, tak jak we Włoszech, że zagranica stanowi oddzielny okręg wyborczy, w którym na podstawie wcześniejszych doświadczeń ustala się pewną liczbę mandatów do zdobycia. Prawdopodobnie byłaby to minimalna liczba potrzebna do stworzenia okręgu, czyli siedem. O podziale tych mandatów rozstrzygałyby głosy Polonii. Byłoby to jednak zjawisko wprowadzające wiele niewiadomych, dotyczących prowadzenia kampanii i rekrutacji kandydatów. Sprawa ta jest generalnie trudna do rozwiązania.

Nie uwzględnili demografii

Natomiast w tych wyborach wystąpiła jedna dodatkowa kwestia, która bez wątpienia nie nadaje się do obrony. Po raz kolejny nie doszło do korekty liczby mandatów w okręgach wynikających ze zmian demograficznych. Przed wyborami 2015 roku takiej korekty nie dokonała ówczesna większość sejmowa – w zasadzie z bliżej nieznanych przyczyn. W grudniu zeszłego roku PKW ponownie przedstawiła propozycję korekty, zgodnie z Kodeksem Wyborczym. Tyle tylko, że Kodeks ten został fatalnie skonstruowany: z jednej strony nakazywał przygotowanie takiej korekty, ale zostawiając ostateczną decyzję w rękach Sejmu – jakby nie była to decyzja techniczna, tylko polityczna. Sejm zostawił sobie zatem prawo rezygnowania bez podania przyczyny z mechanizmu, który jest całkowicie logiczny i wynika w naturalny sposób z konstytucji i zabiegania o równość głosów w wyborach powszechnych.

Skumulowanie efektów obydwu tych zaniechań z czasów dwóch ostatnich kadencji doprowadziło do tego, że głosy w podwarszawskim „obwarzanku" są o jedną piątą mniej warte niż głosy oddane w okręgu sosnowieckim, gdzie spadek ludności był największy. Gdyby zmiany zaproponowane w grudniu 2018 roku przez PKW zostały zatwierdzone, PiS straciłoby znów dwa mandaty. Gdyby nie wystąpiły łącznie trzy wspomniane zjawiska – zmiany we frekwencji, wzrost liczby głosów z zagranicy oraz zaniechanie korekty okręgów – to PiS utraciłoby większość sejmową.

Nie ma co liczyć na szybką zmianę

Wisienką na torcie w całej sytuacji jest to, że nie tylko matematyczny model nie doszacował zysków PiS, ale również przeszacował liczbę mandatów otrzymanych przez Konfederację. Można powiedzieć tyle, że Konfederacja i jej wyborcy mieli wyraźnego pecha – choć ma tu swój udział specyfika tego ugrupowania, czyli słabe zakorzenienie społeczne, nadrabiane aktywnością medialną i sieciową. Rzecz w tym, że poparcie dla tej partii jest wyjątkowo równo rozłożone. Gdyby poparcie dla Konfederacji miało taką samą łączną wysokość, też poniżej 7 proc., ale było bardzo zróżnicowane pomiędzy okręgami (jak np. w przypadku PSL w 2015 roku), to w części mniejszych okręgów partia miałaby szansę na dodatkowe mandaty. Bo okręgi nie są równe co do wielkości, Konfederacja miała szansę tylko na mandaty w średnich i większych okręgach. Jej stratami podzieliły się PiS i KO – co zbilansowało tej ostatniej straty z powodu skoków frekwencji w jej matecznikach. Przy 41 okręgach można się spodziewać, że mandaty rozłożą się w pewien wzór, ale należy też być przygotowanym, że mogą wystąpić takie odstępstwa.

Wszystkie te zjawiska – z których dwa środkowe proszą się o korektę – po raz pierwszy zadecydowały o tym, w jakiej konstelacji powstanie rząd. To z jednej strony uwypukla ich wagę i może skłonić do racjonalnego podejścia. Niestety, nie ma co liczyć tu na szybkie zmiany. Rzecz w tym, że reguły następnego starcia ustalają dzisiejsi zwycięzcy, trudno spodziewać się, by skorygowali coś, co teraz zadziałało na ich korzyść. Nie oznacza to jednak, że nie można teraz dyskutować na temat korekty systemu. Można się bowiem obawiać, że przyszli zwycięzcy potraktują brak takiej korekty jako usprawiedliwienie dla manipulacji i już całkiem świadomie skrzywią wybory na swoją korzyść.

Dr hab. Jarosław Flis jest socjologiem związanym z Uniwersytetem Jagiellońskim

Przez miesiące poprzedzające wybory parlamentarne nieustająco w medialnych spekulacjach pojawiała się postać Victora d'Hondta – twórcy systemu podziału mandatów, który obowiązuje w naszej ordynacji wyborczej. Jeśli ktoś nawet wcześniej nie wiedział, że system ten promuje większe ugrupowania, to informacja ta musiała teraz do niego dotrzeć, ponieważ uzasadniano tym potrzebę mniej lub bardziej posuniętej integracji.

Mechanizm działania nagrody integracyjnej generowanej przez ten system jest stosunkowo prosty do wyjaśnienia, co było wielokrotnie czynione w mediach, także na łamach „Plusa Minusa na wybory" (w tekście „Matematyka przy urnie"). Stąd zdobycie samodzielnej większości przez partię rządzącą nie wydawało się samo w sobie dużym zaskoczeniem. Mogło jednak w pewnym stopniu dziwić, że choć poprawiła ona swoje notowania o siedem punktów procentowych, czyli o prawie jedną piątą poprzedniego wyniku, zdobyła dokładnie tyle samo mandatów co przed czterema laty. Ale jak mogli zauważyć to wszyscy zainteresowani, wiązało się to z wyjątkowo małą liczbą głosów oddanych na ugrupowania, które znalazły się pod progiem wyborczym.

Pozostało 89% artykułu
Plus Minus
„Anora” jak dawne zwariowane komedie, ale bez autocenzury
Plus Minus
Kataryna: Panie Jacku, pan się nie boi
Plus Minus
Stanisław Lem i Ursula K. Le Guin. Skazani na szmirę?
Plus Minus
Joanna Mytkowska: Wiem, że MSN budzi wielkie emocje
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
J.D. Vance, czyli marna przyszłość dla bidoków