Wieczorem na spotkaniu grupy modlitewnej A. zapowiada, że chce odejść przez ks. Romana. Na te słowa reaguje Ligocka. „Bluźnisz" – krzyczy. I bije. Siostra A. płacze. Inne siostry patrzą bez słowa. Po chwili przyłączają się do Ligockiej. Sięgają do szafy po butelki wody egzorcyzmowanej. – Była to woda z kranuj, nad którą modlił się ksiądz, co dawało jej właściwości egzorcystyczne – zeznawała później jedna z sióstr. Polewają A. i pytają, czy wierzy, że to, co się stało, było z woli Jezusa. Wtedy postanawia uciec.
DZ domu wymknęła się rano, gdy wszyscy spali. W kieszeni miała 5 zł. Obliczyła, że ma pół godziny, zanim zaczną jej szukać, a do przystanku około kilometra. Czekała na autobus, gdy na przystanek podjechał samochód. Siostra I. przytrzymała ją za rękę, zaprosiła do samochodu, gdzie siedzieli bracia siostry I. W domu Jadwiga z Romanem zdecydowali, że A. będzie zamykana na noc, a w dzień będą się nią „opiekować" dwie siostry. Musiała oddać dowód osobisty. Gdy po trzech tygodniach poprosiła o zmianę decyzji, usłyszała, że „jeszcze nie czas". Pod koniec lipca siostra Jadwiga zawezwała księdza Romana na rozmowę i kazała mu powiedzieć, jak było. Potem zaprosiła do pokoju siostrę A. i przy niej kazała księdzu Romanowi przyrzec, że już nigdy „nie zrobi nic takiego żadnej kobiecie".
Zły duch
Zły duch opętał siostrę D. na początku lipca 2006 r. Ks. Roman wyznał, że nie może się już z nią dogadać. Siostra Jadwiga uderza D. pięściami. „Wypędzajcie z niej diabła" – zachęca pozostałych. Każe przeprosić Romana. „Przepraszam, że nie widziałam w ojcu Jezusa" – mówi D. Przytula księdza. Rozchodzą się do pokoi.
Nie wiadomo, czym zawiniła E. Chodziło o jej relacje z księdzem Romanem sprzed kilku lat. Siostra Jadwiga poleca ją zawezwać. „Pożąda ojca Romana" – orzeka. Ma na niego zły wpływ. Po kilku minutach modlitwy Jadwiga orzeka: nie pomaga. Leją na E. wodę egzorcyzmowaną. Biją pięściami, szarpią za włosy. Ale Jadwiga widzi: nie pomaga. Każe E. rozebrać się do naga. Ale E. odmawia. Jadwiga się niecierpliwi. Krzyczy więc: rozbierzcie ją. Na podłogę spada welon, habit, bluzka, bielizna. E. się broni, nie ma jednak szansy. Ks. Roman patrzy na to z boku. – Jak jej zły duch nie opuści, to opowiem, co między nami wcześniej się wydarzyło – rzuca. E. leży już na podłodze, woda leje się po materacach. Jest po północy, gdy siostra Jadwiga orzekła, że trzeba to skończyć. E. wkłada habit i wychodzi. Przez tydzień ma zakaz wychodzenia z pokoju. Te, które przynoszą jej pożywienie, widzą zasinione policzki. Boją się, choć nie rozeznały jeszcze, czego bardziej: złego ducha czy bicia.
Jesienią siostra Jadwiga orzeka, że zły duch umiejscowił się w siostrze F. Bicie po twarzy nie pomaga. F. wykonuje jednak grzecznie polecenia przełożonej. Sama rozbiera się do naga. Wchodzi do wanny z zimną wodą. Jadwiga wrzeszczy na Romana: „Zrób coś, by ją zły duch opuścił". Roman uderza F. po twarzy, krzyczy: „Wyrzeknij się złego ducha". F. wychodzi naga z łazienki, wkłada habit, idzie do swojego pokoju. Następnego dnia ks. Roman ogłasza, że przez miesiąc nie wolno się do niej odzywać.
Zimą zły duch upatrzył sobie siostrę G. Ktoś rzucił, że źle oddziałuje na wspólnotę. Jadwiga Ligocka mówi: „Widzę diabła w twoich oczach". Modlą się, biją, polewają egzorcyzmowaną wodą. Siostra A. nie chce bić, więc sama jest bita. Jadwiga ma bowiem światło: Jezus obiecał, że tylko kiedy A. się przyłączy, wypędzi z G. złego ducha. – Bicie nie miało na celu spowodowanie obrażeń, tylko „wypędzenie z nich złego ducha" – wyjaśniała później A.
Siostra A. odeszła w styczniu 2007 r. Nikt już jej nie zatrzymywał.
Eksmisja
Od początku 2007 r. Jadwiga nie wstaje już z łóżka. Po operacji nowotworu jelita grubego, którą przeszła w maju 2006 r., przerwała chemię. Nie leczyła się nigdzie. Nigdy nie rozmawiała o stanie swego zdrowia. Gdy już bardzo cierpi, siostry modlą się w jej intencji i czuwają przy łóżku.
W październiku 2007 r. byłe betanki zostają eksmitowane z Kazimierza Dolnego. W eksmisji uczestniczy prawie 100 policjantów. Pod budynek przyjeżdżają polskie i zagraniczne media. Nad miejscem krąży wynajęty przez jedną ze stacji telewizyjnych helikopter, fotoreporterzy robią zdjęcia z wysięgnika na dźwigu. A potem zainteresowanie się kończy.
Siostra A. zeznaje: – Ja po prostu wierzyłam w to wszystko. Myślałam, że jest to dla ich dobra, by uwolnić ich od złego ducha. Teraz moja ocena jest inna. Sama musiałam się z tym rozliczyć w swoim sumieniu. Z biegiem czasu to, co się stało, coraz bardziej przypominało zwyczaje sekty religijnej, a nie katolickiego zakonu.
Biegły psychiatra ocenił zachowanie byłych zakonnic jako zborne, celowe i dostosowane do panującej sytuacji. „Kobiety nie znajdują się ani w traumie, ani w religijnej ekstazie" – napisał.
Ks. Roman, zanim przestał mówić cokolwiek, stwierdził, że w klasztorze w Kazimierzu Dolnym nie dochodziło do żadnych nieprawidłowości i nieporozumień. Jedynej nieprawidłowości dopuścili się jego zdaniem dziennikarze.
Jadwigi Ligockiej nigdy nie przesłuchano. Zmarła 7 listopada 2008 r.
Wyjechał Autobus Szczęścia
Autokar przewiózł byłe betanki do Wyszkowa. Jadwiga dołączyła do zbuntowanych w połowie grudnia 2007 r. Ks. Roman dojechał tydzień po niej.
Potem schronienie znajdują w Płonce Kościelnej, w domu parafialnym przy sanktuarium. Kościół nie może przecież człowieka, nawet zbuntowanego, wyrzucić na bruk. Odkąd pojawiły się tutaj w maju 2008 r., we wsi umarł spokój. Kobiety ubrane w długie, brązowe spódnice zaczynają od sprzątania. Potem bez przerwy grają na gitarach i bębnach, bawią się na podwórku. Powtarzają, że od nich zacznie się Wiosna Kościoła. Miejscowi nazywają je „bretankami".
W domu światło pali się do późnej nocy. Siostra H. ciągle szyje na maszynie. Gałganki wstawiają do sklepu i rozdają mieszkańcom ręcznie robione prezenciki.
Po śmieci Jadwigi Ligockiej grupie przewodzi I., ta sama, która siostrę A. sprowadziła z przystanku autobusowego do domu w Kazimierzu. Nazywają ją we wsi szeryfem. I. kontroluje, co robią pozostałe kobiety. Siedzi w oknie, pilnuje. Jej przyboczna nosi telefon. Nie pozwalają, by grupa się rozpadła. Jedną, która chciała wyjechać, ściągają siłą z peronu w Łapach. Mimo to odchodzi 16. Jedna zmarła. Zawiozły ją i pochowały w rodzinnej parafii.
Przychodzą do kościoła, uczestniczą w sakramentach. Jak się modlą, to z całego serca. Może nie być księży w kościele ani organisty. Po wsi chodzą parami. Lub w grupie – jak przedszkolaki, tylko bez sznurka.
Odkąd w mediach pojawiła się informacja, że mieszkają w Płonce, do mieszkańców i na plebanię dzwonią ich najbliżsi. Proszą o powiadomienie, gdy coś w rodzinie się dzieje. Ktoś podchodzi w kościele. Mówi: Siostro, jechać, bo dziadek umiera i prosi. Podskoczyła, jakby ją kto poparzył wrzątkiem. Innej zachorowała matka. Mówią: Jechać do domu, do mamy, być jej podporą w starości. Ona na to, że mama dobrze się czuje. Parafię rodzina powiadomiła o zmarłej babci. Ksiądz proponuje, żeby się pomodlić. Tylko się uśmiecha i mówi, że nie wie, jak się jej babcia nazywa.
Wieś widziała, że coś planują, bo tej wiosny, zamiast sadzić kwiaty w ogródku, wykopywały je. Przygotowywały się do drogi. Potem zaczęły znikać jedna po drugiej. Było szesnaście, potem osiem, ostatnio cztery. Wyjechały bez pożegnania. Chodzą pogłoski, że przeniosły się do Częstochowy. Choć podobno mają swoją placówkę także w Łomży.
– Człowiek jaśniej patrzy na świat – mówi jeden z mieszkańców parafii. – Dziękujemy Panu Bogu, że modlitwa została wysłuchana. Matka Boża i Michał Archanioł czuwali nad nami. Wyjechał Autobus Szczęścia.
Litery oznaczające bohaterki nie stanowią inicjałów ich nazwisk