Jerzy Wenderlich: SLD pogrążył Leszek Miller

Antoni Macierewicz i Jarosław Kaczyński, którzy byli w sondażach zawsze liderami nieufności, jawili się przy przewodniczącym SLD w kampanii do Sejmu w 2015 roku jako przytulanki - mówi Jerzy Wenderlich, wiceprzewodniczący SLD.

Aktualizacja: 14.10.2017 21:08 Publikacja: 12.10.2017 15:14

Zwolennik poważnego dyskursu politycznego. Obrady Sejmu, czerwiec 2008 roku

Zwolennik poważnego dyskursu politycznego. Obrady Sejmu, czerwiec 2008 roku

Foto: Fotorzepa/ Jakub Ostałowski

Plus Minus: Kiedyś powiedział mi pan, że bycie szefem regionu polega na codziennym obdzwanianiu swoich ludzi i sprawdzaniu, kto jest dzisiaj ze mną, a kto przeciwko mnie. Nadal pan tak działa?

Jerzy Wenderlich, wiceprzewodniczący SLD: No nie, tak to wygląda tylko w kampaniach partyjnych. To miałem na myśli. Ale oczywiście wtedy uczestniczyłem w tej polityce pozyskiwania szabel. Uczyłem się jednak, żeby bardziej niż na takiej „matematyce" polegać na z mozołem budowanym autorytecie, uczyć się rozmawiać z każdym. To przynosi lepsze wyniki niż gromadzenie hufców.

W poprzedniej kadencji parlamentu, gdy Radosław Sikorski zrezygnował ze stanowiska marszałka Sejmu mógł pan jako marszałek senior kierować pracami Izby aż do wyborów i rządząca PO nic nie mogłaby na to poradzić. A jednak oddał pan to stanowisko Platformie.

Poprzednim marszałkiem wybranym przez większość był przedstawiciel Platformy. Niczego więc jej nie oddawałem, tylko wybór marszałka poddałem pod głosowanie. Nie miałem nawet przez moment takiej pokusy, by trwać jako marszałek senior ponad czas niezbędny, choć wiele osób mnie do tego namawiało – z mojej partii i z jednej dużej partii opozycyjnej. Uważałem, że funkcja marszałka seniora nie powinna być wykorzystywana do gierek politycznych. Z drugiej strony – tak mi czasem mówiono – gdybym nie ogłosił terminu wyboru nowego marszałka tylko sam kierował Izbą do końca jej kadencji, to być może scena polityczna wyglądałaby dzisiaj inaczej.

To dlaczego pan tego nie zrobił?

Po pierwsze dlatego, że uważałem, iż przedłużanie mojej misji marszałka seniora byłoby pomysłem niedemokratycznym, siłowym. Po drugie, mógłbym wychodzić ze skóry, a osoba Leszka Millera i tak pociągnęłaby nas na dno. Był największym balastem SLD.

Nie lubi pan byłego przewodniczącego. To nie jest pierwsza pana taka wypowiedź o nim. Co takiego się stało, że tak negatywnie go pan ocenia?

Lubię, nie lubię, to w polityce kryterium mało odpowiedzialne. On pozostaje po prostu jedynym przewodniczącym lewicowej partii w krajach Unii Europejskiej, który wyprowadził lewicę poza parlament. Jako wicemarszałek dużo jeździłem po Polsce, rozmawiałem z ludźmi spotykanymi na ulicach miast, miasteczek, na wsiach. I zwykle słyszałem od ludzi, że chętnie poprą SLD, ale bez Leszka Millera. W jednym z województw szef rady wojewódzkiej przeprowadził wśród członków partii ankietę co jest największą przeszkodą dla SLD w pozyskiwaniu wyborców. Ponad 90 proc. członków partii uznało, że osoba Leszka Millera.

Co takiego się stało, że ludzie uznali go za balast, choć raptem cztery lata wcześniej prosili, żeby stanął na czele Sojuszu?

Pamiętali mu wiele rzeczy, choćby to, że w jakichś wyborach parlamentarnych nie miał oporów, żeby w kampanii występować z partyjnymi wówczas koleżankami u boku – z paniami Danutą Hojarską czy Renatą Beger z Samoobrony. Pamiętano mu brak odwagi w zmierzeniu się z zarzutami w tzw. aferze Rywina. Ostatnie cztery lata to nie było rządzenie partią tylko trwanie. W ten sposób nie wygrywa się wyborów.

Od kiedy ma pan takie złe zdanie o Millerze? Bo chyba nie od 1993 roku, kiedy pierwszy raz wszedł pan do Sejmu?

Oczywiście, że nie. Co prawda zaangażowałem się w SLD dlatego, że kreowali go tacy ludzie jak Aleksander Kwaśniewski, Jerzy Szmajdziński, Włodzimierz Cimoszewicz, Danuta Waniek, Krystyna Łybacka, Józef Oleksy, Tadeusz Iwiński... To były dla mnie wielkie autorytety. Aleksandra Kwaśniewskiego znałem jeszcze z ruchu studenckiego. Nowoczesny, proeuropejski. Ale wiedziałem też, że w partii i elektoracie dużo osób myśli po staremu, trzeba ich dopieścić i do tego potrzebny jest Leszek Miller. Ale warto też pamiętać, że w tamtych czasach Miller był na drugim planie. Gdyby tak pozostało, to nie doszłoby do takiej tragedii.

Ma pan na myśli to, że SLD wypadł z Sejmu?

Tak. Miller topił Sojusz od 2003 roku i ostatecznie go zatopił. Pamięta pani wybuch afery Rywina na przełomie 2002 i 2003 roku? Nie mieliśmy wtedy łatwo. A Leszek Miller zaczął wówczas żyć w jakimś strachu. Bał się mówić o tej aferze. Nie potrafił powiedzieć: Rywin to łajdak, drań. Dziwne to było. Przecież w innych formacjach, gdy zdarzały się dwuznaczne sytuacje, to lider odczekiwał kilka dni, widział jak reaguje opinia publiczna, sprawdzał to czy tamto i mówił: nikt nie jest doskonały, zbłądziliśmy, będziemy szukać winnych. A u nas był strach i milczenie. To był początek zagłady SLD. Gdyby w 2004 r. nie przepędzono go z funkcji premiera i przewodniczącego partii, niewykluczone, że już w 2005 roku SLD nie wszedłby do Sejmu.

Nie może pan jednak zaprzeczyć, że to Miller zbudował SLD w 1999 roku i pod jego przywództwem Sojusz niesamowicie poszedł do góry, wygrywając spektakularnie wybory w 2001 r.

Wszyscy bardzo ciężko na to pracowaliśmy. Świetnie zorganizowane regionalne struktury. Inicjatywa goniła inicjatywę, regiony prześcigały się w fantastycznych pomysłach. Tę sprawność struktur nakręcił sekretarz generalny Krzysztof Janik. Działało fantastycznie 40 zespołów programowych. Media doceniały to, co robimy. No i był jeszcze autorytet Aleksandra Kwaśniewskiego, który jako jedyny prezydent do tej pory wygrał wybory w 2000 roku w pierwszej turze. Obojętne czy Kwaśniewski wadził się z partią, czy ludzie mieli do niego pretensje, był uważany za wybitnego polityka, nowoczesnego, europejskiego socjaldemokratę, wciąż bliskiego SLD.

Ale to wystąpienia Millera elektryzowały tłumy i były cytowane, jak chociażby to o gruszkach na wierzbie.

Sam to on nawet nie wymyśliłby zwrotu „Ala ma asa". To powiedzenie o gruszkach na wierzbie wymyślił mu Jerzy Urban.

Jednak te kampanie z 2000 i 2001 roku, to był szczyt formy SLD.

Wszystko działo się pięknie jak w baśni. Ale to była jawa. Rezultat mądrej prezydentury ponad podziałami Kwaśniewskiego. W 2000 roku, w czasie kampanii prezydenckiej i w 2001 roku w kampanii parlamentarnej, kiedy zbieraliśmy podpisy poparcia, miałem wrażenie, że rozdajemy rzadkie dobra. Do nas ustawiały się kolejki. Ludzie pytali, do której będziemy w tym miejscu. Po drugiej stronie ulicy stali działacze innych partii i u nich były pustki. Ludzie za honor poczytywali sobie, żeby być w komitecie poparcia naszych kandydatów. Marzyli, żeby ktoś do nich zadzwonił z taką propozycją. Mózgiem tamtych kampanii był Krzysztof Janik. Pamiętam pojechaliśmy gdzieś z przewodniczącym partii i bardzo mnie proszono, żeby w jednym, niekontrowersyjnym miejscu, złożyć kwiaty. Zadzwoniłem do Janika i mówię: „Krzysiu, tak mnie proszą o tę wiązankę. Możemy ją złożyć?". Jak on na mnie wyskoczył: – Jurek, nie ma żadnego składania kwiatów w kampanii. Pomniki nie mogą być rozgrywane politycznie. Jedni składają kwiaty, a inni protestują. Pojedziemy tam po kampanii i wtedy złożymy kwiaty – powiedział – to będzie szczera pamięć.

Z tą sielanką to pan chyba przesadza? Mieliście silną opozycję. Pojawiały się głosy, że gdy dojdziecie do władzy to gospodarka się zawali.

Znacznie bardziej odczuwałem to w 1993 roku kiedy Kościół był bardzo zaangażowany w kampanię wyborczą. Wtedy w kościołach leżały kartki z nazwiskami na kogo głosować. Na porządku dziennym były wypowiedzi: chcecie głosować na nich, to znaczy, że marzy wam się znowu ocet na półkach. Nie zadziałało. Wygraliśmy.

Jednym z najważniejszych wydarzeń w dziejach SLD była afera „Olina". Jak pan ją wspomina?

To było nikczemne i przerażające. Byłem wówczas początkującym posłem. Siedziałem w ostatnim rzędzie na sali plenarnej. Gdy wyszedł Milczanowski i zaczął przedstawiać swoje zarzuty wobec Józefa Oleksego, oskarżając go o straszne rzeczy, serce waliło mi jak młot. Byłem tak przejęty, że gdyby ktoś mnie o coś zapytał, to nawet nie wykrztusiłbym ani słowa. Później wyszedł na mównicę premier Oleksy i mimo że wiem, jak go bolało, mądrze, z poczuciem olbrzymiej odpowiedzialności wyjaśniał sytuację.

Wszyscy się wtedy odwrócili od Oleksego. ?Nieżyjący już wicemarszałek Sejmu Aleksander Małachowski opowiadał mi, że postanowił pójść porozmawiać z Józefem Oleksym, żeby dodać mu otuchy po oskarżeniach Milczanowskiego. Zwykle tłumy kłębiły się pod gabinetem premiera, tym razem zastał pustkę. Małachowski opowiadał, iż po rozmowie z Oleksym odniósł wrażenie, że Józef raczej nie wytrzymałby tej sytuacji, gdyby nie siła jego rodziny, zawsze pięknie go wspierającej, jego żony Majki i dzieci. Sam Józef Oleksy opowiadał mi, że po wybuchu skandalu, w którym oskarżano go o rzeczy najcięższe przyszedł do niego jeden z awansowanych później generałów i z udawaną troską powiedział: – Panie premierze, wszyscy mają broń, może pan też by chciał mieć? Oleksy odniósł wrażenie, że właśnie mu coś podpowiadają.

Dopuszczał pan wówczas, że Józef Oleksy mógł być szpiegiem?

Nie. Nigdy w ten sposób ani przez chwilę nie pomyślałem. Choć nie mieliśmy rozeznania co jest prawdą, a co nie. Broniliśmy Józefa, ale tak cichutko, w wersji piano, o co miał do nas słuszne pretensje. Pamiętam też z jak wielką determinacją Józek się odbudowywał. Udało mu się, odzyskał zaufanie, sympatię, popularność. Kilka lat później pojechaliśmy do Krakowa na spotkanie z grupą parlamentarzystów niemieckich. Skończyły się debaty, nasi koledzy z Bundestagu poszli do hotelu, a my postanowiliśmy zwiedzić Kraków by night. I wtedy zobaczyłem, jaką sympatią wśród ludzi cieszy się Józek. Ale był to widomy znak, że większość Polaków uznała, że oskarżenia Milczanowskiego za pomówienie. Odwiedziliśmy parę pubów, wszędzie Oleksy wywoływał euforię, wszędzie wznoszono toasty za jego pomyślność. Na koniec spotkaliśmy jakąś kapelę, która o świcie odprowadziła nas do hotelu Cracovia, a po drodze śpiewała przyśpiewki na cześć Józka. To była jakaś satysfakcja, choć niepełna, bo ten, kto za ten skandal ponosił odpowiedzialność – Lech Wałęsa, nigdy premiera polskiego rządu Józefa Oleksego nie przeprosił.

Mówił, że chciał, ale nie zdążył.

Gdyby naprawdę chciał, to by zdążył. Dziś można by powiedzieć nie rób drugiemu, co tobie niemiłe. Lech Wałęsa, kiedy teraz ganiają za nim z oskarżeniami o agenturalną przeszłość jak z maczugą, obijając z każdej strony, wie sam, jak takie zaszczuwanie boli.

Lech Wałęsa w najnowszym wywiadzie rzece mówił, że afera „Olina" miała być presją na Oleksego, by ten wysypał Kwaśniewskiego i opowiedział o jego związkach z Rosją. Sądzi pan, że Kwaśniewski mógł mieć jakieś związki z Rosjanami?

Nie. Oczywiście, że nie w takim kontekście, w jakim pani myśli. I muszę powiedzieć, że sam doświadczyłem, tak przypuszczam po latach, próby uwikłania w takie związki. Gdy pracowałem w „Gazecie Pomorskiej", przyjęliśmy delegację dziennikarzy radzieckich, którzy pracowali w Polsce. To było jedno spotkanie, które skończyło się wspólną wódką. Nie miałem z tymi ludźmi już nigdy kontaktu, nie pamiętałem imion, twarzy, i raptem w czasie kampanii prezydenckiej 1995 roku odbieram telefon i słyszę, jak ktoś mówi z rosyjskim akcentem: „Cześć Jurek, pamiętasz jak spotkaliśmy się w Toruniu, jak siedzieliśmy przy kieliszku. Musimy to powtórzyć". Ja na to, że pamiętam, ale może odłóżmy to spotkanie na inną okazję, bo jestem ogromnie zajęty. Proszę sobie wyobrazić, że ten człowiek zaczął dzwonić co kilka dni. Ta namolność stała się dla mnie przykra i w końcu powiedziałem, że się z nim nie spotkam, bo nie mam czasu. To zdarzenie zbiegło się z terminem przygotowywania tzw. afery „Olina".

Przypuszcza pan, że też mógł zostać rosyjskim szpiegiem?

Nie, ja byłem polityczną płotką. No, ale może liczono, że jeśli dojdzie do takiego spotkania, to będę chciał się popisać, jaki jestem zfraternizowany z naszymi liderami i to, czy tamto o ich zwyczajach, sposobie pracy opowiem. Czy nie wygląda to na to próbę wciągnięcia mnie?

Wróćmy do ostatniej feralnej dla SLD kampanii wyborczej. Pan podobno namawiał Leszka Millera w 2015 roku do zrezygnowania z funkcji szefa partii?

Tak. Mówienie o nim źle po wyborach to żadna sztuka. Przed wyborami poprosiłem dwóch parlamentarnych kolegów, aby towarzyszyli mi przy rozmowie z Millerem. Poszedłem do niego 25 maja i przekonywałem, że jeśli nie zrezygnuje z funkcji przewodniczącego, to będzie katastrofa. To była godzinna rozmowa, a potem zaczęły się wrzaski i krzyki, więc się rozeszliśmy.

A co konkretnie mówił?

Miller wpadał w jakieś obrzydliwe tony. Mówił: „A do Palikota nie masz pretensji? On też ma wysoki poziom nieufności w sondażach. Nie masz do niego numeru telefonu? Dam Ci. Zadzwoń do niego". Odpowiadałem, że mnie Palikot nie interesuje, bo nie należy do mojej partii. Myślę, że Miller zgodził się na wspólny start do Sejmu z Januszem Palikotem, tylko po to żeby rozrzedzić wokół siebie atmosferę niechęci. Bo kiedy wszyscy mówili, że Miller ma największy elektorat negatywny, mógł odpowiedzieć: – A Palikot, to co? Nie zmieniało to jednak faktu, że nieufność do Millera sięgała niemal 70 proc. Antoni Macierewicz i Jarosław Kaczyński, którzy byli w sondażach zawsze liderami nieufności, jawili się przy przewodniczącym SLD w kampanii do Sejmu w 2015 roku jako przytulanki. On o tym dobrze wiedział. Po Polsce już nie jeździł, bo się bał. Ludzie go zresztą rzadko zapraszali, bo jego wizyta przynosiła efekt odwrotny do zamierzonego. A tam, gdzie pojechał, dostawał łomot.

Więcej pan już na niego nie naciskał?

Jakiś czas później na posiedzeniu Rady Krajowej złożyłem wniosek o zwołanie konwencji nadzwyczajnej, bodaj w lipcu. Wśród wielu popierających ten wniosek był też obecny przewodniczący SLD. Wprawdzie statut nie dawał możliwości odwołania Millera z funkcji, ale liczyliśmy, że pod ciśnieniem tych gremialnych w partii opinii skapituluje. Miller prowadził obrady i nie poddał mojego wniosku pod głosowanie. Po posiedzeniu triumfujący poprosił mnie, Włodzimierza Czarzastego, Krzysztofa Gawkowskiego i Dariusza Jońskiego na rozmowę. Uznał to za próbę puczu, a nas za prowodyrów.

W tamtej kampanii pojawił się pomysł, żeby został pan kandydatem na prezydenta. Jak to wyglądało?

Któregoś dnia przyszło do mnie kilku kolegów, żeby porozmawiać o kampanii. Przyszedł Krzysiek Gawkowski, Włodek Czarzasty, Tadziu Iwiński, Miller i jeszcze kilka innych osób. Ktoś zaczął, że jesteśmy w takim momencie, iż musimy błyskawicznie podjąć decyzję o kandydacie SLD na prezydenta. Krzysztof Gawkowski powiedział: to musi być Jurek Wenderlich. Włodek Czarzasty dodał, że przyszedł z tą samą kandydaturą. Jeszcze padło nazwisko Małgosi Szmajdzińskiej.

Co pan na to?

Powiedziałem, że zanim podejmę decyzję muszę uzyskać odpowiedzi na trzy pytania: czy odpowiedzialność za wynik będzie wspólną odpowiedzialnością partii i kandydata, czy wszystkie struktury mogą szybko opisać swoje możliwości w tej kampanii, żebym wiedział, gdzie mam wsparcie, a gdzie muszę inaczej docierać do rozmaitych środowisk i wreszcie – jakie środki jesteśmy w stanie wydać na kampanię prezydencką. Chcieliśmy od razu rozpocząć dyskusję, ale Miller to przerwał, powiedział: tak, tak, oczywiście, to ważne pytania, wrócimy do tego. No więc rozeszliśmy się wszyscy.

Czy po tym spotkaniu ktokolwiek powiedział: wiesz Jurek, jeszcze się zastanawiamy nad inną kandydaturą?

Nie. Przewodniczący SLD nigdy już ze mną na ten temat nie rozmawiał.

A więc nie wiedział pan, że Magdalena Ogórek będzie kandydatką waszej partii na prezydenta?

Nikt z uczestników tego spotkania u mnie w gabinecie o tym nie wiedział, z wyjątkiem przewodniczącego i późniejszego szefa kampanii pani dr Ogórek. Wieczorem na dzień przed posiedzeniem zarządu zostało zwołane nieformalne spotkanie kierownictwa i tam dopiero dowiedzieliśmy się o tej kandydaturze. Dziwne to były tajemnice.

Chodzi o to posiedzeniu zarządu, które odbyło się w dniu śmierci Józefa Oleksego?

Tak. Spotkaliśmy się w przeddzień i tam objawiono nam nazwisko kandydatki. Ktoś zabrał głos i powiedział: to jakiś żart, to niedopuszczalne. Miller był zaskoczony tym głosem sprzeciwu. Powiedział do jednego ze swoich współpracowników: „Co on mówi, zrób coś". Wtedy zaczęło się urabianie: „No co wy, zastanówcie się, to dobry pomysł". Na to posiedzenie zarządu następnego dnia, na którym formalnie miano akceptować tę kandydaturę, nie pojechałem. Później, gdy Magdalena Ogórek oficjalnie została już kandydatką na prezydenta, nie krytykowałem tej decyzji. Mówiłem o niej pani doktor, broniłem tego wyboru, bo wiedziałem, że jest źle, ale nie chciałem, żeby było jeszcze gorzej. Jednak do Torunia pani doktor nie zaprosiłem, mimo prób przysłania mi kandydatki. Uznałem, że Toruń nie zasługuje na takie żarty.

Ogłoszenie decyzji o kandydatce na prezydenta w dniu śmierci Józefa Oleksego było okropnym zgrzytem.

Tak. Rodzina Józka nie chciała się zgodzić, żeby szef partii, czyli Leszek Miller przemówił na pogrzebie, ale to już z innych smutnych powodów. To też o czymś świadczy. Piękną mowę wygłosił Aleksander Kwaśniewski. Z pogrzebem Józefa wiąże się pewna historia. Chcieliśmy, żeby msza żałobna odbyła się w katedrze polowej. Zadzwoniłem do abp. Sławoja Leszka Głódzia, żeby to załatwił, i powiedziałem to tak mimochodem, że mamy problem z katedrą polową i czy mógłby nam pomóc to załatwić. Arcybiskup zaczął się sumitować, że jest to absolutnie niemożliwe, że nie ma na to wpływu. A zresztą – powiedział na końcu – przecież tam wszystkie krypty są już zajęte. Myślał, że chcemy tam naszego premiera pochować, a nam chodziło tylko o mszę.

Mam wrażenie, że ciężko jest się panu pogodzić z tym, że SLD wypadł z Sejmu? Chciałby pan wrócić na scenę polityczną?

Moje indywidualne chęci czy oczekiwania są tu wtórne. Polityka to gra zespołowa. Obecnie doradzam różnym podmiotom. Niedawno zostałem przewodniczącym komisji kultury i edukacji olimpijskiej Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Ale PKOl to apolityczna świątynia i działając tam, buty polityka trzeba zostawić za progiem. Moim marzeniem jest, żeby lewica znowu mogła wpływać na rzeczywistość, bo obecna sytuacja polityczna jawi się jako wieczna awantura i bardziej przypomina „taniec z szablami" niż poważny dyskurs publiczny.

rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus: Kiedyś powiedział mi pan, że bycie szefem regionu polega na codziennym obdzwanianiu swoich ludzi i sprawdzaniu, kto jest dzisiaj ze mną, a kto przeciwko mnie. Nadal pan tak działa?

Jerzy Wenderlich, wiceprzewodniczący SLD: No nie, tak to wygląda tylko w kampaniach partyjnych. To miałem na myśli. Ale oczywiście wtedy uczestniczyłem w tej polityce pozyskiwania szabel. Uczyłem się jednak, żeby bardziej niż na takiej „matematyce" polegać na z mozołem budowanym autorytecie, uczyć się rozmawiać z każdym. To przynosi lepsze wyniki niż gromadzenie hufców.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Kataryna: Panie Jacku, pan się nie boi
Plus Minus
Stanisław Lem i Ursula K. Le Guin. Skazani na szmirę?
Plus Minus
Joanna Mytkowska: Wiem, że MSN budzi wielkie emocje
Plus Minus
J.D. Vance, czyli marna przyszłość dla bidoków
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
Tomasz Terlikowski: Polski Kościół ma alternatywny świat. W nim świetnie działa Wychowanie do życia w rodzinie