Nie, ja byłem polityczną płotką. No, ale może liczono, że jeśli dojdzie do takiego spotkania, to będę chciał się popisać, jaki jestem zfraternizowany z naszymi liderami i to, czy tamto o ich zwyczajach, sposobie pracy opowiem. Czy nie wygląda to na to próbę wciągnięcia mnie?
Wróćmy do ostatniej feralnej dla SLD kampanii wyborczej. Pan podobno namawiał Leszka Millera w 2015 roku do zrezygnowania z funkcji szefa partii?
Tak. Mówienie o nim źle po wyborach to żadna sztuka. Przed wyborami poprosiłem dwóch parlamentarnych kolegów, aby towarzyszyli mi przy rozmowie z Millerem. Poszedłem do niego 25 maja i przekonywałem, że jeśli nie zrezygnuje z funkcji przewodniczącego, to będzie katastrofa. To była godzinna rozmowa, a potem zaczęły się wrzaski i krzyki, więc się rozeszliśmy.
A co konkretnie mówił?
Miller wpadał w jakieś obrzydliwe tony. Mówił: „A do Palikota nie masz pretensji? On też ma wysoki poziom nieufności w sondażach. Nie masz do niego numeru telefonu? Dam Ci. Zadzwoń do niego". Odpowiadałem, że mnie Palikot nie interesuje, bo nie należy do mojej partii. Myślę, że Miller zgodził się na wspólny start do Sejmu z Januszem Palikotem, tylko po to żeby rozrzedzić wokół siebie atmosferę niechęci. Bo kiedy wszyscy mówili, że Miller ma największy elektorat negatywny, mógł odpowiedzieć: – A Palikot, to co? Nie zmieniało to jednak faktu, że nieufność do Millera sięgała niemal 70 proc. Antoni Macierewicz i Jarosław Kaczyński, którzy byli w sondażach zawsze liderami nieufności, jawili się przy przewodniczącym SLD w kampanii do Sejmu w 2015 roku jako przytulanki. On o tym dobrze wiedział. Po Polsce już nie jeździł, bo się bał. Ludzie go zresztą rzadko zapraszali, bo jego wizyta przynosiła efekt odwrotny do zamierzonego. A tam, gdzie pojechał, dostawał łomot.
Więcej pan już na niego nie naciskał?
Jakiś czas później na posiedzeniu Rady Krajowej złożyłem wniosek o zwołanie konwencji nadzwyczajnej, bodaj w lipcu. Wśród wielu popierających ten wniosek był też obecny przewodniczący SLD. Wprawdzie statut nie dawał możliwości odwołania Millera z funkcji, ale liczyliśmy, że pod ciśnieniem tych gremialnych w partii opinii skapituluje. Miller prowadził obrady i nie poddał mojego wniosku pod głosowanie. Po posiedzeniu triumfujący poprosił mnie, Włodzimierza Czarzastego, Krzysztofa Gawkowskiego i Dariusza Jońskiego na rozmowę. Uznał to za próbę puczu, a nas za prowodyrów.
W tamtej kampanii pojawił się pomysł, żeby został pan kandydatem na prezydenta. Jak to wyglądało?
Któregoś dnia przyszło do mnie kilku kolegów, żeby porozmawiać o kampanii. Przyszedł Krzysiek Gawkowski, Włodek Czarzasty, Tadziu Iwiński, Miller i jeszcze kilka innych osób. Ktoś zaczął, że jesteśmy w takim momencie, iż musimy błyskawicznie podjąć decyzję o kandydacie SLD na prezydenta. Krzysztof Gawkowski powiedział: to musi być Jurek Wenderlich. Włodek Czarzasty dodał, że przyszedł z tą samą kandydaturą. Jeszcze padło nazwisko Małgosi Szmajdzińskiej.
Co pan na to?
Powiedziałem, że zanim podejmę decyzję muszę uzyskać odpowiedzi na trzy pytania: czy odpowiedzialność za wynik będzie wspólną odpowiedzialnością partii i kandydata, czy wszystkie struktury mogą szybko opisać swoje możliwości w tej kampanii, żebym wiedział, gdzie mam wsparcie, a gdzie muszę inaczej docierać do rozmaitych środowisk i wreszcie – jakie środki jesteśmy w stanie wydać na kampanię prezydencką. Chcieliśmy od razu rozpocząć dyskusję, ale Miller to przerwał, powiedział: tak, tak, oczywiście, to ważne pytania, wrócimy do tego. No więc rozeszliśmy się wszyscy.
Czy po tym spotkaniu ktokolwiek powiedział: wiesz Jurek, jeszcze się zastanawiamy nad inną kandydaturą?
Nie. Przewodniczący SLD nigdy już ze mną na ten temat nie rozmawiał.
A więc nie wiedział pan, że Magdalena Ogórek będzie kandydatką waszej partii na prezydenta?
Nikt z uczestników tego spotkania u mnie w gabinecie o tym nie wiedział, z wyjątkiem przewodniczącego i późniejszego szefa kampanii pani dr Ogórek. Wieczorem na dzień przed posiedzeniem zarządu zostało zwołane nieformalne spotkanie kierownictwa i tam dopiero dowiedzieliśmy się o tej kandydaturze. Dziwne to były tajemnice.
Chodzi o to posiedzeniu zarządu, które odbyło się w dniu śmierci Józefa Oleksego?
Tak. Spotkaliśmy się w przeddzień i tam objawiono nam nazwisko kandydatki. Ktoś zabrał głos i powiedział: to jakiś żart, to niedopuszczalne. Miller był zaskoczony tym głosem sprzeciwu. Powiedział do jednego ze swoich współpracowników: „Co on mówi, zrób coś". Wtedy zaczęło się urabianie: „No co wy, zastanówcie się, to dobry pomysł". Na to posiedzenie zarządu następnego dnia, na którym formalnie miano akceptować tę kandydaturę, nie pojechałem. Później, gdy Magdalena Ogórek oficjalnie została już kandydatką na prezydenta, nie krytykowałem tej decyzji. Mówiłem o niej pani doktor, broniłem tego wyboru, bo wiedziałem, że jest źle, ale nie chciałem, żeby było jeszcze gorzej. Jednak do Torunia pani doktor nie zaprosiłem, mimo prób przysłania mi kandydatki. Uznałem, że Toruń nie zasługuje na takie żarty.
Ogłoszenie decyzji o kandydatce na prezydenta w dniu śmierci Józefa Oleksego było okropnym zgrzytem.
Tak. Rodzina Józka nie chciała się zgodzić, żeby szef partii, czyli Leszek Miller przemówił na pogrzebie, ale to już z innych smutnych powodów. To też o czymś świadczy. Piękną mowę wygłosił Aleksander Kwaśniewski. Z pogrzebem Józefa wiąże się pewna historia. Chcieliśmy, żeby msza żałobna odbyła się w katedrze polowej. Zadzwoniłem do abp. Sławoja Leszka Głódzia, żeby to załatwił, i powiedziałem to tak mimochodem, że mamy problem z katedrą polową i czy mógłby nam pomóc to załatwić. Arcybiskup zaczął się sumitować, że jest to absolutnie niemożliwe, że nie ma na to wpływu. A zresztą – powiedział na końcu – przecież tam wszystkie krypty są już zajęte. Myślał, że chcemy tam naszego premiera pochować, a nam chodziło tylko o mszę.
Mam wrażenie, że ciężko jest się panu pogodzić z tym, że SLD wypadł z Sejmu? Chciałby pan wrócić na scenę polityczną?
Moje indywidualne chęci czy oczekiwania są tu wtórne. Polityka to gra zespołowa. Obecnie doradzam różnym podmiotom. Niedawno zostałem przewodniczącym komisji kultury i edukacji olimpijskiej Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Ale PKOl to apolityczna świątynia i działając tam, buty polityka trzeba zostawić za progiem. Moim marzeniem jest, żeby lewica znowu mogła wpływać na rzeczywistość, bo obecna sytuacja polityczna jawi się jako wieczna awantura i bardziej przypomina „taniec z szablami" niż poważny dyskurs publiczny.
rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95