Trudno lepiej streścić tę ewolucję w rozumienia Boga w XVIII w., niż czyni to słynna anegdota o genialnym sukcesorze Newtona Pierre Simonie de Laplace. Kiedy ów uczony podczas audiencji u cesarza w 1802 r. prezentował dzieło opisujące ruch ciał we Wszechświecie. Napoleon, któremu jako eksgenerałowi artylerii matematyka nie była obca, zapytał autora „Przedstawiania systemu świata": „A Bóg? Gdzie w tym systemie jest miejsce na Boga"? W odpowiedzi usłyszał: „Ta hipoteza nie była mi potrzebna". O duchu epoki świadczy też dalszy ciąg tej anegdoty. Gdy rozbawiony Bonaparte powtórzył później tę replikę Laplace'a innemu wybitnemu matematykowi Josephowi-Luisowi Lagrange'owi, ten dowcipnie dorzucił: „Ach, to piękna hipoteza, która tłumaczy rozliczne rzeczy".
W tych bon motach obu genialnych Francuzów pobrzmiewa rodzaj arogancji, który starożytni Grecy nazwali „hybris". Jest to zuchwałość zrodzona z pychy, która nadając człowiekowi boskie prerogatywy, przekracza należną mu miarę i uniemożliwia prawidłową ocenę rzeczywistości. I trzy najważniejsze prądy ideowe XIX stulecia: liberalizm, socjalizm i nacjonalizm, z zapałem zajmą się poprawianiem Boga-Stwórcy – stwarzaniem czy też konstruowaniem nowego człowieka wolnego od grzechu pierworodnego. Każdy z nich będzie to czynił w sposób „naukowy" i każdy z nich będzie mógł się podpisać pod pełnym zadufania stwierdzeniem zapisanym w połowie wieku XIX przez eksksiędza Loison: „Jeżeli dwanaście niedouczonych głów (Apostołów – MZ) potrafiło odnowić świat, to cóż my zdołamy uczynić! My, którzy po swojej stronie mamy potęgę nauki!".
Narodziny nowej wiary
W oświeceniowej wizji Bóg okazuje się Bogiem słabnącym. Dawny Pan życia i śmierci okazuje się uzurpatorem, którego bezkresne włości kurczą się wraz z postępem rodzaju ludzkiego. To rozum jest tym zwycięskim orężem, które, wraz z każdym odkryciem i wynalazkiem, eksmituje Go z zajmowanych przez wieki terytoriów i czyni co najwyżej „hipotezą".
Jego miejsce zajmuje nowy Absolut – nowy pan świata i historii. Jest nim postęp.
Rozwój nauki, sukcesy medycyny, wzrost dobrobytu, ewolucja instytucji oraz wyzwolenie ducha są ze sobą nierozerwalnie związane. Są przejawami tego samego wszechogarniającego całą ludzkość procesu. Wiara w postęp staje się nową religią. A odkrycie transcendentnej prawdy o postępie, odkrycie głębszego sensu dziejów, dodaje religijnego zapału do walki z Bogiem okrucieństwa i zabobonów sprzeciwiającemu się prawu człowieka do szczęścia, przyjemności i rozkoszy oraz autonomii ludzkiego rozumu. Zwłaszcza że nowa religia daje spójny i prosty opis całej rzeczywistości, rozstrzyga wszelkie dylematy i posiada najwyższy autorytet – autorytet nauki.
Za jej umowny początek można przyjąć rok 1750. Jest to bowiem rok, w którym ukazuje się prospekt „Encyklopedii", a jeden z jej autorów Anne-Robert Turgot wygłasza na Sorbonie dwa odczyty poświęcone idei postępu. W drugim z nich zatytułowanym „Przegląd narastających osiągnięć ludzkiego ducha" tak objaśnia zgromadzonej publiczności mechanizmy ludzkiego rozwoju: „rodzaj ludzki rozpatrywany od początku swoich dziejów wydaje się oczom filozofa ogromną całością, która tak jak każda jednostka ma swój okres dzieciństwa i czyni postępy... Obyczaje ulegają złagodnieniu, umysł ludzki się oświeca, odosobnione początkowo narody zbliżają się do siebie, handel i polityka jednoczą wreszcie wszystkie części globu i rodzaj ludzki jako całość dąży ustawicznie, choć powoli (...) do coraz to większej doskonałości".
Istotą nowej religii jest pewność, że owo „dążenie rodzaju ludzkiego do coraz to większej doskonałości" jest procesem obiektywnym oraz nieuchronnym. I tę wiarę od kasty oświeconych przejmuje następne stulecie, szerząc ją z prawdziwie misjonarską gorliwością. „W długiej historii idei postępu wiek XIX był bez wątpienia epoką jej najwspanialszego rozkwitu" – napisze amerykański socjolog Robert Nisbet, autor monumentalnej „History of the Idea of Progres" („Historia idei postępu"). „Idea ta nie tylko legła u podstaw szeregu nowych nauk społecznych – socjologii, politologii, ekonomii i psychologii (...), ale i przekształciła się w powszechną wiarę na skalę właściwą religiom. »Prawa« postępu stały się receptą na wszystko. Comte wywodził z nich swoją »dynamikę społeczną«, Saint-Simon swoje nowe chrześcijaństwo, w ekonomii politycznej zaś, gdy jedni za ich spełnienie poczytywali ufundowaną na własności prywatnej i konkurencji wolność gospodarczą, to Marks i Engels przeciwnie (...). Spencer, mówiąc, że »postęp nie jest przypadkiem, lecz koniecznością«, krótko wyraził postawę panującą przemożnie nad całym nieledwie obszarem filozofii społecznej".
Ślepa wiara w deterministyczny postęp nieuchronnie wzmacniała oderwaną od realiów i pełną pogardy ocenę wieków średnich. Skoro bowiem społeczność ludzka konsekwentnie wznosi się od stanu prymitywnego ku stanom coraz bardziej rozwiniętym, to oczywiste jest – pamiętając o okropieństwach XVI i XVII stulecia – że w poprzednich stuleciach musiało być bez porównania gorzej. Zatem w średniowieczu prześladowania musiały być jeszcze bardziej okrutne i powszechne, fanatyzm – normą, a rozum w całkowitej pogardzie. Dlatego dla misjonarzy „religii postępu" Bóg, konkretnie Bóg chrześcijan, jawił się jako idol mamiący masy w minionych ciemnych wiekach, a tradycja chrześcijańska jako fałsz, który dla dobra ludzkości należy zniszczyć. „Wywiązał się zatem konflikt, jakiego nigdy dotąd nie widziano. Nie chodziło już o jakieś niesprecyzowane groźby, o cząstkowe roszczenia, o herezje czy schizmy, gałęzie, które można było odciąć, aby ratować drzewo: wrogowie sięgali do samych korzeni" – opisywał klimat oświecenia francuski historyk Paul Hazard w „Myśli europejskiej w XVIII wieku". „Walka rozgrywała się na oczach i na użytek tłumu, w pełnym świetle dnia: ta walka obustronnie zażarta nadaje stuleciu wstrząsający charakter".
Tylko w takim quasi-religijnym kontekście wiary w naukę i postęp można starać się zrozumieć tę niezwykłą zapiekłość wybitnych umysłów XVIII i XIX stulecia w ich nieubłaganej walce z chrześcijaństwem. Tylko wtedy można pojąć tę agresywną jednostronność sądów oraz fałsz używanych przez nich argumentów. Zbożny cel uświęca bowiem nieświęte środki. A celem jest „zmiażdżenie nikczemnika" (ecraser l'infame) – jak Wolter lubił określać chrześcijaństwo. Jest to więc żarliwość neofitów, którym nowa wiara daje religijny zapał, aby dopomóc ludzkości w wydobyciu się z tyranii ciemnoty i nietolerancji. Dlatego wyznawcy tej nowej religii pewni posiadanej prawdy i pewni sukcesu, nie uznawali żadnych kompromisów.
Zmiażdżyć nikczemnika
Szeroko pojęty krąg encyklopedystów nie ukrywał więc swoich zamiarów. Diderot mówił z podziwem o Wolterze jako o „Antychryście", a sam Wolter potrafił się podpisać „Christmoque" (prześmiewca Chrystusa), nazywając lekarza i filozofa Juliana de la Metrriego „ateuszem króla". Miał wówczas na myśli Fryderyka II króla Prus, do którego sam pisał, że „nasza religia jest bez wątpienia najśmieszniejszą, najbardziej absurdalną i najkrwawszą (z tych, które) kiedykolwiek zakaziły ludzkość". Taki był duch tamtej epoki. Już generację wcześniej Monteskiusz w swoich słynnych „Listach perskich" szydził z absurdów katolicyzmu i anachronizmu papiestwa: „ jest jeszcze inny czarnoksiężnik, mocniejszy od niego (króla – MZ), który tak samo panuje nad myślami innych. Ten czarnoksiężnik nazywa się papież; każe mu na przykład wierzyć, że trzy stanowią jedno, że chleb, który się pożywa, nie jest chlebem, a wino, które się pije, nie jest winem, i tysiąc tego rodzaju rzeczy (...). Papież jest głową chrześcijan. Jest to stare bożyszcze, które okadzają z nałogu. Niegdyś był on groźny nawet samym monarchom (...), ale dziś nikt go się nie lęka".
Kościół jest więc źródłem wszelkiego zła trapiącego rodzaj ludzki, siedliskiem ogłupiających zabobonów i podstawowym hamulcem na drodze postępu i rozwoju. Dlatego też młodszy od Woltera i Monteskiusza filozof i pisarz Sylvain Marechal w swoim „Słowniku starożytnych i współczesnych ateistów" doprowadza ten sposób myślenia do logicznej konkluzji: „Całkowite i ostateczne zniszczenie długotrwałego i panoszącego się zabobonu, który mieszał się do wszystkiego, który wynaturzał wszystko (...) odmieniłoby oblicze świata".
I dlatego kasta oświeconych w swoich pismach parodiowała kazania, wymyślała sprośne, często niesłychanie wulgarne historyjki i anegdoty na temat kleru. Bez skrupułów też fałszowała historię Europy, dowolnie zmyślając liczby ofiar prześladowań, fabrykując cytaty, kreując fałszywych nikczemników i urojonych bohaterów. Z kolei – nieoczekiwanie – przybierała się w togi najgorliwszych synów Kościoła, zarzucając chrześcijanom, że nie żyją zgodnie ze swymi przekonaniami, z których chwilę później znowu szydziła. Pismo Święte było dla niej stekiem bzdur („jak mógł szatan wziąć Pana Jezusa na górę i ukazać wszystkie królestwa świata, skoro nie istnieje góra, z której by można je dostrzec"), Chrystus był oszustem, a sakramenty wymysłem dla utrzymywania gminu w poddaństwie, moralność – antyludzkimi zasadami, Kościół zaś instytucją, która kłamstwem i przemocą na setki lat zahamowała postęp ludzkości.
Dodajmy do tego – zapominane dzisiaj – silny antysemityzm oraz rasizm połączony z pogardą „białego człowieka" dla innych kultur, tradycji i wierzeń, a także arogancki, pełen wyższości stosunek do ludzi uboższych, niewykształconych i kobiet, a otrzymamy wizję świata powszechnie przyjętą przez oświeconych. I owe oświecone umysły, używając z talentem najprzeróżniejszych form i rodzajów literackich, konsekwentnie uciekając się do fałszowania argumentów i preparowania historii, systematycznie propagowały tę wizję przez całe XVIII stulecie. Baron Holbach, oświeceniowy filozof francuski, stworzył w tym celu cały krąg współpracowników nazwanych „Coterie Holbachique": „Kierował warsztatem, oficyną księgarską, biurem, skąd wychodziła na świat propaganda tak prostacka, tak zajadła, że męczyła nawet jego pobratymców" – opisywał niestrudzoną działalność d'Holbacha Paul Hazard. A tego typu antyklerykalne i ateistyczne koterie niestrudzenie działały wówczas w całej Europie. Najważniejszą z nich okazała się najmniejsza, jednoosobowa, która samodzielnie wpłynęła na dzieje Zachodu – Wolter. Długie, pracowite i niezmiernie intensywne życie tego płodnego pisarza, autora setek powiastek filozoficznych, wierszy, opowiadań, dramatów, dzieł historycznych i filozoficznych, a także ponad 23 tys. listów, pozwoliło mu nadać tonację myśli europejskiej obejmującą nie tylko XVIII stulecie.
„Za fakt, że w XVIII wieku narodziło się, a następnie rozmnożyło pokolenie ludzi, których jedyną strawą był antyklerykalizm, którzy z antyklerykalizmu uczynili jedyny program, którzy wierzyli, że antyklerykalizm wystarczy, aby przeobrazić rządy, udoskonalić społeczeństwa i doprowadzić do szczęścia, za fakt ten ponosi odpowiedzialność wielu myślicieli, i to nie tylko z obozu encyklopedystów. Nikt nie jest jednak za to odpowiedzialny w takim stopniu jak Wolter". Autor tych słów Paul Hazard w taki sposób opisywał sposób działania Woltera: „Z kuźni w Ferney (posiadłość Woltera w pobliżu Genewy – MZ) groźniejszej dla wierzących od amsterdamskiej, londyńskiej, paryskiej czy berlińskiej, wychodziły niestrudzenie w świat pamflety (...). Ewangelia sprowadziła na ziemię jedynie nieszczęście; Kościół cały i bez wyjątku to zepsucie i obłęd; nie masz ani jednego wyznawcy wiary, który nie byłby fanatykiem (...). Karykaturalna symplifikacja, programowe niewnikanie w racje przeciwnika, przemilczanie lub zniekształcenia, nieznużone powtórzenia – oto niektóre z jego chwytów. Przeczytawszy jedno czy dwa z tych kazań, katechizmów, rozpraw, dialogów, powiastek, które pełnymi garściami rzucał w świat, podziwia się formę, która wydaje się coraz swobodniejsza, obrazowość coraz to pikantniejsza, styl coraz to bardziej naturalny; przeczytawszy ich dziesięć czy dwadzieścia, dostrzega się mechanizm propagandzisty (...). W razie potrzeby uciekał się do nikczemności".
To właśnie jest nowość, którą w sposób systemowy wnosi pokolenie encyklopedystów. Po pierwsze, maksyma „cel uświęca środki" została wpisana w metodycznie podejmowane przez nich działania. „Nie wahajmy się zniesławiać autorów o odmiennych poglądach, sączmy podstępnie jad podejrzeń. Niech ludzie dowiedzą się o podłościach przeciwnika, przedstawiajmy go w jak najgorszym świetle (...). Jeśli fakty temu przeczą, zmyślajmy, nie przemilczajmy żadnego z ich błędów, żadnej z wad" – pisał Wolter i dodawał: „Atakujcie z ukrycia, nie dajcie się złapać za rękę". Niezliczone przykłady dowodzą, że grono wybitnych i mniej wybitnych intelektualistów oraz artystów sumiennie stosowało się do tych zaleceń.
Po drugie, stworzyli szeroką sieć nieformalnych powiązań „oświeconych", która – pomimo silnych niekiedy wewnętrznych animozji – potrafiła narzucić swoje upodobania i swoje fobie, a także swoje werdykty salonom i dworom całej Europy.
Po trzecie, pracowali oni systematycznie przez ponad pół wieku, wykorzystując salony i teatry, uczelnie oraz dwory, akademie i galerie, prywatną korespondencję i publiczne debaty, loże masońskie, sądy i redakcje, a nade wszystko niezliczone druki dla promowania swoich poglądów. Symbolem zarówno systematyczności, jak i wielkiej siły oddziaływania był projekt „Encyklopedii" – monumentalnych 28 tomów zawierających ponad 70 tys. haseł – która stała się swoistą instytucją edukacyjną kształtującą opinię publiczną Europy u schyłku XVIII stulecia. To, co dzisiaj razi czytelników, „symplicystyczny dogmatyzm »Encyklopedii«, jej nieporadny racjonalizm, zdolny skupić przy sobie tych, co świeżo opanowali sztukę pisania" (jak pisał francuski historyk Pierre Chaunu), 250 lat lat temu okazało się jej wielką siłą. „Encyklopedia" dostarczała bowiem czytelnikom prosty oraz spójny obraz świata, dając poczucie zdobycia nowoczesnej i wszechstronnej wiedzy. Według innego francuskiego historyka Pierre'a Gaxotte'a „wyrażała bowiem ducha epoki: awersję do wszystkiego co nadprzyrodzone, potrzebę afirmacji świata, wiarę w człowieka, w wolny handel i przemysł, w zbawienną moc wiedzy i nieograniczony postęp nauki".
Słabość Kościoła
Łatwo można więc dostrzec, że dzisiejszy SAP, żyjący w XXI wieku, a dotyczy to też szerszych kręgów społeczeństw Zachodu, wdycha z powietrzem epoki mnóstwo pejoratywnych skojarzeń, jednostronnie interpretowanych faktów i po prostu fake news wymyślanych i produkowanych przez parę ostatnich stuleci na temat religii, chrześcijaństwa i katolicyzmu.
Taki jest stan faktyczny i bez zrozumienia tego faktu nie doceni się wagi problemu oczyszczenia z fałszu kultury Zachodu. Ale do tej próby opisu korzeni apostazji kultury europejskiej trzeba jeszcze dodać przynajmniej jeden parametr. Jest nim słabość Kościoła w XVIII i XIX stuleciu. Owszem, nadal powstawały w nim ważne dzieła, Bóg wzbudzał w nim kolejne zastępy świętych, Kościół nadal prowadził ogromne dzieła edukacyjne i charytatywne, nadal był wpływową i zasobną ekonomicznie instytucją. Jeżeli jednak wobec wyzwania reformacji Kościół w XVI wieku zdobył się na wielki wysiłek dokonania reformy, to potem takiego wysiłku zabrakło. Odnowa w XVI i XVII stuleciu miała przede wszystkim wymiar wewnętrzny: stworzenie seminariów duchownych, wprowadzenie obowiązku rezydencji biskupów (czyli przebywania przez nich w ich diecezjach) i wizytacji parafii, wzmocnienie dyscypliny moralnej duchownych czy odnowę liturgii, ale miała też swój potężny wymiar kulturowy: ożywienie myśli teologicznej i filozoficznej, rozwój sztuki sakralnej (malarstwo, rzeźba, muzyka), rozkwit literatury i architektury.
Kolejne stulecie, wiek XVIII, wyróżniało się negatywnie na tle poprzedniej epoki. Jak pisał wybitny historyk Kościoła Luis J. Rogier: „Kiedy ogarnia się spojrzeniem ewolucję kulturalną XVIII stulecia, nic nie czyni bardziej przykrego wrażenia niż stwierdzenie nieobecności Kościoła i jego władz najwyższych w dyskusji nad palącymi problemami epoki (...). Dialog ze światem, w tym tak nieustabilizowanym XVIII stuleciu, był zaniedbywany w sposób niemal systematyczny". W Watykanie – w tym „nieustabilizowanym stuleciu" – brakowało świętych i profetycznych liderów.
Co gorsze, nadal działała inkwizycja, a fakt, że nie była ona wówczas instytucją papieską, lecz królewską (częstokroć potępianą przez papieży), nie wpływał na oświecone elity, które Kościół winiły za wszystko. Co jednak zapewne najgorsze, to fakt, że w tym „nieustabilizowanym stuleciu" wiele różnych grup społecznych odczuwało zagrożenie dla swych interesów. Chcąc zatem bronić status quo i troszcząc się o swoje korzyści, posiłkowały się często sojuszem z Kościołem albo wręcz mieniły się jego „obrońcami". Stąd też – jak pisze Hazard – „wśród obrońców Chrystusa byli faryzeusze i handlarze ze świątyni. Szeregi możnych i bogatych, przekonanych, że nie potrzeba żadnej zmiany, skoro wszystko zostało urządzone dla ich korzyści. Szeregi upartych i ograniczonych, którzy woleli potępiać i chłostać, niż wnikać w sedno sporu. Szeregi fałszywych pobożnisiów, którzy za warunek zbawienia uważali przestrzeganie zewnętrznych praktyk i podnosili wrzawę, gdy tylko próbowano podważyć jakiś oczywisty zabobon, chrześcijan z nazwy tylko, bardziej pogańskich niż poganie i bałwochwalcy. Szeregi pozbawione miłosierdzia". Takie alianse w niczym nie dopomogły Kościołowi. Wręcz przeciwnie – przysłużyły się jego wrogom, utwierdzając ich w poczuciu moralnej słuszności i ułatwiając frontalny atak na chrześcijaństwo.
Neutralność czy ateizm
Dlaczego dziś, w XXI wieku, trzeba mówić o tej zamierzchłej przeszłości? Dlaczego nie pozostawić historykom badania tego, co się wydarzyło na kontynencie europejskim i w krajach anglosaskich w ostatnich pięciu stuleciach?
Dlatego że formuła nieobecności etyki i religii w debacie społecznej, doktryna „nagiego forum publicznego", która obowiązuje od oświecenia po dzień dzisiejszy, coraz wyraźniej pokazuje swój anachronizm i swą szkodliwość – mnożąc, a nie rozwiązując problemy stojące przed zachodnią cywilizacją. A zatem takie rozważania – a także ich brak – mają wpływ na przyszłość nie tylko chrześcijaństwa w Europie, ale i na przyszłość całego Zachodu.
Wewnątrz Kościoła taka analiza pomaga dostrzec niebezpieczeństwa i błędy, które mogą popełniać ludzie Kościoła. Primo, zawsze groźne niebezpieczeństwo ideologizacji wiary, pokusa zawłaszczenia Bożej prawdy i – w konsekwencji – użycia jej do własnych celów. Secundo, pomaga też dostrzec niebezpieczeństwo budowania doraźnych polityczno-ekonomicznych sojuszy, które zawsze – bez żadnego wyjątku – kończą się źle dla Kościoła. Trzeba więc rozważać te niedobre karty historii, bo wtedy „bolesne doświadczenia przeszłości stają się lekcją na przyszłość" (Jan Paweł II).
Jeśli natomiast myślimy o całej cywilizacji Zachodu, to takie rozważania umożliwiają zrozumienie ograniczeń świadomości współczesnych elit na wszelkie tematy powiązane z religią, jej wymiarem społecznym czy relacjami państwo–Kościół. Bez zrozumienia, jak głęboko współczesna świadomość europejska jest ukształtowana przez archaiczny i zdeformowany obraz chrześcijaństwa, wypracowany przez oświecenie i wiek scjentyzmu, niemożliwe jest nawiązanie dialogu pomiędzy chrześcijanami a wielką częścią zachodniej kultury. Możliwa jest jedynie wyniszczająca obie strony konfrontacja. Wizja Kościoła i świata u sporej części niezwiązanych z Kościołem twórców i odbiorców kultury, od kręgów akademickich i artystycznych elit po uczniów szkół podstawowych, jest bowiem tak głęboko naznaczona przez postoświeceniowe stereotypy, że sięga nieledwie poziomu podświadomości. Wiara jawi się wedle nich jako antyintelektualny i niebezpieczny społecznie anachronizm, a Kościół jako totalitarna i dehumanizująca człowieka instytucja. I to niezależnie od tego, czy mówimy o Francji, Niemczech, Hiszpanii czy Polsce. Dlatego – po chrześcijańskiej stronie – konieczna jest dzisiaj mądra, kreatywna apologetyka nawiązująca do najlepszych tradycji od św. Justyna i Klemensa Aleksandryjskiego, przez św. Augustyna i św. Tomasza, po G.K. Chestertona i C.S. Lewisa.
Podkreślmy – ta analiza przeszłości jest potrzebna nie tylko Kościołowi. Ważna jest też dla całej Europy i szerzej – dla całego Zachodu. Współczesna Europa cierpi bowiem na dysocjacyjne zaburzenie tożsamości, czyli rozdwojenie jaźni. W jednym ciele posiada i silną tożsamość nadaną jej przez chrześcijaństwo i silną antychrześcijańską tożsamość. Ta pierwsza stworzyła Europę i konstytuowała ją od VIII do XVI stulecia. Ta druga dominowała w stuleciach XVIII–XX. Jak pisałem w poprzednim tekście w „Plusie Minusie", to ta ostatnia, przyjąwszy kanon eliminowania religii i etyki z życia publicznego, narzuciła współcześnie w mediach, edukacji i legislacji swoje definicje tego, czym jest małżeństwo, jakie znaczenie ma rodzina w ludzkim życiu, jakie są dozwolone normy oraz formy wychowywania dzieci, a także swoje rozumienie seksualności i jej znaczenia, zadań edukacji oraz roli religii i etyki w życiu indywidualnym i ich (nie)obecność w życiu społecznym.
Problem w tym, że owa dominująca ostatnio tożsamość antychrześcijańska jako racji swego bytu potrzebuje żywotnego chrześcijaństwa. Nie można być antychrześcijaninem w świecie bez chrześcijaństwa. Dlatego w genotyp owej tożsamości wbudowany jest gen autodestrukcji. Trzysta lat optymizmu jest już za nami. I dopiero od paru lat zaczynamy dostrzegać, że zjednoczona jak nigdy dotąd Europa znajduje się w poważnym kryzysie i politycznym, i ekonomicznym (w 2008 gospodarki europejskie wytwarzały 32 proc. globalnego PKB, w 2015 r. – 21 proc.), duchowym i społecznym (migracje, fundamentalizm islamski) oraz – odłożonym w czasie, lecz nieubłaganym – demograficznym (żaden kraj UE nie cieszy się zastępowalnością pokoleń; 17 z nich już ma ujemny przyrost naturalny). A to dopiero początek początku.
Coraz powszechniej dostrzegamy, że wiara w to, iż naukowy postęp samoczynnie rozwiąże wszystkie ludzkie problemy, a także w to, że wiara w postęp jest neutralna światopoglądowo, obiektywna i uniwersalna, jest wiarą fałszywą. Miast rozwiązywać, mnoży dzisiaj problemy i nieuchronnie oddaje kolejne sfery życia ludzkiego pod panowanie ekonomizmu. „Z obawy przed wywołaniem konfliktu wahamy się, czy warto odwoływać się do własnych przekonań moralnych lub duchowych w debacie publicznej" – zauważa Michael Sandel z Harvardu. „Unikanie tych kwestii nie oznacza jednak, że pozostaną one nierozstrzygnięte. Oznacza tylko tyle, że rynki rozwiążą je za nas. Takie wnioski płyną z doświadczeń ostatnich trzydziestu lat". A rozwiązywanie ludzkich problemów przez rynki jest budowaniem nieludzkiego świata. Co więcej, konstruowanie życia społecznego wedle zasady „etsi Deus non daretur" (tak jakby Bóg nie istniał) jest ideologią, promocją oświeceniowego ateizmu, która jak każda ideologia obejmuje wszelkie wymiary ludzkiego życia i chce konstruować nowego, wyzwolonego człowieka. Nieuchronnie więc – jak każda ideologia – przynosi z czasem coraz liczniejsze konflikty i zagrożenia. To w jej efekcie „zaczyna się szerzyć jedno z najniebezpieczniejszych złudzeń naszej cywilizacji: złudzenie, że przekształcenie ludzkiego życia nie ma granic, że społeczeństwo w zasadzie daje się doskonale kształtować i że negowanie tej jego podatności na kształtowanie i doskonalenie jest negowaniem totalnej autonomii człowieka, a zatem również i jego samego. Jest to złudzenie nie tylko szalone, ale co więcej – prowadzące w sposób nieunikniony do klęski i rozpaczy" – przestrzegał Leszek Kołakowski. „Utopia doskonałej autonomii człowieka i nadzieja nieograniczonych możliwości doskonalenia się są być może najskuteczniejszymi narzędziami samobójstwa, jakie wymyśliła ludzka kultura". Z upływem czasu, po niemal 40 latach, coraz lepiej rozumiemy proroczy wymiar diagnozy autora „Jeśli Boga nie ma...".
Dlatego jeżeli SAP nie zrozumieją, że narzucona przez nich „obiektywna" i „uniwersalna" wizja świata jest kolejną umysłową tyranią obejmującą podstawowe wymiary życia jednostek i społeczeństw, a także, iż musi on ustąpić nowemu modus vivendi wypracowanemu w dialogu, a przynajmniej w równoprawnej konfrontacji z innymi niż posiadana przez SAP wizja życia, Europa nie ma przyszłości.
Nie chodzi o konfesjonalizację kultury, a tym bardziej o narzucenie chrześcijańskiej ideologii w prawodawstwie czy edukacji, ale o głęboką rewizję antychrześcijańskiego paradygmatu. Bez tego nie ma bowiem mowy o uczciwej debacie na podstawowe tematy dotyczące życia ludzkiego, zwłaszcza dotyczące życia w społeczności i tworzenia wspólnoty obywatelskiej. Staje więc przed elitami Zachodu wybór pomiędzy konsekwentnym dążeniem do ateizowania życia społecznego a wypracowaniem nowoczesnego modelu neutralności państwa, dylemat sformułowany przez Jana Pawła II u progu naszej niepodległości: „postulat neutralności światopoglądowej jest słuszny głównie w tym zakresie, że państwo powinno chronić wolność sumienia i wyznania wszystkich swoich obywateli, niezależnie od tego, jaką religię lub światopogląd oni wyznają. Ale postulat, ażeby do życia społecznego i państwowego w żaden sposób nie dopuszczać wymiaru świętości, jest postulatem ateizowania państwa i życia społecznego i niewiele ma wspólnego ze światopoglądową neutralnością. Potrzeba wiele wzajemnej życzliwości i dobrej woli, ażeby się dopracować takich form obecności tego, co święte w życiu społecznym i państwowym, które nikogo nie będą raniły i nikogo nie uczynią obcym we własnej ojczyźnie".
Jeżeli tej wzajemnej życzliwości i dobrej woli, a także odwagi i wyobraźni nam zabraknie, to „projekt Europa" – być może już na naszych oczach – ulegnie autodestrukcji. ©?
Ojciec Maciej Zięba jest fizykiem, teologiem i filozofem. W latach 1973–1981 był związany z opozycją demokratyczną. W 1981 r. wstąpił do zakonu. W latach 1998–2006 był prowincjałem Polskiej Prowincji Dominikanów. W 1995 r. założył Instytut Tertio Millennio. W powyższym tekście odwołuje się do swych wcześniejszych artykułów opublikowanych w „Plusie Minusie": „Najdziwniejsi ludzie świata" (18 września 2015 r.) oraz „Elity w czarno-różowych okularach" (21 września 2017 r.)