Gdy w połowie kwietnia – w środku pandemii – w porządku obrad Sejmu pojawił się obywatelski projekt ustawy „Zatrzymaj aborcję", wielu ludzi zaczęło się zastanawiać: dlaczego teraz? Czy Jarosław Kaczyński, wstrząśnięty zarazą, zmienił zdanie? A może to jakiś manewr wyborczy? Tymczasem nic się nie zmieniło, ustawa pojawia się w Sejmie teraz, bo PiS zajmować się nią nie chce i nie jest to żaden paradoks. Minęło od wyborów wiele dobrych miesięcy, kiedy można było sprawę tę podjąć, korzystając również ze świeżo odnowionego mandatu, a także z sukcesu innych partii głosujących wcześniej za ochroną życia – PSL i Konfederacji. Koniunktura była dobra, mandat świeży, potencjalna większość szeroka. Ale PiS tej ustawy nie chciało.
Pojawia się w Sejmie teraz, w środku pandemii, bo postępowania w sprawie tego obywatelskiego projektu PiS nie zakończyło w trakcie poprzedniej kadencji Sejmu, w której projekt ten został wniesiony, i przymusza je do tego ustawa. A także dlatego, że nie chciało się nim zajmować przez poprzednie miesiące. Zbliża się ustawowy termin i teraz musi podjąć ten krok formalny.
Dwie zasady
Założenia doktrynalne PiS w sprawie ochrony życia zostały sformułowane 13 lat temu, w czasie, gdy z grupą przyjaciół odchodziłem z tej partii. Sprowadzały się do dwóch tez. Pierwszej, Jarosława Kaczyńskiego, przedstawionej na klubie parlamentarnym. Partia, która chce mieć poparcie ponad 30 proc., nie może i nie powinna mieć jednego zdania w sprawie aborcji. I drugiej, dopełniającej pierwszą, przedstawionej przez Ludwika Dorna w komitecie politycznym, że nie możemy się dzielić na lepszych i gorszych katolików, więc ów „brak jednego zdania" nie oznacza, że politycy popierający prawo do życia mogą zbyt gorliwie działać na jego rzecz, a szczególnie – że mogą publicznie przekonywać kolegów z partii do zmiany stanowiska. Cały pozorny imposybilizm PiS w sprawach cywilizacji życia z lat 2007–2020 był w istocie twardą, konsekwentną realizacją tych dwóch zasad.
Załóżmy, że pierwsze z tych założeń jest (socjologicznie) prawdziwe, że istotnie partia, która chce mieć 30 proc. poparcia, nie może mieć jednego zdania w sprawie aborcji. Co z tego wynika dla ludzi świadomych, że prawo do życia niewinnego człowieka ma charakter absolutny, że skoro żyjemy w społeczeństwie, które nawet wobec seryjnych morderców i sprawców zbrodni wojennych wyłącza karę śmierci, tym bardziej musimy się go domagać dla ludzi niewinnych? Wynika tyle, że katolicy i inni zwolennicy cywilizacji życia w tych warunkach nie powinni głosować na partie bezpośrednio walczące o władzę, że powinni mieć inną reprezentację polityczną. Czy wpływ tą drogą może być skuteczny? Oczywiście, partia niemająca jednego zdania w sprawie aborcji może nie tylko być „za, a nawet przeciw", ale również „przeciw, a nawet za" życiem, jeżeli zostanie do tego skutecznie nakłoniona. To wymaga jednak oddziaływania zewnętrznego, a nie wewnętrznego. Także wykazania walczącej o pełnię władzy partii, że skoro może tylko częściowo reprezentować katolików i innych zwolenników cywilizacji życia – będzie przez nich najwyżej częściowo popierana.
Alternatywa jako wartość
Powyższy wniosek przestał być teoretyczny po poprzednich wyborach. Katolicy (i inni zwolennicy cywilizacji życia) mają dość szeroki wybór. Mogą przecież głosować na Konfederację i PSL. Konfederacja nie ma ideologicznych kompleksów utrudniających sprzeciw wobec kontrkultury śmierci. PSL pokazało wielokrotnie, że stanowi skuteczną blokadę demokratycznego wahadła, którym uparcie straszy PiS, bo to PSL zablokowało (mimo udziału w rządzie) forsowaną przez premiera Tuska i PO ustawę o związkach partnerskich. Władysław Kosiniak-Kamysz był jedynym liderem partyjnym, który głosował przeciw skierowaniu do prac ustawodawczych aborcjonistycznego projektu Barbary Nowackiej.