Podobno nic dwa razy się nie zdarza. Ale w Polsce, ojczyźnie poetów, ta reguła nie obowiązuje. Kryzys sponiewiera nasze domy, firmy, nasze życie – to wiemy. Ale są wśród nas tacy, którzy wyciągają wnioski rodem sprzed 30 lat. „Potrzeba nowej ustawy Wilczka” – taką tezę stawia Jerzy Karwelis w „Rzeczpospolitej” (3 kwietnia). Ktoś powie – to niemożliwe. Ale ja urodzony nad Wisłą wiem, że im większy absurd, tym pewniejsze, że w Polsce znajdzie swoich wyznawców.
Ukazaniu powabności głównej tezy Jerzego Karwelisa służą słuszne skądinąd stwierdzenia, że Polacy wreszcie dostrzegli gospodarkę jako ważny problem i być może zaczęli szanować pracodawców. Uznanie i podziękowania za te słowa dla autora. Odłóżmy jednak na bok to, co bezdyskusyjne. Do meritum. Jerzy Karwelis pisze: „Gospodarka będzie potrzebowała deregulacji – po prostu wprowadzenia od nowa ustawy Wilczka z 1988 roku, bo to ona… wydobyła na światło dzienne gospodarczy potencjał Polaków, nie Balcerowicz. Weźcie sobie te pomocowe pieniądze z powrotem do budżetu, a gospodarce przywróćcie wolność”.
Różnica miedzy mną a Jerzym Karwelisem polega na tym, że od 1984 roku prowadziłem prywatną firmę i pamiętam, jak było. Produkowałem na rynek krajowy i eksport do dawnych KDL-i, Francji. Przeżyłem zatem ustawę Wilczka i długie panowanie Balcerowicza na własnej skórze. Uważam, że ustawa Wilczka nie miała nic wspólnego z wolnością gospodarczą, a wykreowała jej zaprzeczenie, czyli gospodarczą anarchię. Dzięki niej uwłaszczyła się nomenklatura komunistyczna, z której rekrutowały się zastępy zwolenników i pretorian Leszka Balcerowicza. Wybito ludziom z głowy marzenia o staniu się udziałowcem, współwłaścicielem, właścicielem majątku narodowego wytworzonego przez społeczeństwo przez ponad 40 lat komunizmu. Pod pretekstem walki z inflacją ograbiono ludzi z oszczędności życia, a płace obłożono podatkiem nazwanym popiwkiem, by były groszowe. Doprowadzono do upadłości mnóstwo przedsiębiorstw, zadłużono całe branże, czego przykładem energetyka. By przybliżyć Jerzemu Karwelisowi obraz tamtych dni, podam przykład branży, którą dobrze znam. Z dnia na dzień przestały obowiązywać atesty, badania, dopuszczenie do obrotu kosmetyków z importu. Państwowy Zakład Higieny w przypadku kosmetyków stracił rację bytu. Pod nazwą „dezodorant” można było importować przeterminowane, szkodliwe dla zdrowia produkty. My, producenci, śmialiśmy się wtedy, że „sprowadzano maść na szczury”. Inny przykład. Gdy jedni uczciwie płacili podatki, inni w majestacie ustawy Wilczka, przez nikogo niekontrolowani, importowali i sprzedawali bez faktur spirytus Royal. Stopień zanieczyszczenia tego spirytusu uzgadniało się np. w Hamburgu – „na gębę”. Jeśli moje argumenty nie przekonują, to niech przekona efekt, jaki przyniosła ustawa Wilczka i terapia Balcerowicza – który trwa do dzisiaj. Oto mamy ponad 95 proc. polskich firm, które nie zatrudniają nawet kilkunastu osób. Tylko garstka to firmy duże. Często mają nomenklaturowy rodowód – ale dziś nie należy o tym głośno mówić.
Dopóki państwo będzie traktowane jak wróg, nie zbudujemy społeczeństwa dobrobytu, własnej klasy średniej i silnego państwa. To, że od 30 lat państwo przeciwstawiane jest polskiemu przedsiębiorcy przez polityków i media – to fakt. To, że skrzętnie wykorzystuje to zagraniczny kapitał – to też prawda. Ale jeśli zmądrzeć i wyciągnąć wnioski, to kiedy, jak nie teraz?
Kryzys, który nas dosięgnął, doprowadzi na całym świecie do wzmocnienia pozycji państwa, symbiozy biznesu i polityki w imię wolności i bezpieczeństwa tych, którzy wiedzą, że w jedności siła. Niech polscy przedsiębiorcy wezmą na siebie obowiązek i odpowiedzialność za stworzenie państwa, które będzie wyrazicielem ich interesu, interesu całego narodu.