Z tą różnicą, że w Polsce trzeba ograniczać wstęp na szlaki, tymczasem tutaj znajdziemy szczyty nieodkryte, a nawet nienazwane. To znaczy nienazwane do niedawna, bo niektóre zdążyli już ponazywać polscy alpiniści.
Tu, na północy Norwegii, prowadzą jedyny ośrodek turystyczny w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Dzięki warsztatom Fundacji Identitas stworzyli tu już nawet polską większość. Pomysł, żeby wśród nagich szczytów i kopnych śniegów na kompletnym odludziu rozmawiać z młodymi autorami na temat tożsamości, wydaje się genialny w swojej prostocie. Gdzie jak nie tu, w pustynnej Arktyce, odsuwać się od bieżących kontekstów. W takim miejscu nietrudno sobie wyobrazić, że jesteśmy na Ziemi sami. A apokalipsa, powiedzmy z koronawirusem w roli głównej, już się wydarzyła.
Może gdyby spotkali się tu przedstawiciele innych nacji, tematy byłyby apokaliptyczne, ale rozmowy polskie zimą 2020 r. krążą wokół innych kwestii, np. wokół tego, jak to się dzieje, że to właśnie nasi rodacy migrują od bieguna do bieguna. Dlaczego trafili tu, za koło podbiegunowe, gdzie mieszkają tylko Samowie i Norwegowie? Czy nowoczesność niszczy lokalność, a jeśli tak, to jak sprawić, byśmy nie utonęli w zalewie płynnych tożsamości? Bo w końcu przenosząc się z miejsca na miejsce i upodabniając do otoczenia, łatwo się wykorzenić.
Z tym wiąże się sprawa relacji centrum i peryferii, czyli w wersji polskiej po prostu warszawocentryzmu, który szkodzi innym ośrodkom pretendującym do miana metropolii. No i jest jeszcze kwestia atrakcyjności polskiej tożsamości i siły jej przyciągania. W epoce I Rzeczypospolitej ten czynnik oddziaływał niezwykle silnie. Polakami zostawali i Rusini, i Niemcy. Czy dziś coś podobnego jest możliwe, np. wobec emigracji ukraińskiej?
Oczywiście to są pytania, na które przekonujących odpowiedzi można udzielić jedynie na podstawie szerokich badań i na pewno nie w objętości tekstu prasowego. Ale samo to wydarzenie i jego kontekst nastrajają optymistycznie.