Karolina Wigura i Jarosław Kuisz ściągnęli na siebie gromy za to, że na łamach „New York Timesa” w artykule „Poland Isn’t the Friend the West Thinks It Is” „donoszą” na Polskę, że od prawie dekady stacza się od demokracji w stronę autorytaryzmu. Co więcej, żądają od Stanów Zjednoczonych Ameryki, by uzależniły pomoc finansowo-wojskową dla Polski od tego, czy przestrzega ona praworządności i czy jest krajem demokratycznym.
Sugestia szokuje, jak zawsze, gdy ktoś z Polski prosi zagranicę o ingerencję w polskie sprawy. Zwłaszcza że sami autorzy wskazują, iż pomoc Ukrainie w jej obronie przed Rosją i wzmacnianie naszej obronności są dla nas kwestiami egzystencjalnymi. Potencjalne starcie z Kremlem byłoby dla nas nieporównywalnie bardziej tragiczne niż ograniczanie demokratycznego państwa prawa.
Czytaj więcej
Nazywanie ludzi „symetrystami” pokazuje, jak często różnice polityczne w Polsce postrzega się w kategoriach wojennych – pisze tłumacz i poeta.
Wigura i Kuisz poszli o jeden krok za daleko, mogą bowiem wywołać wilka z lasu. A jednocześnie napisali to, co skrycie czuje w Polsce wiele osób – nie żadne „ojkofoby”, ale ludzie od lat pilnujący, by Polska nie odchodziła od demokracji i nie niszczyła własnej praworządności. Bo jakkolwiek byśmy się stroili w niepodległościowe piórka i oburzali na zaprzaństwo, to fakty są takie, że gdyby nie kolejne przykłady ingerencji Ameryki w polskie sprawy w ostatnich latach, proces odchodzenia od demokracji i praworządności zaszedłby do dziś znacznie dalej. I możemy być Waszyngtonowi za to wdzięczni, jednocześnie mając za złe rządzącym, że doprowadzili do tego, iż obce mocarstwo ratuje nas co rusz przed samymi sobą, pokazując, jak ograniczona jest suwerenność naszego kraju.
To wygląda z reguły tak: zdominowany przez PiS Sejm przyjmuje jakąś absolutnie niezgodną z konstytucją ustawę, a potem Andrzej Duda serwuje nam emocjonalny rollercoaster. Podpisze? Nie podpisze? Gdy już, wysłuchawszy wszystkich argumentów i po głębokim przemyśleniu sprawy, po trzech dniach podpisuje, to tęskne myśli biegną do ambasady amerykańskiej w Warszawie, a nawet do Białego Domu, do prezydenta USA, który jednym telefonem może jeszcze odkręcić całą kabałę.