Jedni nie chcieli, drudzy nie umieli. Jedni grillowali, drudzy szpiegowali. Jedni kulturę mieli za nic, drudzy chcieli mieć tylko swoją. Jedni lekceważyli usługi publiczne, drudzy lekceważą prywatną inicjatywę. Obie strony nie lubią społeczeństwa obywatelskiego, chyba że takie, co wielbi i rozmawia na kolanach.
Jedną rzecz natomiast obie strony robią razem: likwidują polityczne centrum, które zawsze jest podstawą przyzwoitej demokracji. Powstała nawet specjalna, pogardliwa nazwa na przedstawicieli politycznego centrum – symetryści. Dla obu stron sporu są oni groźni, gdyż obie strony twierdzą, że centrum stanowią oni sami, a przeciwnik to ekstremiści i zdrajcy. Symetryści, zwłaszcza związani ze społeczeństwem obywatelskim, są więc podwójnym zagrożeniem. Pokazują, że istnieje jakieś inne, niepartyjne centrum, i pokazują, że obie strony mają poważne grzechy na sumieniu. Czy takie same? Nie, inne. Czy równoważne – absolutnie nie. Tyle że od kontekstu zależy, które winy są ważniejsze. W czasach pokoju i relatywnego dobrobytu trudno uzasadnić rozmontowywanie praworządności, ale trudno też zapomnieć deklaracje sprzed lat, że przemysł jest już nieważny, bo przyszłość to usługi, lub że muzea, które nie utrzymują się z biletów, są społecznie zbędne. To nie są rzeczy równoważne, ale wszystkie szkodliwe.
Cegiełka dziennikarzy
W czasach wojny – a jesteśmy w stanie wojny, tyle że proxy, toczonej za nas przez Ukraińców – nie sposób zapomnieć stwierdzeń, że nie potrzebujemy już dużej i silnej armii. Że Wojska Obrony Terytorialnej to dziwactwo i dowód na faszyzujące ciągoty prawicy. Że dążenie do podstawowej samowystarczalności przemysłowej i żywnościowej to XIX-wieczny relikt. Ale tym bardziej winna jest prawica, która to rozumiała, ale nie zrobiła nic albo robiła nieudacznie. Pięć odwołanych przetargów na czołgi to taka sama zbrodnia wobec obronności jak zamówienie skandalicznie małej liczby wyrzutni Grom przez MON pod rządami Platformy.
Obie strony, w interesie czysto partyjnym, dążąc do wyeliminowania politycznego centrum, równocześnie przesuwały się w kierunku skrajności. Mówiąc symbolicznie, póki żyli i odgrywali poważne role polityczne Lech Kaczyński i Tadeusz Mazowiecki, niemożliwe było uczynienie z wojny kulturowej podstawowego pola działalności politycznej w Polsce. Teraz jest. A wojna kulturowa uniemożliwia racjonalną rozmowę na każdy temat. Dlatego trzeba ją jak najszybciej zakończyć.
Swoją cegiełkę dołożyli dziennikarze i media, stając się interesariuszami i protagonistami politycznego sporu. Historycznie pierwsza była „Gazeta Wyborcza”, powstająca jako gazeta całej opozycji, w której Adam Michnik pomylił funkcję redaktora naczelnego z ideologiem jednej z partii. Ale w żaden sposób nie usprawiedliwia to „braci Kremlowskich” czy specjalistki od pożyczek Doroty Kani.