Jego „Fitzcarraldo", chociaż nakręcony prawie 40 lat temu i dziejący się po drugiej stronie globu, zawiera kilka scen opowiadających nam o świecie za oknem w sposób bezkonkurencyjny. Choćby kilkudziesięciominutowa sekwencja pokazująca próbę przeciągnięcia ogromnego parowca przez strome wzgórze w środku amazońskiej puszczy – jak znalazł obraz polskiego państwa próbującego przedostać się na drugą stronę każdego z kryzysów, w jakie wkroczyło w tym roku.
Ale ważniejsza jest inna, choć mniej spektakularna scena. Ta, w której dowiadujemy się, że zastrzelony słoń może jeszcze stać mocno na nogach przez dziesięć dni od swej śmierci. Mozolnie wciągany statek – miażdżący swoim ciężarem ciała tych spośród ciągnących, którym powinęła się noga – to symbol wszystkiego tego, co widać aż za dobrze, „coraz bardziej otaczającej nas rzeczywistości". Ale sprawiający wrażenie spokojnego i pewnego, a w rzeczywistości od dobrych kilkudziesięciu godzin martwy zwierz to obraz zmiany, która da o sobie znać nagle, równo z hukiem walącego się na ziemię cielska. A polega ona na faktycznym zerwaniu umowy społecznej.
Coś, co nie istnieje fizycznie, trudno jest podrzeć; to, co dorozumiane, można unieważnić tylko nie wprost. A to właśnie stało się w ciągu ostatnich paru miesięcy. Powoli, systematycznie i konsekwentnie. Przypomnijmy to, czego uczą się licealiści na lekcjach wiedzy o społeczeństwie: w ramach umowy społecznej obywatele zrzekają się części swoich wolności i praw na rzecz suwerena, państwa, w zamian za ochronę i lepiej funkcjonujące społeczeństwo. To wymiana, w której rachunek zysków i strat musi się – chociaż mniej więcej – zgadzać. Tymczasem im większego zakresu wolności i praw zrzekaliśmy się w tym roku, tym mniejszą ochronę i bardziej kulejące państwo otrzymywaliśmy w zamian. To, że mimo wszystko w Polsce panuje względny spokój i relatywny porządek, może być złudzeniem porównywalnym tylko z tym, jakie daje stoicki spokój zastrzelonego słonia.